Ósma dwadzieścia - szczepienie. A tu wstać wcześniej trzeba, sprawdzić czy tata Kluski też wstaje, dwa łyki kawy wypić, szybkie płatki na mleku na śniadanie i to najgorsze. Obudzić Kluskę. Jak to zniesie? Zniosła nadspodziewanie dobrze, uśmiechnęła się na mój widok i zaczęła przeciągać. Uff, z głowy. Szybka butla, szybkie przebieranie, przewijanie, dziecko w jedną rękę, wór ze śmieciami w drugą, prikaz do taty Kluski by zabrał wózek i do nas dotarł do przychodni.
A w przychodni okazało się, że i tak jeszcze sobie poczekamy mimo spóźnienia. Jeszcze jakąś mamę ze starszym chłopcem przepuściłam, bo się śpieszyła do pracy, a ja wszak wiadomo mogę sobie w nocy popracować, żebym tylko jeszcze miała siłę po takich pobudkach!
No i poza tym gites marinez, przy okazji mi Kluskę zważono i zmierzono i aże się zdziwiłam, bo okazało się, że waży 11,2 kg (plus grzechotka), a czubek głowy trzyma na 83 centymetrze. Ale skoczyła! Trochę ryczała przy osłuchiwaniu, bo stetoskop był za zimny i to ją wkurzało (ech Ci lekarze!). Osłuchiwanie było pro forma, wszak nawet kataru nie miała. Kłucie też nie obyło się bez wrzasków, ale bez histerii, kilka wdechoryków i cisza, bo trzeba gabinet zabiegowy dokończyć oglądać.
A potem jeszcze wycieczka okolicznościowa na rynek i wycyganienie jabłka gratis przy okazji zakupów owocowych. I ukrojenie chleba przez panią sprzedawczynię, bo dziecko w wózku głodne przecie i na pusto jechać nie będzie. A potem to ja już chciałam wracać, bo mi dłonie zmarzły. Przez to wychodzenie w pośpiechu pod cienką letnią wiatrówką (przecież wychodzę tylko na moment, do przychodni pięć minut piechotą) miałam tylko jedną warstwę ubrania, bluzkę z długim rękawem i żadnych rękawiczek. I tak dobrze, że nauszniki zabrałam i szal.
A na co szczepiliśmy tym razem? Na kleszczowe zapalenie mózgu. Pierwsza dawka, jeszcze dwie, druga za 6 tygodni, trzecia w okolicach wakacji i spokój na trzy lata. W naszych okolicznych lasach kleszczy za trzęsienie, paskudy cholerne, z jednego wyjścia do lasu dwa wyjęłam z dresu Kluski po powrocie, a trzeciego osobiście strzepnęłam z włosów na głowie, na szczęście nie zdążył dotrzeć do skóry. Gadziny przebrzydłe. Żałuję, że nie ma nic przeciboreliozowego, bo te "nasze" niestety ponoć zarażone. Jak by się Klusce wbił, to od razu trzeba wysyłać do analizy i lecieć do lekarza, grr.
Koszt szczepionki w sumie nieduży, ok.110 za dawkę. Więcej zapłacimy pod koniec lutego, bo się nam kumulują ostatnie 5w1 i pneumokoki. A potem jeszcze ospa i teoretycznie meningokoki, ale z tymi ostatnimi przed drugim rokiem życia Klu się nie wyrobimy, więc będzie jedna dawka a nie dwie. W sumie lepiej, i tak się dziecko traumy strzykawkowej nabawi. A jeszcze trzeba by morfologię zrobić. Chociaż raz w roku powinnam, ale po tylu strzykawkowych atrakcjach.... chyba jeszcze zaczekam.
30.11.13
28.11.13
Zimny chów po holendersku
Czyli co z tego że jest zimno, trza dziecko od małego hartować. Ciekawe czy jej wycieczką na dworzec i z powrotem załatwiliśmy katar i odroczenie szczepienia, czy przeciwnie, zahartowaliśmy ją jeszcze bardziej (mimo wszystko nawet my ostatnio przestaliśmy zabierać Klu do piaskownicy).
Wycieczka dość spontaniczna, chcieliśmy się zobaczyć ze znajomym, który akurat przejeżdżał pociągiem przez nasze małe miasteczko. Feler, że się trochę za wolno szykowaliśmy. A na koniec okazało się, że od października Klusce tak urosły nogi, że właściwie trzeba przepinać mocowanie o oczko niżej. Nie było na to czasu, więc zapięliśmy stopy po staremu przy proteście jednej nogi kluskowej. Jak ona dalej będzie tak rosnąc, to wyrośnie z tego fotelika, zanim pójdzie do przedszkola!
I co? I guzik, akurat pechowo pociąg nie miał opóźnienia, a my przyjechaliśmy na stację dwie minuty za późno i tylko mogliśmy Huannowi pomachać, zresztą nie widział nas w tłumie wysiadających z pociągu. ale co sobie pojeździlismy przez 20 minut (ok. 4 km), to nasze. :)
Allo? Allo? Czy to wujek Huann?
Wycieczka dość spontaniczna, chcieliśmy się zobaczyć ze znajomym, który akurat przejeżdżał pociągiem przez nasze małe miasteczko. Feler, że się trochę za wolno szykowaliśmy. A na koniec okazało się, że od października Klusce tak urosły nogi, że właściwie trzeba przepinać mocowanie o oczko niżej. Nie było na to czasu, więc zapięliśmy stopy po staremu przy proteście jednej nogi kluskowej. Jak ona dalej będzie tak rosnąc, to wyrośnie z tego fotelika, zanim pójdzie do przedszkola!
