28.7.15

Namiot z pałatki

Lipiec się dłuży i nie może skończyć. Na szczęście zrobiło się chłodniej i nie muszę już zalegac w domu uciekając przed słońcem, ale mogę gdzieś pojechać. Jednak trzeba mieć coś w zanadrzu w razie powrotu gorących dni. Od jakiegoś czasu tata Kluski zagląda do różnych lasów i lasków w naszej okolicy, by znaleźć miejsce w miarę bez śmieci, w miarę blisko i w miarę z cieniem (czyli las liściasty, z dala od drogi). Ostatnio zawsze było tak, że jednej opcji brakowało. Ale znalazł!


Blisko cmk, na tyle, że przez drzewa czasem mignie Pendolino, a na tyle daleko od cywilizacji, że żywego ducha człowiek nie spotka. Bardzo dobrze. Co prawda rosną tu gdzieniegdzie trujące konwalie, ale Kluska wyrosła już z żarcia co popadnie, więc możemy tu bezpiecznie biesiadować. Jest wywrócone drzewo służące za ławeczkę, jest punkt orientacyjny w postaci głazu narzutowego (ciekawe, jak wile jest go pod ziemią) i jest miejsce, gdzie wreszcie mogłam rozbić tipi. A dokładniej - tipi z płaszczy - pałatek, czyli z dwóch wojskowych płaszczy przeciwdeszczowych. Kupionych okazyjnie z demobilu za 20zł. W sumie. Takie cuda tylko na alledrogo. :)


W środku nieco duszno, ale leśny szałas jak znalazł. Co prawda dopiero podczas rozbijania mi pingnęło, że śledzie nie wejdą w dziurki, szpilki mam tylko cztery, za to żadnego sznurka na troczki, więc rozbiłam pałatkę na pół gwizdka, w czterech punktach (pozostałe przywaliłam konarami), ale uważam, że wyszło całkiem malowniczo. Już się nie mogę doczekać, jak tu przyjedziemy we trójkę.

Bo Kluska chwilowo baluje z wujkiem i babcią za granicą i świnie nie przysyłają zdjęć!

Jak rozbić namiot - pałatkę? Bierzesz dwa płaszcze, sczepiasz je guzikami, na guzki zapinasz też otwory na ręce. Wbijasz kij w wykopanej dziurze w ziemi, może być płytko, ale im głębiej, tym bardziej namiot jest stabilny, do dziury z kijem wpychasz pionowo patyki do stabilizacji (lub kamienie, jeśli masz pod ręką) i zasypujesz ziemią ugniatając. Narzucasz na kij pałatki i upinasz po przekątnych, tak by wyszedł kwadrat w planie, a potem w pozostałych miejscach. I gotowe. Mnie to zajęło jakieś 10 minut, z czego 8 kopałam dołek i walczyłam z korzeniami. A, kijek powinien wystawać z ziemi na ok. 1,5 metra.




My to nawet modne tipi mamy jakieś inne ;)

Mamy teraz wakacje, więc więcej jeździmy na rowerach, a w wolnym czasie pracuję i szyję. Nareszcie udało mi się coś uszyć konkretnego, takie spodnie i wdzianko na upały. Materiał kurzył się w szafie ze trzy lata. :)

O dziwo nawet nieźle wyszło. Tata Kluski zamówił spodnie. Już się boję. ;)

18.7.15

Leśne łowy

Nie ma chyba lepszej zabawy, niż bieganie po lesie. A jak się jeszcze ma za zadanie znaleźć ukryty w nim skarb, to się robi impreza na siedem fajerek. Tym lepiej, gdy się na nią zaprosi gości, którzy wspomogą w szukaniu. Tylko najpierw trzeba się spotkać w jednym miejscu, co nie jest łatwe bez mapy, nawet gdy las jest niewielki. Ale kilka telefonów i udaje się namierzyć.


Taaak, zabaw a w geocaching to świetny pomysł na późne letnie popołudnie.


