29.10.13

Czwarta czwórka

Tak jak podejrzewałam, idzie dwunaste zębiszcze. Przebił się w połowie. Dziś popołudniu Kluska była nieco rozdrażniona i cierpiąca, więc nas kapkę przeczołgała. Płaczu nie było wiele, ale wymagała więcej uwagi niż zwykle. Poza tym zła matka uległa proszącym oczom Kota w butach ze Shreka i dała się napić mleka czekoladowego. Za co została pokarana, bo dziecko zaczęło latać radośnie ze słomką i kartonikiem po całym domu, potem słomkę wypluło i jeszcze radośniej rozlewało resztki gdzie się dało. Do prania moje obie poduszki z powłoczkami, fragment kapy, Kluski bodziak i skarpetki. I jakoś wątpię, by plamy udało się wywabić. Z dywanu jakoś udało mi się usunąć gąbką. Reszty plam na podłodze nie liczę, bo kto by się przejmował trzydziestoletnim pcv i nieco młodszym linoleum w kuchni.

Będziemy satanizować nasze nosy i pupy ;)


Poza tym cholewa jasna, przesunęli mi szczepienie na odkleszczowe zapalenie mózgu. Ciasno się zrobiło na osiedlu, wyż demograficzny, co chwilę rodzi się nowy obywatel (podejrzewam pochodna wydłużonych urlopów macierzyńskich) i się nie wyrabiają z obowiązkowymi, więc nierefundowane przesuwają na wolniejsze terminy. To się nazywa w skrócie reorganizacja, szlag jej mać. No i termin mamy w połowie wyjazdu babci Kluski do Gruzji. Przeżyłam chwilę zwątpienia, czy w ogóle szczepić. Tym bardziej byłam wkurzona, że mi telefon z przychodni obudził Kluskę (komórkę z włączonymi dzwonkami zgubiłam w pokoju, w którym spała i nie mogłam znaleźć, więc to moja wina, ale pozwólcie mi ją zwalić na panią od szczepień). A potem na koniec przypaliłam ryż w papsocie, bo nalałam za mało wody (tak to jest, jak do ryżu dosypuje się mięsa i kalafiora, żeby się razem ugotowały na parze). Dobrze że dałam ryżu na zapas, to nieprzypalonego z wierzchu starczyło i dla mnie i dla Kluski. Poza tym przyszedł listonosz z paczką z nowymi bodziakami (od razu widać, że matce zaległy przelew dotarł na konto), więc podpisywałam się opierając kartkę o ścianę i trzymając Kluskę na rękach. Po roku z dzieckiem takie rzeczy robi się bez najmniejszego wysiłku. :)

Tata Kluski został oddelegowany w ciągu dnia do sprzątania liści z grobów oraz ścieżek i nie uczestniczył w radosnym przypalaniu ryżu, za to jakimś fartem uniknął zalania czekoladą. Zrobił też nam na wieczór pyszne spaghetti, dziecko miało makaron nawet na głowie, ale byliśmy zbyt zajęci jedzeniem, by to uwiecznić. Może następnym razem. ;)

28.10.13

Sama sobie poradzę!

   Macie syndrom Zosi Samosi? Cierpiałam nań we wczesnym dzieciństwie. Sama założę buty, sama wejdę na murek, sama z niego spadnę. I kto mi zabroni? Sama się nauczę, nie chcę korepetycji, co z tego, że dostałam trzecią pałę w semestrze z chemii. Prosić o pomoc? Wstyd i hańba.

  Nie pamiętam, kiedy mi się odmieniło. Chyba jakoś w połowie studiów, gdy zawaliłam kilka przedmiotów pomagając zaliczyć inne koleżankom z grupy. A może jeszcze w dzieciństwie, gdy niewinny uśmiech powodował, że dostawałam pełną michę żarcia od obcej babci czy cioci? Zazwyczaj proszę zgrywając sierotę, robiąc oczy kota ze Shreka (tylko wtedy nie było jeszcze tej bajki, więc nie wiedziałam, że to się tak nazywa) i trzepocząc rzęsami. Skoro już się upadlam, to niech to przynajmniej przyniesie jakiś skutek (o co od czasu do czasu w internetach słyszę pretensje, że oszukuję).
A ja jestem naprawdę szczęśliwa, że się tego nauczyłam. Prosić. Wyciągać rękę. Przyznawać się do tego, że tym razem nie uda mi się zrobić czegoś samemu, że potrzebuję pomocy. I co najważniejsze, nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Może dlatego, że swojego czasu chętnie pomagałam innym czując, że im się moja pomoc należy jak psu micha.