I co? I guzik, akurat pechowo pociąg nie miał opóźnienia, a my przyjechaliśmy na stację dwie minuty za późno i tylko mogliśmy Huannowi pomachać, zresztą nie widział nas w tłumie wysiadających z pociągu. ale co sobie pojeździlismy przez 20 minut (ok. 4 km), to nasze. :)
24.11.13
Coś nowego
Cztery słonie, zielone słonie,
każdy kokardkę ma na ogonie,
Ten pyzaty, ten smarkaty,
Kochają się jak wariaty!
Dziecko nauczyło się płakać po piosenkach. Zabiję tych od Mini-mini. Od jakiegoś czasu puszczają piosenki reklamujące płyty, a żeby ich mrówki pokąsały, puszczają daną piosenkę tylko raz. Dziecko mi potem płacze, że słonie się skończyły, że osiołek się skończył, co z tego że jej śpiewamy, ona nie chce, ona chce te z telewizji. Bo jak wiemy muzyka muzyką, ale w pewnym wieku teledysk jest najważniejszy!
Że Kluska lubiła muzykę, to wiedzieliśmy od dawna, ale że rozpoznaje konkretne piosenki i odróżnia je od innych hałasów na tyle, by domagać się tych pierwszych - to już pewna nowość. Ostatnio tata puszcza jej piosenki i skecze kabaretu Potem. Kluska zdecydowanie bardziej woli piosenki. Nawet czasem podchodzi do taty przy komputerze i każe mu spadać, bo ona teraz będzie siedzieć na fotelu prezesa i oglądać. I zajadać orzeszki, bo tata jak ogląda Potema, to zajada orzeszki. Jak ona je gryzie swoimi ledwie czterema trzonowcami - nie mam pojęcia.
W ogóle z tymi orzechami to jest niezły bajzel, dopiero ostatnio przyszło nam do głowy, że przecież bywają ludzie nań uczuleni i trzeba uważać. Ale że od wielu miesięcy Klu dostawała zmielone orzechy w owsiance babci, to chyba nie jest uczulona. I całe szczęście, w owsiance są ich śladowe ilości i nikt o tym na co dzień nie pamięta.
Rzeźba z parku w Oslo, bardzo polecam
placyk z rozwojem niemowląt
Kto by pomyślał, że na początku lata zeszłego roku toto wisiało do góry nogami i mało się interesowało światem na zewnątrz. Wolało spać i denerwować matkę swoim bezruchem ;)
19.11.13
Piaskownica w listopadzie #2
A my znowu w piaskownicy. Tym razem już w gumowanych ogrodniczkach. Niestety Kluska po kwadransie zabawy zauważyła wózek koleżanki i była awantura, że go nie dostała.
Czy Wasze maluchy też zabierają zabawki innym dzieciom? Bo moja to jest istny tajfun. Zupełnie nie wiem jak się zachować, żeby nie musieć nawiązać kontaktów towarzyskich z innymi rodzicami... Klu jest za mała, by zrozumieć prawo własności. A ja mam fobię społeczną i nie umiem nawiązywać relacji piaskownicowych. Nawet nie to że jestem nieśmiała, bo nie jestem. Jestem typem aspołecznym, co zawsze trzyma się z boku. Łatwiej mi się dogadać z dzieciakami na płaszczyźnie łopatki i wiaderka, z trudem odnajduję się wśród ludzi dorosłych, z ich hierarchią wartości, stosunkiem do własnego dziecka i do innych ludzi. Już w sieci niełatwo mi znaleźć płaszczyznę porozumienia, a co dopiero fejs tu fejs, w zwykłym życiu.
Cieszy mnie tylko to, że dziś na placu zabaw znów pojawiły się dzieci. My byliśmy pierwsi, potem dotarł jeszcze jakiś dwulatek, potem Lenka, a potem uciekliśmy z powodu syrenki alarmowej na widok wózka, więc nie wiem czy jeszcze ktoś dotarł, ale podejrzewam że tak. Ostatnie ciepłe dni, od przyszłego tygodnia ponoć atak zimy. A ja nie mam sanek dla Kluski! Chyba czas porządnie się rozejrzeć.
Na przyszły weekend zaplanowałam sobie jakąś dłuższą wycieczkę rowerową, takie zakończenie sezonu długodystansowego, a potem jeżdżę tylko po mieście i bliższej okolicy. Mam ambicje dociągnąć do 3333 kilometrów przejechanych w tym roku, zostało mi niewiele, średnio 2-3 dziennie, więc nie ma problemu. W międzyczasie do dokończenia dwie książki i odnalezienie trzeciej, którą gdzieś posiałam w domu i nie mogę znaleźć od września.
Czy Wasze maluchy też zabierają zabawki innym dzieciom? Bo moja to jest istny tajfun. Zupełnie nie wiem jak się zachować, żeby nie musieć nawiązać kontaktów towarzyskich z innymi rodzicami... Klu jest za mała, by zrozumieć prawo własności. A ja mam fobię społeczną i nie umiem nawiązywać relacji piaskownicowych. Nawet nie to że jestem nieśmiała, bo nie jestem. Jestem typem aspołecznym, co zawsze trzyma się z boku. Łatwiej mi się dogadać z dzieciakami na płaszczyźnie łopatki i wiaderka, z trudem odnajduję się wśród ludzi dorosłych, z ich hierarchią wartości, stosunkiem do własnego dziecka i do innych ludzi. Już w sieci niełatwo mi znaleźć płaszczyznę porozumienia, a co dopiero fejs tu fejs, w zwykłym życiu.