Jeszcze wpis do logbooka, jeszcze filiżanka kawy zbożowej i czas się pożegnać. A my zostajemy jeszcze na chwilę. Górka piasku idealnie nadaje się na piaskownicę, a leśna droga na parkiet taneczny.


Roślinki trzeba podlać. Z braku wody podlewamy je piaskowymi lodami.


Niestety z powrotem wróciły upały i rowery znów się kurzą w kącie. Mama za bardzo podatna na udar. :/

14.7.15

W czasie deszczu dzieci się nie nudzą

Jak kraj długi i szeroki, przetaczają się narzekania na polskie lato, które słynie ze swej wyśmienitej aury. Dzięki której kempingi są puste, a w hotelach ludzie siedzą tylko w barach. Kto nie wyjechał, wcale nie ma lepiej. No bo co tu robić, kiedy pada deszcz?


Dzieci nie mają problemu z wodą. To taki sam powód do zabawy jak każdy inny.


Jestem poniekąd wzruszona, bo dziecięca parasolka z mych przedszkolnych lat zyskała nową właścicielkę. Tak, moi mili, ta parasolka ma 35 lat. I nadal działa, nic się nie połamało. Ciekawe ile wytrzyma jakakolwiek współczesna. Trzymam ją jak relikwię od lat, zawsze uważałam, że Piegowatka przynosi mi szczęście. Kiedyś nawet stała się inspiracją do opowiadania i opowiadania nr 2, które napisałam dawno temu. Szkice trzymam do dziś, ale jakoś brak weny mnie dopadł i utknęło. Może kiedyś dokończę tę historię.

Sama nie wiem, po co założyłam dziecku kalosze. Trzeba było jej włożyć plastikowe sandałki. Przynajmniej woda by się wylała od razu. A nie chlupotała przez parę godzin na wycieczce z tatusiem. Parasolka szybko poszła w odstawkę, bo przestał padać deszcz. A poza tym przeszkadzała w robieniu lodów. I przelewaniu wody z większej kałuży do mniejszej. I w kopaniu piłki na boisku. I skakaniu po kałużach.


Bezstresowe chowanie dzieci ma swoje plusy. Człowiek się nie przejmuje. Mokrym, ubłoconym ubraniem. Wyjącym dzieckiem zawleczonym siłą po kilku godzinach do domu, a dokładniej pod pachą tatusia. I innymi tego typu atrakcjami. Tylko się potem tatę wysyła na parter po kalosza, który był spadł w ferworze włażenia do budynku. A potem siedzi się na klatce schodowej z dzieckiem wymyślając powody, dla których powinno znaleźć się już w domu. Nie myślcie sobie, że jest lekko.


To nie są próby przekupstwa, choć może to tak wygląda obok. To są argumenty. Na poziomie małego dziecka. Czasem działa przypomnienie, że na górze jest Królewna Śnieżka (pudełko z bajką - nie bajka). Czasem pomysł zbudowania domu z klocków Lego. Czasem zabawa na balkonie. Niestety od jakiegoś czasu nie działa zabawa w robienie kanapki z masłem orzechowym. Nie działa również babcia. To znaczy w efekcie siedzimy sobie na schodach w trójkę, bo tata po jakimś czasie ewakuuje się odpocząć.


I tak mijają deszczowe dni, przetykane atrakcjami wyjazdowymi, czy innymi lokalnymi. A to koncert, a to lunapark, a to rowerowa wycieczka na plac zabaw. A to krótki myk na rowerku biegowym, bo - jestem zachwycona - Kluska wreszcie nauczyła się z niego korzystać i w związku z tym zakup roweru z 4 kołami został odłożony na wielkie nigdy. Pewnie w przyszłym roku kupimy po prostu większą biegówkę, taką do 5 roku życia. Chciałabym, by Kluska od razu jeździła na dwóch. Czy się uda? Diabli wiedzą. :)