Sama wlazłam, bo nie mogłam się dowołać 
taty Kluski z drugiego końca ruin cegielni


   Nie wiem jak jest pod tym względem w innych krajach, ale u nas społeczeństwo wychodzi z założenia, że kobieta po urodzeniu dziecka z dnia na dzień staje się super zaradnym monstrum, które wszystko zrobi samo najlepiej. Najgorsze, że same kobiety też tak uważają. I na pewno sporo z nich daje sobie radę. Bo musi. Są takie co nie muszą, ale i tak robią wszystko z oczami na zapałki, bo im wstyd przed innymi mówić, że nie mają siły. Że po kilku dniach z ząbkującym maluchem mają go ochotę wyrzucić przez okno. Że tak naprawdę niewiele brakuje, by stały się kolejną "mamą Madzi". Najgorsze w tym wszystkim są inne kobiety - matki. Ty sobie nie radzisz? Ja w Twoim wieku miałam dwójkę i sobie radziłam! Źle to sobie zorganizowałaś! Skoro Twoje dziecko dużo płacze, to dlatego że je rozpuściłaś. Twoja wina oczywiście. Zawsze mi się w takim momencie włącza syndrom szpadla. To znaczy wizualizuję sobie szpadel, po który idę do piwnicy i trzaskam rzeczoną w łeb. Tak żeby bolało. Kilka razy. Na szczęście takie kobiety znam głównie z opowieści, bo nie wiem czy bym zdzierżyła na spokojnie takie teksty na co dzień. Pewnie skończyłoby się karczemną awanturą i wyzwiskami w stronę onych oraz dożywotnim zerwaniem kontaktów towarzyskich rzecz jasna. Nie dość że miały w życiu pod górkę, to jeszcze znajdują dziwną przyjemność w sprawianiu, żeby inne kobiety miało tak samo przesrane. Noł łej koleżanki. Takiego wała. Zgłaszam protest. Odmawianie pomocy komuś, kto prosi, dla zasady (bo same byłyście w takiej sytuacji i sobie poradziłyście), uważam za zwykłe okrucieństwo, a może i zemstę za własne nieszczęśliwe i zmarnowane lata. Chamstwo i drobnomieszczaństwo.


Women Power? O nie!


   Wiele jest kobiet siedzących całymi dniami z dziećmi bez kontaktu z innym dorosłym człowiekiem. Jedyna rozrywka to oglądanie telewizji, wyjście do piaskownicy albo do sklepu. Pozostałych domowników widują parę godzin dziennie, dalszą rodzinę kilka razy w miesiącu. Mimo to radzą sobie doskonale, gotują, piorą, prasują, sprzątają, pracują zawodowo, nie krzyczą na dzieci i nawet twierdzą, że są bardzo szczęśliwe. Niesłychanie je podziwiam, ale musiałabym na głowę upaść, by się z nimi zamienić.

To napisałam ja: lavinka_dwie_lewe_ręce_podajcie_bo_mi_upadło :)

A na pocieszenie piosenka mistrzyni proszenia o pomoc płci odmiennej z mojego ulubionego filmu.



25.10.13

Trzy czwórki

Nie wiem jak to się stało. Podczas wrześniowego kataru widać było jasne paski wyrzynających się trójek, a czwórki ledwo ledwo. Katar minął, szczepienie poszło, a Klusek nadal nie dawał sobie do paszczy zaglądać. Dziś przypadkiem udało mi się coś przyuważyć i na chama zaczęłam jej macać paszczę. Oczywiście paszcza mnie użarła, ale com wymacała to moje. Nagle okazało się, że ma całkiem ładnie wyrżniętą jedną górną czwórkę i w 3/4 pozostałe dwie, czyli górną prawą i dolną prawą. O czwartej czwórce nic nie wiadomo, ale podejrzewam, że to już niedługo. Przypadkowe krótkie nocne pobudki to musiało być to.

Trochę uff, bałam się kolejnych infekcji przy każdym zębie, a tu wyszło, że jednym słabym katarem załatwiliśmy trzy. Obyło się bez temperatury (dwójki szły z gorączką wszystkie cztery) i bez płaczu.