Na przyszły weekend zaplanowałam sobie jakąś dłuższą wycieczkę rowerową, takie zakończenie sezonu długodystansowego, a potem jeżdżę tylko po mieście i bliższej okolicy. Mam ambicje dociągnąć do 3333 kilometrów przejechanych w tym roku, zostało mi niewiele, średnio 2-3 dziennie, więc nie ma problemu. W międzyczasie do dokończenia dwie książki i odnalezienie trzeciej, którą gdzieś posiałam w domu i nie mogę znaleźć od września.
18.11.13
Wolność
Nareszcie wolna! Tak sobie pomyślałam, kiedy moje cycki w szpitalu przestały produkować mleko.
Nareszcie wolna! Zdaje się wołać do nas Kluska, odkąd nauczyła się chodzić.
Mawia się "Jaka matka, taka córka". Może coś w tym jest? Nigdy nie byłam przyklejona do moich rodziców, widzę to samo u swojego dziecka. Pierwszy raz uciekłam na wakacjach, gdy rodzice nie pozwolili mi iść nad jezioro. Najpierw pobiegłam do małego lasu (sprawdzając czy gdzieś nie czai się dziad lub baba z worem, którymi mnie straszono), a potem ukradkiem przemykając się między łodziami dotarłam nad pomost i weszłam do wody. Byłam wolna! Miałam dwa i pół roku. Pamiętam tę chwilę, jakby to było wczoraj.
Nie zmieniłam się.
Nadal wyrywam się na wolność, odkrywam kapliczki sprzed stu lat zagubione po polach Mazowsza, lezę w krzaki, a w krzakach znajduję chatki zbite z desek. Tę poniższą odkryłam siedem kilometrów od domu. Gospodarstwo jest na mapach z 1935 roku. Od dawna nikt tu nie mieszka. A ja jestem w swoim żywiole. Grzebię w starej szafie, dotykam zakurzonych talerzy, przyglądam się drewnianemu różańcowi zawieszonemu na obrazie Madonny. Topię nogi na kampinoskich bagnach, przeciągając tamtędy rower, który przez godzinę później skrzypi ubłoconymi hamulcami. Wracam po nocy w paskudnej mżawce, padam na twarz, a moje dziecko przybiega z radością, by poskakać na mojej głowie.
Kluska jeszcze nie jest wolna, jeszcze ją trzymamy, choć wszelkimi siłami wyrywa się w świat. Wie jak trafić od domu do piaskownicy oddalonej o kilkadziesiąt metrów. Wie jak trafić do bliższego sklepu oddalonego o 200 m. Wie jak trafić do dalszego sklepu oddalonego od 700 m. Kiedy wyjdzie z domu i pójdzie się za nią - widać, że dokładnie wie, dokąd idzie.
Z przerażeniem myślę o jej pierwszej ucieczce. Jestem pewna, że prędzej czy później nam zwieje, a kiedy ją znajdziemy, popuka się w czoło, że przecież ona wie gdzie jest i właśnie miała wracać na obiad ;)
Nareszcie wolna! Zdaje się wołać do nas Kluska, odkąd nauczyła się chodzić.
Mawia się "Jaka matka, taka córka". Może coś w tym jest? Nigdy nie byłam przyklejona do moich rodziców, widzę to samo u swojego dziecka. Pierwszy raz uciekłam na wakacjach, gdy rodzice nie pozwolili mi iść nad jezioro. Najpierw pobiegłam do małego lasu (sprawdzając czy gdzieś nie czai się dziad lub baba z worem, którymi mnie straszono), a potem ukradkiem przemykając się między łodziami dotarłam nad pomost i weszłam do wody. Byłam wolna! Miałam dwa i pół roku. Pamiętam tę chwilę, jakby to było wczoraj.
Nie zmieniłam się.
Nadal wyrywam się na wolność, odkrywam kapliczki sprzed stu lat zagubione po polach Mazowsza, lezę w krzaki, a w krzakach znajduję chatki zbite z desek. Tę poniższą odkryłam siedem kilometrów od domu. Gospodarstwo jest na mapach z 1935 roku. Od dawna nikt tu nie mieszka. A ja jestem w swoim żywiole. Grzebię w starej szafie, dotykam zakurzonych talerzy, przyglądam się drewnianemu różańcowi zawieszonemu na obrazie Madonny. Topię nogi na kampinoskich bagnach, przeciągając tamtędy rower, który przez godzinę później skrzypi ubłoconymi hamulcami. Wracam po nocy w paskudnej mżawce, padam na twarz, a moje dziecko przybiega z radością, by poskakać na mojej głowie.
Kluska jeszcze nie jest wolna, jeszcze ją trzymamy, choć wszelkimi siłami wyrywa się w świat. Wie jak trafić od domu do piaskownicy oddalonej o kilkadziesiąt metrów. Wie jak trafić do bliższego sklepu oddalonego o 200 m. Wie jak trafić do dalszego sklepu oddalonego od 700 m. Kiedy wyjdzie z domu i pójdzie się za nią - widać, że dokładnie wie, dokąd idzie.