6.7.15

Plecak rowerowy Shimano - Rokko

Plecak rowerowy dla rodzica? Oto jest pytanie. Czy warto? Podjęliśmy się z tatą Kluski przetestowania plecaka dedykowanego rowerzystom. Mieliśmy już niewielkie rozeznanie w tym temacie, jako że tata Kluski ostatnio jeździ z małą na plac zabaw wyłącznie rowerem. Pojawia się problem transportu ekwipunku dziecka, ponieważ przy montażu fotelika odpadają sakwy, a straciliśmy bagażową przestrzeń rezygnując z wózka. Pozostała opcja plecaka wypełnionego po brzegi. W naszej okolicy sporo dzieci dowożona jest na plac zabaw w ten sposób. Czasem bywa, że obok siebie stoi i dziesięć rowerów z fotelikami. To naprawdę popularny sposób przemieszczania się po naszym mieście. Tylko trzeba się dobrze spakować, by mieć wszystkie potrzebne rzeczy pod ręką.



Czy plecak sportowy przyda się rodzicowi? Czy pomieści niezbędne drobiazgi, picie i jedzenie?

Przyznajemy się bez bicia, bagaż Kluski jest niemały. Nawet jak na dziecko w jej wieku. Po pierwsze dlatego, że dbamy, by miała nieograniczony dostęp do picia i jedzenia (idea BLW). Po drugie, wozimy ze sobą jej zabawki do piaskownicy, zapasowe ubranie, niestety jeszcze pieluchy, chusteczki higieniczne i oczywiście telefon i portfel. Trochę tego się zbierze.


Co pomieścił plecak Rokko firmy Shimano? To co na zdjęciu poniżej. Tak zwane przedmioty pierwszej potrzeby. Pieluchy, pudełko śniadaniowe na jedzenie, niekapek, butelkę wody, termos z zimną wodą na upał, telefon, portfel i książkę (tu kokietujemy, nie dajemy rady czytać książek na placu zabaw, ale podobno są rodzice, którzy to robią). Od biedy da się wcisnąć jeszcze malutkiego pluszaka, ale nasze dziecię wozi przytulanki w rozmiarze XL. Ostatecznie możemy je pominąć, zazwyczaj trzyma swojego ulubieńca na kolanach.


Jeśli zrezygnujemy z  termosu i książki, w ich miejsce wchodzi nieduży kubełek z foremkami i łopatką. Ale musimy bardzo oszczędzać miejsce i ewentualne zakupy nie mają szans się tu zmieścić.


Kieszenie. Tych jest całkiem sporo. Wnętrze podzielone jest na dwie części, pierwsza jest większa, druga w teorii jest przeznaczona na bukłak z wodą (który dokupuje się osobno), wchodzą tam płaskie rzeczy typu ubranie czy książka. Do tkaniny rozdzielającej obie części doszyto dwie kieszonki, jedną na telefon (szerokość ok. 8 cm) i drugą siatkową na portfel lub nieduży tablet (szerokość ok.15 cm). Kieszenie na suwak w przestrzeni plecakowej są dwie, w górnej części plecaka i w dolnej. Dolna (narzędziowa) posiada wewnątrz plastikowy niewielki hak na taśmie. Na tej kieszeni naszyta jest również odblaskowa taśma, do której możemy doczepić oświetlenie. Po bokach dwie kieszenie otwarte, bez problemu pomieszczą niewielką butelkę z piciem i niekapek. I wreszcie niespodziewane kieszenie w pasie biodrowym. Można je otwierać bez zdejmowania plecaka, na klucz od zapięcia rowerowego czy klucze od domu - miejsce idealne. Plecak posiada też haki na kask. Nie jeździmy w kaskach, więc nie mogliśmy sprawdzić, czy go utrzymają.


Regulacja. Crashtestów w terenie podjął się tata Kluski, jako bardziej fotogeniczna część naszego teamu. W jego odczuciu plecak nie ma widocznych wad. Regulacja długości pasów ma blokadę, dzięki czemu ich ułożenie jest stałe. Zapięcie zapobiegające spadaniu ich z ramion można dostosować do sylwetki użytkownika (możliwość zmiany wysokości w zakresie ok. 10 cm).