Z innych przyjemności, coraz trudniej mi robić fotki Klusce. Na spacery najczęściej chodzi z nią tata, zapomina aparatu, a jak nie zapomni to i tak nie ma którą ręką robić zdjęć. Babcie i wujkowie robią zdjęcia komórkami, co przy ruchliwości małej oznacza 3/4 rozmazanych a resztę nieostrych. Nawet ze swoim lepszym aparatem mam problem, bo niestety obiektyw mam do landszaftów, a nie zdjęć studyjnych bez wspomagania sztucznym oświetleniem. Więc wrzucam to, co mi się jako tako udało podratować. A wyłazić na dwór z małą tylko po to, by zrobić jej kilka zdjęć, nie bardzo mi się chce. Bo to i czas, kiedy trzeba ją przebierać. W domu chłodno, kaloryfery wyłączone, ale grzeją nas sąsiedzi i nadal jest za ciepło, by ją w domu trzymać w dresie.



Przy okazji wielka rada - włączajcie kaloryfery jak najpóźniej, będziecie mieć zdrowe i długo śpiące dzieci. Nic nie wysusza bardziej śluzówek, niż włączone kaloryfery. Można oczywiście stosować nawilżacze powietrza, ale one tylko zmniejszają objawy, które przy wyłączonych kaloryferach w ogóle nie występują. Mam alergię na roztocza, to wiem co mówię. W zeszłym roku tak uniknęliśmy poważniejszych przeziębień (tylko lekki katar), mam w planach robić tak i w tym roku. Czyli włączać kaloryfery tylko wówczas, gdy temperatura na zewnątrz spadnie poniżej -10 stopni Celsjusza. Poza tym jak się zrobi w domu 16 stopni - założyć małej sweter, albo swetrokamizelkę. I już.

Staram się też nie przegrzewać małej na spacerach, ale wiadomo że nie zawsze trafię. Bo np. jak wychodzi rano to jest jeszcze zimno po nocy, a w ciągu godziny robi się dużo cieplej. Na szczęście tata i babcia Kluski są rozsądni i ją rozbierają w razie ocieplenia. W najzimniejsze dni mała nawet zaakceptowała rękawiczki, a był z tym na początku problem. Wyła z zimna, a nie chciała mieć nic na łapach. No ale jakoś się udało. Teraz na szczęście znów się ociepliło.



A poza tym celebrujemy w weekend imieniny Kluski czyli dzisiejszy Światowy Dzień Makaronu. Jako że mieliśmy problem z ustaleniem, po której świętej Alisie Kluska ma imię oraz jak to jest z rosyjskim kalendarzem, który ma przesunięte święta - postanowiliśmy obchodzić imieniny po ksywce, a nie po imieniu właściwym. Z okazji imienin w niedzielę Kluska idzie do teatru. Taki maluszek w teatrze? Ano teatr Baj organizuje dwa przedstawienia dla młodszych dzieci. Też byłam zaskoczona, a jednak :)

19.10.13

Przeszłość

Jestem wielbicielką przeszłości nieznanej. Okruchów ludzkiego życia, które gniją zapomniane na strychach opuszczonych domów, zakamarkach starych chałup, zakurzonych szafach czyichś prababć. Nie zbieram starych mebli, kolekcjonuję śmieci. Bezwartościowe drobiazgi, które zginęły by w zapomnieniu już za kilka lat. A ja wiem, skąd są i tym bardziej je kocham. Może kiedyś z Tomim otworzymy muzeum. ;)
I tak ostatnio trafiłam na dziecięcy berecik z antenką, na oko pamiętający lata 60' a może i wcześniej. Znalazłam go w pewnym opuszczonym rozpadającym się budynku. Berecik najprawdopodobniej należał do pewnej dziewczynki urodzonej pod koniec lat 40. Wnioskuję to po zeszytach do polskiego i rosyjskiego, które na szczęście były opatrzone rocznikiem. Kiedyś pewnie tu mieszkała, dziś jest starą kobietą, może już od dawna nie żyje? Bardzo ciekawa jestem, co się z nią dziś dzieje. Jakie miała życie i czy pamięta ten berecik. Lubiła go nosić, czy raczej nienawidziła, bo takich jak on były tysiące?

Tak mi przyszło do głowy, że kiedyś to były porządne ubrania. Beret jest niemal jak nowy, tylko lekko zakurzony. Przeleżał na wilgotnym strychu wiele lat, może nawet kilkadziesiąt i nic mu nie jest. Nawet się bardzo nie zdeformował. Ciekawe który z ciuchów naszych dzieci tyle przeżyje. I czy którykolwiek.