Z przerażeniem myślę o jej pierwszej ucieczce. Jestem pewna, że prędzej czy później nam zwieje, a kiedy ją znajdziemy, popuka się w czoło, że przecież ona wie gdzie jest i właśnie miała wracać na obiad ;)
12.11.13
Po weekendzie
Nieco dłuższy weekend i ambitne plany na wykorzystanie czasu pod nieobecność babci (wyjechanej do Lwowa), które nie do końca wypaliły. Myślałam zabrać Kluskę na rower, ale nie ociepliło się na tyle, bym się zdecydowała. Zaważyły głównie przelotne opady deszczu i nieco późniejsze pory zasypiania. Po prostu zanim mała się obudziła, a po obudzeniu zjadła obiad - robiło się już ciemno. Jak ja nie lubię zimowego czasu. Pomyśleć, że to nasz geograficzny. Z piaskownicy też musieliśmy zrezygnować, bo piasek mokry nawet na wierzchu. Została tylko bujawka na placu zabaw w parku i karmienie kaczek i gołębi.
Karmienie kaczek przez Kluskę do niedawna odbywało się tak, że kaczkom rzucał czerstwy chleb tata Kluski, a Kluska zamiast rzucać go kaczkom - pożerała. Ale ostatnio nauczyła się dzielić, nawet czasem całą kromkę im rzuci i trzeba ją podnosić, dzielić na kawałki, kawałki dawać Klusce, a ona rzuca dalej. Tata uczył ją tego konsekwentnie od miesięcy i zaczynają być efekty.
Natomiast bujawka to jest własność Kluski. Jak jest zajęta, to wszczyna awantury. Jak się wreszcie do bujawki dopcha, to się ustawiają kolejki. Na sąsiedniej bujawce dzieci się zmieniają, a ta siedzi i ani myśli schodzić. Ale mamo! Ja tu mieszkam!
To samo mniej więcej jest z wanną. Włożyć dziecko do wanny jest bardzo łatwo. Gorzej wyjąć. Bo Kluska ucieka, chlapie, gryzie i wrzeszczy. Po jakimś czasie zaczyna się jej nudzić i wstaje. I wyrzuca zabawki z wanny, gorzej gdy są to kubki z wodą, najgorzej gdy kubki lądują na mnie albo tacie albo na babci. Ale mamo! Ja tu mieszkam! Jak temu zaradzić? Wołam: wychodzimy! I Kluska od razu siada w wannie, odwraca się tyłem i grzecznie bawi przez pięć minut. W związku z czym kąpiele się u nas mocno przedłużają. ;)
Noce różnie, czasem mała przesypia je ciurkiem, czasem płacze przez sen co godzinę do trzeciej. Chyba to ta ostatnia czwórka jeszcze dokucza. A może co innego. Z samym zasypianiem mamy jednak labę. To znaczy skapitulowaliśmy. Dziecko wrzucamy do wózka, sadzamy przed telewizorem, dajemy pieluszki tetrowe i miśki do zabawy, becik w owieczki i siadamy w fotelu tak, by Kluska nas nie widziała. Czasem zaśnie w pięć minut, czasem po godzinie. Potem przenosimy ją do kojca i po robocie. Żyć nie umierać.
W ciągu dnia nie jest jednak aż tak różowo. Mała ma jeszcze problemy z okazywaniem czułości. Na przykład przychodzi mnie rano z tatą i włazi mi na głowę, albo klepie po twarzy. Tak samo wali zabawki podczas "usypiania" ich w wózku. A może ona lalki i pluszaki wtedy budzi tak jak mnie? Ciężko ocenić jej intencje. Potem tata Kluski przynosi mi kawę do łóżka, szybko wypijam, bo Kluska też chce i potem rozczarowana zagląda do pustego kubka. Jak już widzi, że usiadłam, to mnie chwyta za rękę i wyciąga z pokoju do salonu, który jest zarazem sypialnią kluskową. Czasem zamiast tego idzie do salonu i przynosi stamtąd książeczkę, którą wali mnie w głowę, żebym jej poczytała. Sadystka poranna. Cały tatuś!
Jak to z roczniakiem, coraz więcej pomysłów do zabawy. Ostatnio coś nowego - stołek. Szura nim przez całą kuchnię i przedpokój (tu pozdrawiamy sąsiada z dołu, który w wakacje ciął gres na balkonie i nam zagłuszał nasze myśli), żeby ustawić go pośrodku salonu i bawić się w karuzelę. Jak wygląda taka zabawa? Kluska stawia stołek, kładzie na nim rękę i chodzi dookoła. Tylko się potem trochę zatacza ;)
Czyli nuda panie, nic się nie dzieje, a ja wcale nie narzekam! To znaczy troszku narzekam, troszku mi brakuje zapału, zastrzyku pozytywnej energii, sama nie wiem czego dokładnie. Od miesiąca mam wrażenie, że się do niczego zawodowo nie nadaję i nic mi nie wychodzi tak jak trzeba. Jak coś robię to w pośpiechu, mylę się, nie potrafię skupić. Książki czytam trzy na raz i żadnej nie mogę skończyć, bo to nie jest beletrystyka i czasem trzeba odpocząć. Teraz odpoczywam po próbach jądrowych z lat 50 w Kazachstanie oraz temacie śmierci w ujęciu filozoficznym. Chyba trza wypożyczyć jakiś dobry kryminał na odtrutkę ;)
Karmienie kaczek przez Kluskę do niedawna odbywało się tak, że kaczkom rzucał czerstwy chleb tata Kluski, a Kluska zamiast rzucać go kaczkom - pożerała. Ale ostatnio nauczyła się dzielić, nawet czasem całą kromkę im rzuci i trzeba ją podnosić, dzielić na kawałki, kawałki dawać Klusce, a ona rzuca dalej. Tata uczył ją tego konsekwentnie od miesięcy i zaczynają być efekty.