Ogólna budowa. Jak większość plecaków rowerowych Shimano - Rokko ma usztywnione plecy podbite od zewnątrz gąbką i miękką, dopasowującą się do bagażu część bagażową. Suwaki mają plastikowe uchwyty, chodzą w miarę przyzwoicie. Plecak jak widać na zdjęciu jest nieco szerszy w dolnej części i płaski na górze. Można powiedzieć, że wymusza pakowanie w ten sposób, że odciąża kręgosłup. Środek ciężkości jest zdecydowanie bliższy dołowi. Testowy bagaż ważył dwa kilogramy, prawie go nie było czuć.


Nazwa. Nie wiem jak Wam, ale mnie się skojarzyło z Sylwestrem Stallone grającym w pewnym filmie z dawnych lat. Bardzo złe skojarzenie. Rokko to japońskia góra. Mount Rokkō. Nie wierzycie? Kliknijcie w link z nazwą. Albo w widok na szczyt ze strony google street view. On naprawdę istnieje! Byłoby fajnie pojechać z tym plecakiem w to miejsce i wejść na górę. Szczyt znajduje się między Kobe, a Osaką, ale bliżej Kobe. Tylko 516 kilometrów od Tokio. Samochodem niecałe siedem godzin, rowerem pewnie siedem dni. Ale za to malowniczą trasą przez góry. Musimy kiedyś uzbierać dudki i pojechać. Ech, marzenia.


Podsumowanie. Pomimo licznych zalet plecak jest dla naszej trójki za mały i co tu ukrywać, jego cena nie jest niska (ale też porównywalna do plecaków rowerowych znanych firm). Trochę za wąski na wożenie nim dokumentów do urzędu, trochę za ciasny na duże zakupy. Ale dobrze zorganizowanemu rodzicowi, który do tej pory mieścił wszystkie potrzebne bambetle w damskiej torebce - posłuży z pewnością. Jest lekki, nie pocą się w nim plecy (to dzięki temu, że bezpośrednio dotyka pleców tylko w kilku miejscach), przy niewielkim obciążeniu wręcz zapomina się o jego istnieniu. Dostępny w kilku wersjach kolorystycznych. Zielonej, czarno-niebieskiej, czarno-różowej i różowo-zielonej.

1.7.15

BLW czyli Baby Lead Weaning (w wolnym tłumaczeniu Bobas lubi wybór) po dwóch latach

Kiedy człowiek wejdzie na grupy czy fora o BLW, uderza go obecność mam niemowląt i całkowity brak mam dwulatków (chyba że mają starsze dzieci, ale one na ogół nie były tak karmione, tylko młodsze rodzeństwo), o starszych nie wspomnę. Co się dzieje z dziećmi starszymi żywionymi tą metodą? Opartą na szacunku do dziecka, polegającą na szanowaniu jego wyborów odnośnie jego własnej diety? Przestają jeść kasze jaglaną z jabłkiem? Odrzucają sojowe pupleciki? Czy co właściwie? Może po prostu wsuwają już frytki z kebabem z resztą rodziny?

A nie wiem.

My na pewno lecimy dalej z tym koksem. Wbrew tabelom żywieniowym z ministerstwa moje dziecko nie je pięciu posiłków dziennie. Je tylko wtedy, gdy jest głodne i tylko to, co zechce. Jak to wygląda w praktyce?

Rano mleko. Nadal jesteśmy uzależnieni od tego wynalazku od krowy, z kartonu. Ja piję mleko z płatkami, babcia owsiankę (ja czasem też), Kluska mleko saute, czasem z łyżką lub dwiema kaszki (tak, tej z cukrem). Tata pije mleko w kawie.


Potem wraca tryb spontaniczny. Czasem wrzucamy małej do miski trochę twarogu, plaster szynki, plaster sera żółtego czy ogórek, ale najczęściej to ona sama dopomina się o konkretną rzecz z lodówki.Tu gryz, tam gryz, nic konkretnego. Zazwyczaj zjada surowego ogórka "z gwinta", czasem grzankę z serem od tatusia, czasem surową marchewkę. Często zjada suchy chleb (uwielbia przylepki), który zagryza przygodnie złapanym jabłkiem czy gryzem banana. Na spacerze dostanie ryżowego wafla, ogórka lub marchewkę. I drożdżówkę lub croissanta, cukier krzepi, jak powiadają mędrcy. Po powrocie ze spaceru lubi sobie zjeść parę łyżek masła orzechowego. Prócz tego na ławie ma tackę z ziarnami słonecznika i rodzynkami (tymi bez siarki).