Jesień zawsze nastraja mnie nostalgicznie i trochę depresyjnie. Czas przemijania, jedni się rodzą, inni umierają. Kluska nie pozna ani jednego ze swoich dziadków. Obaj nie żyją od dawna. Dziwne są koleje ludzkiego losu. Umarli w tym samym roku na tę samą chorobę. Czasami sobie żartuję, że spotkali się w kolejce do rozpatrywania między piekłem a niebem (mój tatuś raczej do piekła, tata Tomiego raczej do nieba) i wymienili adresy swoich dzieci ;) . I myślę sobie i dumam, jak to będzie za ileś tam lat, kiedy ja będę siwą staruszką, a moje dziecię w kwiecie lat podbijać świat. Czy pójdę w stronę dobrego dziadka, czy raczej w stronę złego? Nie pochodzę z kochającej się, fajnej rodziny. Raczej przeciwnie. A tak łatwo powielać złe schematy. Jestem DDR, a nawet DWR (czyli dorosłe wnuczę rozwodnika), patologię rodziny mam we krwi. Gdzieś we mnie siedzi strach, że zamienię w piekło dzieciństwo Klusce, tak jak mojej mamie babcia, tak jak mnie moja mama. Na szczęście w porę dowiedziałam się o tym syndromie źle kochanych dzieci, a może przekochanych? Za bardzo kochanych przez jedną osobę i za mało przez drugą? A może odwrotnie? Ciężko to opisać. Ale to jest trochę jak piętno.

Najtrudniej jest rodzicowi DDR. Bo ma tendencje do rywalizacji z rodzicem oczko wyżej. Moja mama pół życia udowadniała mojej babci, że jest najlepszą matką pod słońcem i nie potrzebuje niczyjej pomocy, a już babci w szczególności. Nawet jak została sama z dwójką dzieci. A zarazem wypominała babci latami, że jej nie pomagała. Taki paradoks. Miała za złe brak pomocy, której nie chciała. Wreszcie syndrom rodziny jak z obrazka. DDRy nie wiedzą, jak wygląda prawdziwa rodzina, więc tworzą w głowie obraz rodziny idealnej. Jak z filmu, jak z powieści, od początku do końca fikcja. I zaczynają jak reżyser czy producent realizować swoją wizję. To nic, że wszyscy wokół pukają się w czoło. To nic, że dzieci plują jadem na każdy pomysł uczynienia z nich dzieci idealnych, bo przecież chowanych za pomocą idealnych metod z książek. Najważniejsze jest to, że DDRy mają super rodzinę. Lepszą niż tamta kobieta, której się nie udało. Toksyczne relacje z nawet najukochańszą rozwiedzioną matką zniszczyły już niejeden związek i niejedną relację matki z córką. To cholerne uzależnienie od dziecka, które ma dać matce poczucie bycia lepszym człowiekiem, zabija ich wzajemną miłość powoli. Dopóki dziecko jest małe i uzależnione od matki - jest super i pięknie. Im bardziej dziecko robi się samodzielne i wyrywa w świat, tym większy jest dramat matki, która żyje jego życiem i tylko dla niego. Tylko że to jest chore, jak trzymanie wróbla w złotej klatce.


W pewnym momencie coś pęka i zaczyna się wylewanie żalu do dziecka. Ja się dla Ciebie tak poświęciłam, nie przespałam tyle nocy, nosiłam godzinami, tuliłam, kochałam a TY CO NIEWDZIĘCZNICO?!? Mówisz, że mnie nienawidzisz? Mówisz, że uciekniesz z domu? Mówisz, że mnie nie kochasz, bo nie ma za co? Mówisz, że babcia jest najfajniejsza na świecie? Ta babcia, która ledwo co Cię widywała, bo była za granicą przez wiele lat? I tak przez całą podstawówkę i liceum. Zatruwanie jadem własnego dziecka, podkopywanie jego poczucia wartości, krytykowanie za najmniejsze pierdoły, wszystko źle, bo nie pasuje do obrazu rodziny idealnej, gdzie wszyscy się kochają i przytulają, a idylla trwa wiecznie...