Natomiast bujawka to jest własność Kluski. Jak jest zajęta, to wszczyna awantury. Jak się wreszcie do bujawki dopcha, to się ustawiają kolejki. Na sąsiedniej bujawce dzieci się zmieniają, a ta siedzi i ani myśli schodzić. Ale mamo! Ja tu mieszkam!
To samo mniej więcej jest z wanną. Włożyć dziecko do wanny jest bardzo łatwo. Gorzej wyjąć. Bo Kluska ucieka, chlapie, gryzie i wrzeszczy. Po jakimś czasie zaczyna się jej nudzić i wstaje. I wyrzuca zabawki z wanny, gorzej gdy są to kubki z wodą, najgorzej gdy kubki lądują na mnie albo tacie albo na babci. Ale mamo! Ja tu mieszkam! Jak temu zaradzić? Wołam: wychodzimy! I Kluska od razu siada w wannie, odwraca się tyłem i grzecznie bawi przez pięć minut. W związku z czym kąpiele się u nas mocno przedłużają. ;)
Noce różnie, czasem mała przesypia je ciurkiem, czasem płacze przez sen co godzinę do trzeciej. Chyba to ta ostatnia czwórka jeszcze dokucza. A może co innego. Z samym zasypianiem mamy jednak labę. To znaczy skapitulowaliśmy. Dziecko wrzucamy do wózka, sadzamy przed telewizorem, dajemy pieluszki tetrowe i miśki do zabawy, becik w owieczki i siadamy w fotelu tak, by Kluska nas nie widziała. Czasem zaśnie w pięć minut, czasem po godzinie. Potem przenosimy ją do kojca i po robocie. Żyć nie umierać.
W ciągu dnia nie jest jednak aż tak różowo. Mała ma jeszcze problemy z okazywaniem czułości. Na przykład przychodzi mnie rano z tatą i włazi mi na głowę, albo klepie po twarzy. Tak samo wali zabawki podczas "usypiania" ich w wózku. A może ona lalki i pluszaki wtedy budzi tak jak mnie? Ciężko ocenić jej intencje. Potem tata Kluski przynosi mi kawę do łóżka, szybko wypijam, bo Kluska też chce i potem rozczarowana zagląda do pustego kubka. Jak już widzi, że usiadłam, to mnie chwyta za rękę i wyciąga z pokoju do salonu, który jest zarazem sypialnią kluskową. Czasem zamiast tego idzie do salonu i przynosi stamtąd książeczkę, którą wali mnie w głowę, żebym jej poczytała. Sadystka poranna. Cały tatuś!
Jak to z roczniakiem, coraz więcej pomysłów do zabawy. Ostatnio coś nowego - stołek. Szura nim przez całą kuchnię i przedpokój (tu pozdrawiamy sąsiada z dołu, który w wakacje ciął gres na balkonie i nam zagłuszał nasze myśli), żeby ustawić go pośrodku salonu i bawić się w karuzelę. Jak wygląda taka zabawa? Kluska stawia stołek, kładzie na nim rękę i chodzi dookoła. Tylko się potem trochę zatacza ;)
Czyli nuda panie, nic się nie dzieje, a ja wcale nie narzekam! To znaczy troszku narzekam, troszku mi brakuje zapału, zastrzyku pozytywnej energii, sama nie wiem czego dokładnie. Od miesiąca mam wrażenie, że się do niczego zawodowo nie nadaję i nic mi nie wychodzi tak jak trzeba. Jak coś robię to w pośpiechu, mylę się, nie potrafię skupić. Książki czytam trzy na raz i żadnej nie mogę skończyć, bo to nie jest beletrystyka i czasem trzeba odpocząć. Teraz odpoczywam po próbach jądrowych z lat 50 w Kazachstanie oraz temacie śmierci w ujęciu filozoficznym. Chyba trza wypożyczyć jakiś dobry kryminał na odtrutkę ;)
7.11.13
Mamo parzy!
Jeśli czytujecie moje komentarze na cudzych blogach, pewnie często widziałyście lavinkowe westchnienia w kwestii mowy. To znaczy jak cudownie jest posiadać mówiące dziecko. I że moje nie gada. No nie gada gałgan jeden, to znaczy nie po ludzku. Wszystko powie za pomocą westchnień, machania łapką, pokazywania gestów całymi rękami, brzęczeniem, pojedynczymi sylabami. Czasem powie coś na kształt mama, czasem coś na kształt baba, ale to jest zwykłe gaworzenie. Oczyma wyobraźni widzę regularne wizyty u logopedy, bo postanowiłam nie diagnozować autyzmu metodą "na forum internetowe" ;)
Tym bardziej zadziwia mnie mądrość mego dziecka w każdym innych dziedzinach. A to wejdzie na sofę, by włączyć kinkiet (i nie zleci). A to opiekuje się zabawkami jak prawdziwymi dziećmi, wkładając je do wózka lub przytulając (ostatnio nawet o zgrozo zaczęła karmić je z butelki naśladując matko wyrodno). A to ogląda coraz to "mądrzejsze" książeczki. Ale żeby nie poparzyła się za gorącą potrawą? Otóż moje dziecię sprawdza, w jakiej temperaturze jest żarcie. Odkryłam to przypadkiem, ziemniaki jeszcze za gorące, ale już studziły się w misce. Miskę położyłam w jej zasięgu, ale wzięłam kawałek ziemniaka i zaczęłam nań dmuchać, by choć jeden na szybko się ostudził i dał się zjeść. W tym momencie Kluska dotknęła jedzenia przed sobą i wtem! Aa! Zaczęła machać rączką i pokazywać, że za ciepłe!