Potem następuje tak zwany lunch. Czasem zupa, czasem omlet, co tam tatuś dla córki przygotuje lub babcia dla wnuczki, jak mała ma apetyt to zje, jak nie ma, to nie zje i znów zażera chlebem czy co tam znajdzie w lodówce. Nie ma stałej pory lunchu, jakoś tak w ciągu dnia, jak sobie przypomnimy, że może dziecko głodne.


Porządny, solidny posiłek następuje wieczorem, wraz z innymi członkami rodziny (między godz. 20 a 21). Ostatnio jemy dość monotonnie, to znaczy młode ziemniaki (czasem z młodą kapustą), pomidor, ogórek, cukinia... i to wszystko. Mięso pojawia się w weekendy (w weekendy często jemy ryż z warzywami, pierogi, czasem babcia usmaży schabowe, hi hi). Ryba częściej jako podwieczorek, a to sardynka w oleju z puszki, a to pasta rybna do chleba (głównym składnikiem jest szprota),  a to wędzony łosoś w plasterkach.


Słodycze. Przewijają się. Ale nienachalnie. Raczej w postaci drożdżówek niż ciasta, ciasto bywa, a jakże - polizane i oddane. Klu zdecydowanie woli twarde surowe warzywa od słodyczy. Nikt jej nie zmusza do zdrowego jedzenia. Sama decyduje o tym, że np. najpierw dwa razy ugryzie ciasto, a potem zje pełen talerz zupy z kaszą gryczaną u cioci, czy doje kiełbasą lub wędliną. Z jajek woli żółtko, czyli właśnie tę zdrowszą część. Sama z siebie. Spożywanie posiłku jest u nas zajęciem bezstresowym.


Może dlatego moje dziecko wszystkich karmi? Naprawdę i na niby? Bywa, że jakiś chłopiec da się strollować i spróbuje lodów z piasku. Ahjoj, przepraszamy zdenerwowanych rodziców, wszelkie kontakty z Kluską mogą się źle skończyć dla Waszych pociech. Bo to, pomimo anielskiego wyglądu niewinnej, słodkiej dziewczynki - gałgan i łobuz jest. Jak się Wasze dziecko wywróci biegając za nią, lub spadnie ze schodów - widząc to - zacznie się śmiać. I pokaże jeszcze kilka innych niebezpiecznych zabaw. A dzieci się do niej garną, choć ona niespecjalnie o to zabiega. Raczej woli bawić się w małym gronie, choć pomału akceptuje towarzystwo "obcych". Interakcje przebiegają różnie, czasem dzieci niemal biją się o jej foremki, to ale tak to już jest w piaskownicy. Taka trochę komuna, gdzie w praktyce wszystko jest wspólne. ;)


Tak że jeśli dopiero zaczynacie przygodę z Baby Lead Weaning - wrzućcie na luz. Nie trzeba dziecku gotować wykwintnych potraw. Młody żołądek potrzebuje prostych rzeczy, jak najmniej przetworzonych. Kluski i pomidor? Proszę bardzo. Miska gołego ryżu? No pewnie! Jabłko ze skórką zamiast deseru? Oczywiście. Żadna filozofia. Bywa, że Kluska przez kilka dni jedzie na samych płynach, mleku i kompocie z sokiem z marchwi, co do reszty - ledwo ugryzie. Widać tak ma. Nadal jest wyższa od rówieśników i waży całkiem solidnie jak na dziecko, które "nic nie je" wg niektórych. :)

Edit: A tu jeszcze dwie fotki z tego, jak to wygląda w prachtyce, czyli co prócz "buły" je dziecko na dworze.