I jak ja po takiej młodości mam chować własne dziecko? Żeby tego nie powtórzyć? Żeby nie przegiąć w druga stronę i być zbyt zajętą, gdy mnie będzie naprawdę potrzebować? DDR jeśli chce stworzyć kochającą się rodzinę, wszystkiego musi uczyć się od zera. Rozwiązywania konfliktów. Nie obwiniania innych o własne błędy. Radzenia sobie z porażkami. Musi przeżyć swoje dzieciństwo jakby od nowa, od samego początku i przerabiać na bieżąco. Tak mam teraz z Kluską. Obie mamy roczek, obie uczymy się świata zależności ludzi od ludzi. Musiałam przekreślić przeszłość. Postawić grubą czarną krechę i żyć zupełnie od nowa, bez udowadniania mojej mamie, że będę lepsza lub równie dobra jak ona. Nie ma mowy, żadnych porównań. Ani na plus i ani na minus. Mam jakąś mamę, ale to jest przeszłość. Kontaktuję się z nią, ale to jest nowa mama. Tej starej nie ma, nigdy nie było. To jedyny sposób. Inaczej gdy zaczynam wspominać dzieciństwo, to wraca nienawiść, wraca piekło niezrozumienia i idiotycznych wymagań. Wracają awantury o bombki na choince, o krzywo poskładane ubrania i porozrzucane klocki na podłodze. Za każdym razem, gdy czytam o mamie, która robi cyrk swojemu kilkuletniemu dziecku o bałagan, próbuję tłumaczyć, że nie tędy droga. Że tak wiele można stracić denerwowaniem się pierdołami jak brudne spodnie, mokre buty czy chlew w zabawkach. Że czasem lepiej odpuścić kąpiel czy mycie zębów i w to miejsce się z dzieckiem powygłupiać. Że to jest ważniejsze, niż idealnie wytresowane dziecko na pokaz, co by rodzinie udowodnić, jak się je świetnie wychowało i jaką ma się z nim świetną relację. I jakim się w związku z tym jest świetnym rodzicem. Tylko że to nie działa. Nie wytłumaczyłam tego mojej matce będąc dzieckiem, nie udaje mi się to teraz.

Nie trzeba być dzieckiem rozwodników, by być w toksycznej relacji ze swoimi rodzicami. By z nimi w chory sposób rywalizować włączając w to swoje dzieci. Nie róbcie tego, jeśli choć trochę jeszcze je kochacie. Nie starajcie się być lepsi od Waszych rodziców. Dzieci odejdą i nie będą chciały Was znać. Nie przyjadą na pogrzeb. Pojadą do sklepu po bułki i odetchną z ulgą, że nareszcie skończył się ich koszmar.

13.10.13

Do kogo jest podobne moje dziecko?

W mojej rodzinie mamy tak intensywnie zmieszane geny, że dzieci rzadko przypominają rodziców. W rodzinie taty Kluski jest podobnie, choć nie aż tak. Ja mam włosy po dziadku, nos po pradziadku, cała jestem podobna do nikogo i do wszystkich zarazem. Moja kuzynka jest podobna bardziej do mojej mamy, niż do swoich rodziców. Kluska... Kluska chwilowo najbardziej przypomina swojego wujka, a raczej stryjka czyli brata taty. Może to zasługa marynarskich bluz z Odessy, ale ja wiem swoje ;)


Co do naszego życia codziennego, to nic nowego. Wróciły problemy z zasypianiem małej, bo główka zmęczona, a nóżki jeszcze chcą biegać. Plac zabaw nareszcie stał się dostępny jakoś bardziej i można go zwiedzać samodzielnie, a nawet wyciągać mamę, wujka i babcię na zwiedzanie okolicy. Pomoc zawsze się przyda. Kluska znów bywa w piaskownicy (jako jedno z nielicznych dzieci, bo przecież zimno i wieje), żeby się hartować. Jak wyjdzie słońce, to zdejmuję jej nakrycie głowy, by nałapała witaminy D3. Dostaje też ją w kapsułkach, ale to bardziej dla mojego spokoju sumienia. Kapsułkowa kiepsko się wchłania, tym gorzej gdy jest ciemno. Od listopada zacznę jej dawać codziennie, bo mm nie pije tyle co kiedyś.


W ogóle mleko to jest osobny temat. Zaczęłam ją pomału przestawiać na kartonowe, ale okazuje się że jest ono bardziej sycące, więc Klu w efekcie wypija go mniej. Stosuję zatem zamiennik w postaci półtłustego twarogu, który ma więcej wapnia. Trza się zaopatrzyć jeszcze w migdały i inne produkty bogate w wapń. Co do innych serów, pomalutku próbuję ser żółty i fetę, ale bez przesady, bo sól. Staram się żywić małą w granicach rozsądku, to znaczy nie przeginać w żadną stronę. W jej diecie póki co zakazane są tylko grzyby, typowe słodycze typu ciasto, słodzone jogurty czy lody oraz wędliny i parówki. Zwłaszcza te ostatnie hejterzę z dużą mocą, bo mięsa zawierają opary, poza tym to same wypełniacze i mąka. Nic nie wnoszą do diety malucha. Sama od czasu do czasu wsunę berlinkę, ale mam świadomość, że to śmieć a nie jedzenie. I nie chcę, by mała nabrała nawyków jedzenia byle czego. 