Jedno trzeba przyznać metodzie BLW, dziecko uczy się nie tylko normalnie jeść, ale też szybciej od innych dzieci łapie różnicę w temperaturze posiłku. Wie co to oznacza za ciepłe, zanim włoży do paszczy. A to bardzo ważny odruch. Takie małe, a już wie!
Nie mam pojęcia, skąd wiemy, co chce nam przekazać. Wyraża się w swoim niemowlęcym jeszcze języku, a my jakoś ją rozumiemy. I jestem w kropce, bo z jednej strony chciałabym ją zachęcać do mówienia, ale z drugiej wiem, że zbytnia presja zazwyczaj daje skutek odwrotny od zamierzonego. Niecierpliwie więc czekam i czekam i czekam... jej, jak ten czas się dłuży! ;)
Sytuacja z żarciem zdarzyła się kilka tygodni temu, zapomniałam o niej napisać. Dziś mi się przypomniało, to wrzucam ku potomności zgodnie z obietnicą zapamiętywania "chwil niezapomnianych".
Tym bardziej zadziwia mnie mądrość mego dziecka w każdym innych dziedzinach. A to wejdzie na sofę, by włączyć kinkiet (i nie zleci). A to opiekuje się zabawkami jak prawdziwymi dziećmi, wkładając je do wózka lub przytulając (ostatnio nawet o zgrozo zaczęła karmić je z butelki naśladując matko wyrodno). A to ogląda coraz to "mądrzejsze" książeczki. Ale żeby nie poparzyła się za gorącą potrawą? Otóż moje dziecię sprawdza, w jakiej temperaturze jest żarcie. Odkryłam to przypadkiem, ziemniaki jeszcze za gorące, ale już studziły się w misce. Miskę położyłam w jej zasięgu, ale wzięłam kawałek ziemniaka i zaczęłam nań dmuchać, by choć jeden na szybko się ostudził i dał się zjeść. W tym momencie Kluska dotknęła jedzenia przed sobą i wtem! Aa! Zaczęła machać rączką i pokazywać, że za ciepłe!
Jedno trzeba przyznać metodzie BLW, dziecko uczy się nie tylko normalnie jeść, ale też szybciej od innych dzieci łapie różnicę w temperaturze posiłku. Wie co to oznacza za ciepłe, zanim włoży do paszczy. A to bardzo ważny odruch. Takie małe, a już wie!
Nie mam pojęcia, skąd wiemy, co chce nam przekazać. Wyraża się w swoim niemowlęcym jeszcze języku, a my jakoś ją rozumiemy. I jestem w kropce, bo z jednej strony chciałabym ją zachęcać do mówienia, ale z drugiej wiem, że zbytnia presja zazwyczaj daje skutek odwrotny od zamierzonego. Niecierpliwie więc czekam i czekam i czekam... jej, jak ten czas się dłuży! ;)
Sytuacja z żarciem zdarzyła się kilka tygodni temu, zapomniałam o niej napisać. Dziś mi się przypomniało, to wrzucam ku potomności zgodnie z obietnicą zapamiętywania "chwil niezapomnianych".
4.11.13
Piaskownica w listopadzie
Dziwna sprawa. W przeciągu ostatnich paru tygodni wywiało z placu zabaw wszystkie dzieci. Zupełnie nie wiem dlaczego, w końcu jest dość ciepło jak na tę porę roku, około 12-10 stopni. Albo chorują, albo nie mamy szczęścia i jakoś się mijamy. Ma to swoje plusy, bo człowiek nie boi się, że starsze dziecko w pędzie przypadkiem wpadnie na moje, poza tym obie piaskownice mamy dla siebie, takoż huśtawki i karuzelę. To ostatnie ciepłe dni, pod koniec tygodnia będzie już 5 stopni i nie wiem czy się odważę puścić Kluskę na mokry piasek tak jak dzisiaj. Głównie boję się o łapy, bo nadal są problemy z wciśnięciem ich do rękawiczek. Co innego piasek, piasek do rękawiczek sypie się łopatką coraz zręczniej ;)
Kluska niedawno skończyła 15 miesięcy. Ot data w kalendarzu - poza podrośnięciem paru centymetrów ( ma ok. 82 cm) nie zauważyłam żadnej zmiany w jej zachowaniu. Może trochę pewniej chodzi niż miesiąc temu (już nie wywala się na wertepach) i jeszcze bardziej niż zwykle wkurza się przy ubieraniu, rozbieraniu i zmianach pieluchy. Mała złośnica i terrorystka. Ja już się chyba przyzwyczaiłam, babcia jeszcze walczy, skutek mniej więcej ten sam, to znaczy awantura. Taki bunt dwulatka pół roku wcześniej tylko bez słów, bo nadal mała mówi pojedyncze sylaby, ale nie słowa. A może to raczej zapowiedź tego, co nas czeka w nie tak dalekiej przyszłości? Ekhm, nietopsz. Z drugiej strony trudno mi sobie wyobrazić, by takie kochane dziecko zamieniło się nagle w potwora. Będę dobrej myśli.
