27.7.17

Do lasu w Międzyborowie

Miałam pomysł udać się dziś rowerowo do Radziejowic obejrzeć Arkę Wilkonia, ale to jakieś pechowe miejsce. Zanim się obudziliśmy, zazakupowaliśmy i ogarnęliśmy, słońce stało w zenicie. A wieczorkiem miało popadywać. W efekcie tata Kluski zastrajkował, a ja spakowałam siebie i Klu do sakw i wyskoczyłyśmy niedaleko od domu do lasku w Międzyborowie. Przy okazji zwiedziłyśmy okoliczne nowe asfalty.



Ruch zerowy w tygodniu, najeździłyśmy się.


W lesie jak to w lesie, natura atakuje. Obyło się bez komarów i kleszczy, za to fruwały stada much. Mimo wszystko wolę je niż wampirki, a że obie miałyśmy okulary, nie bardzo nam przeszkadzały. Na miejscu (rejon ścieżki dydaktycznej, przystanek okopy, na górce wydmowej) odpaliłyśmy piknik z kawą, hamak i fabrykę lodów czekoladowych (z ziemi rozkopanej przez dziki).


Pogoda dopisała, ale na krótko, nad nami zaczęła powstawać ciemna chmura pachnąca ulewą. To się nieśpiesznie spakowałyśmy i na okrętkę pojechałyśmy do domu. A tu chmury zaraz się rozeszły. Trzeba było jednak zostać.


Kluska koniecznie chciała dotknąć drewna, ale najpierw się spytała, czy one są "dotykalne". :)


Dotykać można też mech.


A poza tym zapraszam na mój instagram, klikać w selfika. ;)


16.7.17

Czerwcowe szaleństwa

Wpis zbiorczy. Nie nadążam z obrabianiem zdjęć, co weekend jakieś atrakcje. Odbyło się też kilka pikników tematycznych, wielka wymiana smerfów na Bemowie (tych z Lidla), byczenie się na warszawskich plażach i spędzanie mnóstwa czasu na placu zabaw z przyjaciółmi. Bo moja córka ma już przyjaciół, takich od serca, którzy krzyczą z radości na jej widok z daleka. Serce moje się cieszy podwójnie.

Nadal dziecię moje uwielbia wszelkie zabawy wspinaczkowe, czyli albo sieć, albo rura, albo cokolwiek, byle się można było poruszać i zmęczyć. I dobrze, przynajmniej zasypia w miarę łatwo, choć nie zawsze o 22, bywa że ciut później.



Pod koniec czerwca przedszkole fundnęło dzień na sportowej polanie, do której jechali kolejką z przerobionego traktora (sądząc po odgłosach). Kluska uczyła się strzelać z łuku, jechała na quadzie, skakała po czymś dmuchanym i korzystała z placu zabaw, by na koniec otrzymać kiełbaskę z grilla.




Odbył się też kolejny w tym roku wyjazd do lunaparku w Chorzowie, który zmienił nazwę na Legendia.


A skoro lunapark, to koniecznie trzeba zajrzeć do pobliskiego skansenu.


Kluska była też na pikniku smerfów w Żyrardowie, nazwa grupy przedszkolnej zobowiązuje. Trzeba było zdobyć wiele sprawności, za co otrzymywało się naklejkę. Za komplet naklejek należał się darmowy lód. Lód zeżarto, ale zainteresowanie chyba przerosło organizatorów, kolejki były okropne.

Własnoręcznie ozdobiona babeczka
Ćwiczymy z osiłkiem
Robimy sobie słitfocie ze Smerfetką
I koniecznie malujemy buzię w biedronkę
Papa Smerf uczy gry na bębnach i opowiada, że leworęczni często zostają bębniarzami. No, zobaczymy. :)
I wakacje! Co prawda chwilowo w mieście, ale na pewno to już nie te czasy, kiedy w mieście było nudno. Plażing i smażing z babcią i wujkiem nad Wisłą.

Oraz wreszcie jest czas na jazdę rowerem z przyjaciółmi (to już lipcowe).


14.7.17

Małe laboratorium panny Kluski

Staramy się uzyskać stan równowagi na tej bujawce... nie jest to łatwe o tyle, że są one źle wyważone i same z siebie przechylają się na jedną stronę, ale udaje się to zrównoważyć przy pomocy kubełków z piaskiem.


Tutaj natomiast z pełnym zielonym kubełkiem... toteż z drugiej strony trzeba było dołożyć foremek z piaskiem.


A tutaj trzeba dosypać piasku do niebieskiej foremki - jedna łopatka, druga, trzecia... o jest!


A dosypanie czwartej łopatki piasku nie przeważyło i nadal mamy stan równowagi.