Zrobiłam też ostatnio placki z cukinii z dodatkiem jabłka w mące kukurydzianej (bez soli ani dodatkowego dosładzania). Na oko, bez przepisu. Całkiem niezłe, ale nie ubiłam piany, przez co prawdopodobnie trochę się rozwalały. Jak na mnie to niesamowite zwycięstwo, to chyba pierwsza potrawa, którą zrobiłam dla Kluski samodzielnie od miesięcy (gotują u nas głównie tata Kluski i babcia). Tata Kluski nauczył się robić omlety, więc jajko podajemy i w ten sposób (na zmianę z jajecznicą). Dużo lepiej wchodzi niż zwykłe na twardo. Jak się doda dużo różnych przypraw, to omlet wcale nie wychodzi taki mdły bez soli. 


Nadal Klusce dajemy mało mięsa, mam też problem z rybami, bo my jemy głównie surowe wędzone, a dziecko musi mieć jeszcze gotowane. Podobno. Więc tu się dietetycznie trochę rozmijamy i trzeba improwizować. Aczkolwiek Klusię nadal najbardziej wsuwa gotowane warzywa i nabiał. Trochę tak jak i my. Mięso jest na szarym końcu naszego jadłospisu. Raz że kłopotliwe w przygotowaniu, dwa że wcale nie takie potrzebne w diecie, jak się powszechnie u nas w kraju uważa. Dziecko wcale nie musi jeść mięsa codziennie. Spytajcie znajomych wegetarian :)

Zatem Kluska co prawda niekoniecznie jest do mnie podobna, ale podobnie się odżywia. Przez najbliższe lata muszę się pilnować żywieniowo, ale też się nie przemęczać siedząc cały dzień w kuchni. Zupy jarzynowe robi się z mrożonek. Trwa to tyle ile wrzucenie zawartości mrożonki do garnka. Gotuje się samo (można dodać masła albo kawałek polędwicy czy innej odrobiny mięsa, alergie na wywar mięsny włóżmy między bajki, kto ma ten ma, większości dzieci nie szkodzi). Jajecznica nie robi się długo. Na drugie danie można dać dziecku ogórka i pomidora, bardzo dobre połączenie, można na to zetrzeć trochę sera lub dodać twarogu albo jogurtu naturalnego. Uważam, że żeby się odżywiać w miarę dobrze, nie trzeba robić nie wiadomo jakich wykwintnych dań. Pomidor to też posiłek. W ogóle im więcej "surówki" w życiu człowieka, tym lepiej. A paradoksalnie surowe jedzenie jest najmniej praco i energochłonne. Bardzo Was namawiam do odrobiny lenistwa i podawania dzieciom codziennie przysłowiowych świeżych pomidorów, ogórków i cebuli zamiast kotletów schabowych. Zaoszczędzony w ten sposób czas przeznaczcie na spacer po swojej okolicy :)

Miało być o czymś innym, ale wyszedł wpis o jedzeniu. No trudno, ale jak wiecie pochodzę z domu, gdzie kocha się jeść, co o dziwo pozytywnie przekłada się na nasze figury. To znaczy wcale nie jesteśmy grubi. Lubić jeść nie oznacza dużo jeść, ale różnorodnie jeść :)

7.10.13

Złota kluskowa jesień

Nie mogłam się doczekać ocieplenia, bo liście zaczęły spadać już z drzew a obiecaliśmy Klusce tarzanie się w liściach. Wczoraj się udało. Najpierw tradycyjny spacer na Lovelku, a potem tata Kluski zadzwonił do mnie, bym zeszła na dół pod blok i szukała Kluski w stercie liści. I znalazłam!


Potem to już tylko zabawa i zabawa. Nareszcie dziecko miało serdecznie dość i samo zaciągnęło tatę pod drzwi klatki, bo już chciało wracać do domu ;)


Ostatnie dni są nieco bardziej dla mnie męczące, bo babcia Kluski wyjechała na kilka dni do Odessy (kazaliśmy kupić Klusce mufkę) i w związku z tym przez kilka nocy z rzędu mam dyżur pilnowania Kluski w nocy. Niby moglibyśmy z tatą Kluski na zmianę, ale wygodniej jest "sprzedać" dziecko wyspanemu łojcu rano i w spokoju odespać i zjeść śniadanie. Bo ostatnio Kluska nie zawsze śpi jak kamień. Czasami rozbudzi się na tyle, że mimo drzemki u mnie na rękach nie pozwala się odłożyć do kojca i zabieram ją do siebie do łóżka, aż twardo zaśnie. I dopiero wtedy odnoszę ją do kojca.