Minione święta spędziliśmy w atmosferze raczej wesołej, bliżej nam było do Halloween, którego (jeszcze) nie obchodzimy, ale może to wynika z naszych pogodnych usposobień? Grobbing i zniczing uprawialiśmy na raty, Kluska asystowała przy wyborze wiązanki, nawet wiozła ją do domu na kolanach (wszędzie chodziliśmy pieszo). Ona bardzo lubi kwiaty, także sztuczne, więc każda wizyta w kwiaciarni czy na bazarze w tym czasie to była okazja do świetnej zabawy. W ogóle ostatnio Klusek ma lepkie łapki, to znaczy przy okazji zakupów często zwija coś z półek. Pół biedy jeśli to są skarpety (zawsze się przydadzą), gorzej gdy jest to zielony za duży szlafrok - dinozaur. Dziś jakimś cudem jej się znudził jeszcze w sklepie i dało radę wyjść bez awantury, a szlafrok powędrował z powrotem na półkę. Za to mamie spodobał się miś i potem była awantura przy odpinaniu klipsa i odczytywaniu kodu kreskowego. Tak czy siak dziś misiak był królem. To przez Misia z Big Blue House (Mini-Mini). I na pocieszenie, bo pół dnia nie było prądu, a zatem nie było rybki ani dinozaurów. Bu. Na szczęście Kluska czas unplugged spędziła głównie na spacerze, a potem przespała. Obudził ją po niecałych dwóch godzinach telewizor, po prostu się włączył (zapomnieliśmy wyjąć wtyczkę, wyłączył się nagle po dziewiątej, więc nie dało rady "zmutować" dźwięku). Nadal ma_być włączony i basta, choć dziecko bajek prawie nie ogląda. Prawie robi jednak różnicę, kątem oka zawsze zauważy, że wyłączyliśmy i każe włączać. No co będę dziecku bronić, skoro tak lubi. Sama mam słabość do kreskówek i nierzadko oglądamy je razem :)
Końcówka świąt czyli długi weekend cmentarny to kopanie łopatką na cmentarzu pośrodku ścieżki i rozanielanie przechodniów. A po cmentarzu oczywiście piaskownica, co z tego że jest 18 i ciemno. Pod placem zabaw są latarnie, więc piaseczek widać i można kopać. Zainteresowanych zdrowiem Kluski uspokajam, że póki co nie mamy nawet kataru, odpukać :)
Wreszcie przyjemności mamy i taty, zostaliśmy zaproszeni do imprezy w starej chacie, która zmieniła się w plener, a w ostatniej chwili na opuszczony drewniany młyn nad rzeką Rawką. Jubilatka wysprzątała wnętrze i zamieniła go w bajeczne miejsce. Będę ten wieczór wspominać latami, mimo że byłam tam tylko dwie godziny. Przyjechaliśmy tam z Żyrardowa rowerami, bo akurat i tak byliśmy na wycieczce (korzystając że Kluską zajęli się babcia i wujek Kluski - poszli sobie na basen). W efekcie zrobiliśmy tego dnia 64 km. Całkiem ładnie jak na początek listopada. Udało mi się dobić do zakładanych 3 tysięcy kilometrów w roku, a przecież jeszcze listopad i grudzień. Może uda się osiągnąć 3333 km. Oby!
Co jeszcze? Czytam właśnie książkę o wychowywaniu dziecka bez religii.
Ateistyczna Rodzina - Jak pomóc dziecku odnaleźć sens życia w świecie bez Boga - Dale McGowan
Bardzo ją polecam także ludziom wierzącym, bo nie jest antyklerykalna, przeciwnie - stara się pogodzić dwa pozornie skłócone światy. Co prawda jest z amerykańskiego punktu widzenia (Wiecie, że oni nie znają typowej polskiej Wielkanocy oraz święta zmarłych? Mają za to na początku listopada Święto Dziękczynienia, w rozsądnej odległości czasowej od Halloween). W wielkim skrócie jest to zbiór esejów pisanych głównie przez rodziców ateistów lub rodziców z rodzin mieszanych (czyli jedna osoba wierząca, druga niewierząca). Przeważa pogląd, że należy dziecko zachęcać do samodzielnego myślenia i zarazem przygotowywać psychicznie na to, że być może będzie czuć się w grupie swoich rówieśników osamotnione. Jest też o świętym Mikołaju (czy opowiadać bajkę o włażeniu przez komin, czy nie), jest o finansowaniu lekcji religii przez państwo, jest o wartościach, jest o śmierci - właściwie każdy problem ateisty w świecie teistów jest poruszany i w jakiś sposób tłumaczony. Nie powiem, żeby książka otwierała mi oczy, ale to dobra lektura dla ludzi, którzy już podjęli decyzję co do wychowywania potomstwa bez mieszania w to Boga i nie wiedzą, co dalej (bo np. są pierwszym pokoleniem ateistów w rodzinie i nie mają przećwiczonych wzorców postępowania).