Na zapleczu laboratorium.


Przerwa na kawę.


3.7.17

Czerwcowa wycieczka do parku Bajka w Błoniu

Który to już raz pojechaliśmy rowerami w to miejsce, nie zliczę. Mogę powiedzieć, że czuję się tam prawie jak w domu. Kluska chyba też. Niestety tuż przed wycieczką, a raczej parę dni wcześniej na poprzedniej, pechowo wkręciła mi się w napęd gałąź i wygięła przerzutkę. Mój dalekobieżny rower poszedł do gruntownego remontu, a ja jechałam na zapasowej holenderce, która jest ciut starsza ode mnie, to znaczy ma więcej niż czterdzieści lat. Skoro ona się dobrze trzyma, to ja tym bardziej. Jak widać wytrenowane nogi dadzą radę przejechać prawie 50 kilometrów w ciągu jednego dnia. W dwóch ratach bez większych postojów, chyba że na zrywanie polnych kwiatków, krowy, konie, bociany czy kupienie buły w sklepie.


Wszędzie zielono, jak to w czerwcu.


Tu muszę dodać, że w nocy przed wyjazdem jeszcze cerowałam naszą piracką flagę, bo byłą się nam jesienią połamała do końca i trzeba było nowy kijek, a samą flagę ponownie przeszyć z racji lekkiego podarcia. Jestem zadowolona z efektu, chociaż Klusce się włączył tryb patriotyczny i zażądała polskiej z orzełkiem na białym tle. Ratunku! ;)


Bocian! Wierciła nam w brzuchu dziurę żądając spotkania z bocianem, to się doczekała, nawet dwa się po drodze trafiły.


Dlaczego zawsze mam na wycieczkach prędkość średnią, jakbym jechała pedałując jedną nogą? Bo trzeba co chwila hamować. Mamo, jakie ładne kfiatki!


Koniiiikiiii....


Klooowyyyy....


A potem człowiek utknie pod szlabanem, bo akurat dwa pociągi jadą. Jeden w jedną stronę... długo nic i potem kilkanaście wagonów towarowych w drugą... jak to na linii Sochaczew - Warszawa


Wreszcie na miejscu. Niestety przykrych parę niespodzianek, górki - wieloryby w połowie zamknięte z powodu rekultywacji trawy, a wraz z nimi największa zjeżdżalnia. Na dodatek została zdewastowana fabryka piasku, główna atrakcja wioski indiańskiej. No nic, trzeba się pocieszyć innymi atrakcjami.


A inne atrakcje to między innymi kącik muzyczny z cymbałkami, rurami i bębnami.


Dwie duże galerie krzywych luster...


Domki kule


Szachy plenerowe


Siłownia


Dużo kulek


I dziurek


Fontanna



I coś, co mi się w "Bajce" najbardziej podoba, może dlatego, że nie widziałam nic innego na żadnym placu zabaw. Tor przeszkód na murkach, a murków jest naprawdę sporo.


Gigantyczne leżaki


Uff, czas na zimną kawę zbożową, obowiązkowo z blaszanych kubeczków. Tacie został od termosu.


Myślicie, że to koniec? To tylko przerwa konsumpcyjna.  Jeszcze trzeba obskoczyć orczyk.


I pójść tam, gdzie nie wolno, bo to dla starszych dzieci. Kluska uznała, że jest starsza i po prostu wlazła. Chyba w sumie z kilkanaście razy, po linach do każdej zjeżdżalni. Jak małpka. A ja stałam na dole i asekurowałam, bo co mi pozostało, zła matka. Sama wlazłam tam przy okazji innych wycieczek, z góry wygląda bardzo bezpiecznie, tylko z dołu przerażająco wysoko. Ale łapki odruchowo miałam w górze, gdy młoda wchodziła w niebezpieczny rejon z dużymi dziurami. ;)


No dobra, basta, padamy z nóg. Marchewka w dłoń i do domu. Zanosiło się na deszcz, więc na wszelki wypadek mieliśmy pod ręką pelerynkę przeciwdeszczową Coverover.


Oczywiście Kluska zasnęła po drodze, w tym samym mniej więcej miejscu, co zwykle. Więc znów zawiązałam chustę na przyczepce, żeby jej głowa nie wylatywała, ale było kiepsko. Kluska urosła i za bardzo wystaje ponad oparcie, więc ciężko jej złapać głowę. To jedyny feler Weehoo I-go, nie ma odchylanego do tyłu oparcia. Poza tym znów zgubiliśmy jakąś śrubkę. Jak to my. Zalepi się srebrną taśmą i jakoś to będzie, jeśli nie znajdę o podobnym gwincie w szafce dziadka.