Wczorajszego dnia prócz tarzania się w liściach postanowiliśmy pojechać rowerami do lasu. Zwłaszcza że Kluska nie bardzo chciała iść spać. No i zasnęła nam w foteliku. To chyba jest jakiś sposób, żeby uśpić za bardzo rozbiegane dziecko, trzeba wsadzić w fotelik i jeździć wokół bloku. Skoro bywają rodzice, którzy wożą dziecko samochodem dookoła osiedla by zasnęło, to my też możemy ;) Gorzej z wyjmowaniem. Uśpionej Klusce podłożyliśmy pod głowę wałek z polarowego koca i zaczęliśmy rozglądać się za zaciszną polanką w słońcu. Udało się po dłuższej chwili, lecz niestety Kluska obudziła się nam podczas wyjmowania jej z fotelika. Na krotko otworzyła oczy i to był koniec, bo zobaczyła laaaaas! Spała naprawdę krótko i zastanawiałam się, czy padnie zaraz po powrocie. Ale nie. Umordowana zasnęła dopiero po 21. W nocy jakimś cudem się nie obudziła, tylko parę razy zawołała przez sen o smoczek. Za to rano przejął ją tata i nie zdążył nakarmić, bo znów zasnęła i spała do 11. Trzeba w końcu odespać wczorajsze szaleństwa ;)


Kiedy jest zimny wrzesień, prawie na pewno kończy się to ciepłym październikiem. Nadchodzący tydzień na pewno spędzimy w dużej mierze na powietrzu. Oby tylko nie padało, resztę przeżyjemy!

3.10.13

MMR czyli szczepionka przeciw odrze, śwince i różyczce

Tak, dziś był ten dzień. Mrożące krew w żyłach przestrogi o autyzmie i innych nadprzyrodzonych mocach z for matek i łojców nam nie straszne, ruszyliśmy do przychodni o świcie (po dziewiątej było) i o dziwo zastaliśmy ją niemal pustą. Okazało się, że tego dnia do szczepienia była prócz nas tylko trójka dzieci. Lista była długa (pamiętam z zapisów), ale zdaje się wszystkie inne dzieci się z tego zimna pochorowały. My Kluskę mroziliśmy tydzień wcześniej na rowerze, to akurat wszelkie bakcyle zabiliśmy i do weekendu była zdrowa. Zero glutów, zero kaszlu. Pani doktor ze zdziwieniem to potwierdziła (prócz nas były tylko noworodki , które jeszcze nie miały kiedy się przeziębić oraz starsza dziewczynka - pewnie jakiś mutant jak tata Kluski, co nawet w przedszkolu na nic nie chorował).

Trochę musieliśmy poczekać po badaniu, bo noworodek przed nami miał kilka wkłuć i to trwało. Klusię z nudów zabrało się za stołek i zaczęło go nosić, a ja trzymałam ją, bo już była bez butów i w każdej chwili mogła rymsnąć na twarz. Skończyło się tym, że jak nas zawołali na szczepienie, to już myślałam, że wejdziemy ze stołkiem - tak mocno go trzymała, a ja nie miałam siły jej go wyrwać. Na szczęście w porę go wypuściła. I tu mała dygresja. Kluska od jakiegoś czasu nosi rożne rzeczy. Ciężkie rzeczy. Pal sześć buty taty Kluski. Dziś nosiła półtoralitrową butelkę mineralki po kuchni, aż sobie upuściła na ręce podczas zabawy i skończyło się rumakowanie. Nie wiem skąd ona ma tyle siły. 


Zastrzyk okazał się być mało bolesny, odwagi dodawał małej klown, którego kurczowo ściskała w rękach. Trochę płaczu było, ale tak na trzy - cztery wdechy. Więcej płaczu było podczas ubierania, bo mi się Kluska wyślizgnęła z rąk i uderzyła czołem o posadzkę. Na szczęście ją trochę trzymałam i nie uderzyła się mocno, ale jednak guza sobie nabiła. Cholerny gres w przychodni. Mogliby chociaż w kąciku dla dzieci wykładzinę położyć. Cały dzień mam moralniaka, że jestem beznadziejną matką, co własnego dziecka nie potrafi trzymać. Dziurawe ręce, melepeta i strach się bać co jeszcze. Ciągle pocieszam się słowami Werrony, że małe dzieci są niezniszczalne i bardzo trudno je "uszkodzić".

Wracaliśmy inną trasą, jak zwykle ponad sto metrów Kluska przeszła per pedes, przy okazji domagając się kwiatków i dmuchawców oraz oglądając betonowe posadzki. W końcu wzięliśmy ją na ręce i zanieśliśmy do domu, bo ziąb straszny był rano, a ona za lekko ubrana na siedzenie na zimnym betonie.