Kluska niedawno skończyła 15 miesięcy. Ot data w kalendarzu - poza podrośnięciem paru centymetrów ( ma ok. 82 cm) nie zauważyłam żadnej zmiany w jej zachowaniu. Może trochę pewniej chodzi niż miesiąc temu (już nie wywala się na wertepach) i jeszcze bardziej niż zwykle wkurza się przy ubieraniu, rozbieraniu i zmianach pieluchy. Mała złośnica i terrorystka. Ja już się chyba przyzwyczaiłam, babcia jeszcze walczy, skutek mniej więcej ten sam, to znaczy awantura. Taki bunt dwulatka pół roku wcześniej tylko bez słów, bo nadal mała mówi pojedyncze sylaby, ale nie słowa. A może to raczej zapowiedź tego, co nas czeka w nie tak dalekiej przyszłości? Ekhm, nietopsz. Z drugiej strony trudno mi sobie wyobrazić, by takie kochane dziecko zamieniło się nagle w potwora. Będę dobrej myśli.
Minione święta spędziliśmy w atmosferze raczej wesołej, bliżej nam było do Halloween, którego (jeszcze) nie obchodzimy, ale może to wynika z naszych pogodnych usposobień? Grobbing i zniczing uprawialiśmy na raty, Kluska asystowała przy wyborze wiązanki, nawet wiozła ją do domu na kolanach (wszędzie chodziliśmy pieszo). Ona bardzo lubi kwiaty, także sztuczne, więc każda wizyta w kwiaciarni czy na bazarze w tym czasie to była okazja do świetnej zabawy. W ogóle ostatnio Klusek ma lepkie łapki, to znaczy przy okazji zakupów często zwija coś z półek. Pół biedy jeśli to są skarpety (zawsze się przydadzą), gorzej gdy jest to zielony za duży szlafrok - dinozaur. Dziś jakimś cudem jej się znudził jeszcze w sklepie i dało radę wyjść bez awantury, a szlafrok powędrował z powrotem na półkę. Za to mamie spodobał się miś i potem była awantura przy odpinaniu klipsa i odczytywaniu kodu kreskowego. Tak czy siak dziś misiak był królem. To przez Misia z Big Blue House (Mini-Mini). I na pocieszenie, bo pół dnia nie było prądu, a zatem nie było rybki ani dinozaurów. Bu. Na szczęście Kluska czas unplugged spędziła głównie na spacerze, a potem przespała. Obudził ją po niecałych dwóch godzinach telewizor, po prostu się włączył (zapomnieliśmy wyjąć wtyczkę, wyłączył się nagle po dziewiątej, więc nie dało rady "zmutować" dźwięku). Nadal ma_być włączony i basta, choć dziecko bajek prawie nie ogląda. Prawie robi jednak różnicę, kątem oka zawsze zauważy, że wyłączyliśmy i każe włączać. No co będę dziecku bronić, skoro tak lubi. Sama mam słabość do kreskówek i nierzadko oglądamy je razem :)
Wreszcie przyjemności mamy i taty, zostaliśmy zaproszeni do imprezy w starej chacie, która zmieniła się w plener, a w ostatniej chwili na opuszczony drewniany młyn nad rzeką Rawką. Jubilatka wysprzątała wnętrze i zamieniła go w bajeczne miejsce. Będę ten wieczór wspominać latami, mimo że byłam tam tylko dwie godziny. Przyjechaliśmy tam z Żyrardowa rowerami, bo akurat i tak byliśmy na wycieczce (korzystając że Kluską zajęli się babcia i wujek Kluski - poszli sobie na basen). W efekcie zrobiliśmy tego dnia 64 km. Całkiem ładnie jak na początek listopada. Udało mi się dobić do zakładanych 3 tysięcy kilometrów w roku, a przecież jeszcze listopad i grudzień. Może uda się osiągnąć 3333 km. Oby!
Co jeszcze? Czytam właśnie książkę o wychowywaniu dziecka bez religii.
Ateistyczna Rodzina - Jak pomóc dziecku odnaleźć sens życia w świecie bez Boga - Dale McGowan
Bardzo ją polecam także ludziom wierzącym, bo nie jest antyklerykalna, przeciwnie - stara się pogodzić dwa pozornie skłócone światy. Co prawda jest z amerykańskiego punktu widzenia (Wiecie, że oni nie znają typowej polskiej Wielkanocy oraz święta zmarłych? Mają za to na początku listopada Święto Dziękczynienia, w rozsądnej odległości czasowej od Halloween). W wielkim skrócie jest to zbiór esejów pisanych głównie przez rodziców ateistów lub rodziców z rodzin mieszanych (czyli jedna osoba wierząca, druga niewierząca). Przeważa pogląd, że należy dziecko zachęcać do samodzielnego myślenia i zarazem przygotowywać psychicznie na to, że być może będzie czuć się w grupie swoich rówieśników osamotnione. Jest też o świętym Mikołaju (czy opowiadać bajkę o włażeniu przez komin, czy nie), jest o finansowaniu lekcji religii przez państwo, jest o wartościach, jest o śmierci - właściwie każdy problem ateisty w świecie teistów jest poruszany i w jakiś sposób tłumaczony. Nie powiem, żeby książka otwierała mi oczy, ale to dobra lektura dla ludzi, którzy już podjęli decyzję co do wychowywania potomstwa bez mieszania w to Boga i nie wiedzą, co dalej (bo np. są pierwszym pokoleniem ateistów w rodzinie i nie mają przećwiczonych wzorców postępowania).
Subskrybuj:
Posty (Atom)