Nie wiem czy to reakcja poszczepienna czy nie, ale po odespaniu stresu Kluska obudziła się wesoła jak skowronek i zaczęła po swojemu gadać, wygłupiać się, a wieczorem dała prawdziwy popis swoich umiejętności. Sezon na dynie, więc tata i babcia Kluski do spółki ugotowali zupę dyniową z zacierkami. Mała dostała w butli, ale zjadła połowę. Potem dorwała się do zupy babci w talerzu i wyrwała jej łyżkę. I nagle okazało się, że ona tą łyżką tak po prostu je, nawet dużo nie rozlewając. Jestem pod wrażeniem!


No i tak to, dzień minął dość spokojnie. Wykąpaliśmy Kluskę zapomniawszy po raz kolejny o przestrodze pielęgniarki, by dziecka nie kąpać w dniu szczepienia. Przy okazji zaczęłam guglać i wychodzi, że to jakiś mit. Pół internetu się pyta o co chodzi z tym niekąpaniem i nikt nic nie wie. Rozsiewają to położne i pielęgniarki, natomiast lekarze z reguły dementują. Zwariować można. Na dodatek przypadkiem trafiłam jeszcze na coś innego, że niby nie można podawać owoców, bo szczepionka się nie przyjmie. Wut? Co ma jedzenie owoców do żywych kultur bakterii, pozostaje dla mnie zagadką. Może ktoś z czytających ten blog jest dyplomowanym lekarzem medycyny i mnie oświeci, bo zgłupiałam do reszty.

1.10.13

Miedsiestra Alisa czyli dziecko ze szmatą na głowie

Kiedyś pisałam na blogu, że Kluska uwielbia tetrowe pieluszki przy zasypianiu. Wydawałoby się, że z wiekiem z tego wyrośnie. Nic bardziej mylnego. Nie tylko pieluszka jest niezbędna przed snem, ona jest niezbędna przy każdej okazji. Rano można się do niej przytulić. Można z nią chodzić po domu i ciągle nadeptywać bez wywracania się (jakim cudem - nie wiem). Można sobie zakładać na szyję i wyglądać niczym superbohater z powiewającym z tyłu płaszczem. Można z niej zrobić sobie szal. Wreszcie można sobie założyć ją na głowę i wyglądać jak miedsiestra, czyli siostra opiekująca się rannymi w szpitalach w Rosji carskiej.


Ani trochę nie próbuję jej tego oduczyć. Nie wiem czy czytywaliście kiedyś Fistaszki, komiks bardzo popularny w latach 80. Był tam jeden bohater chorobliwie przywiązany do swojego kocyka. Był też odcinek komiksu opowiadający o tym, jak próbował się od kocyka odzwyczaić i jak wiele go to kosztowało (i jak to się skończyło). Nie wiem jak było to u Was, ale mój światopogląd powstał głównie w oparciu o komiksy. Książek przeczytałam bez liku, ale to dziecięce infantylne historyjki w stylu Kajka i Kokosza, tria Tytusa, Romka i A'tomka, Fistaszków, czy przygody Kudłaczka i Bąbelka na co dzień wpływają na moje postrzeganie ludzi i ich życia.



I chyba przez historię Linusa zachowałam zrozumienie dla dzieci przywiązujących się do przedmiotów i żyjących w swoim świecie dziwacznych upodobań.

Innym przyjacielem Kluski jest smoczek. To już się dawno wymknęło spod kontroli. W kojcu podczas snu ma zazwyczaj kilka. Wypluwa przez sen, pierwsze co robi po obudzeniu, to szukanie smoczka. Często biega po domu bez, ale wystarczy chwila przypomnienia i leci do miseczki ze smoczkami. Bierze do ręki kilka i wybiera, który z nich będzie lepszy. Mamy ich w domu całą masę, bo bez przerwy się gubią ciskane między zabawki, zostawiane na podłodze w kuchni, czy upchnięte w pościeli. Plus jeszcze smoczek na smyczy używany podczas spacerów. Nie grzeszą czystością. Od dawna ich nie wyparzamy, po prostu co jakiś czas opłukujemy w przegotowanej wodzie (sporo zostaje nam z wyparzania butli). Wydaje mi się, że Kluska będzie smoczkowa jeszcze w przedszkolu. Nie zamierzam nic z tym robić. Nie obchodzą gadki o krzywym zgryzie. Bywają większe nieszczęścia. Zrezygnuje ze smoczka, gdy będzie gotowa. A choćby i po maturze, nie moja sprawa. Są pewne decyzje w życiu dziecka, które musi podjąć samodzielnie. :)