Nie żebym kiedykolwiek miała wątpliwości, że nią nie zostanę, zdziwiło mnie, że tak prędko ;)
Anu, z początku chciałam iść trybem rozsądnym pośrednim, pokarmić cyckiem trzy miesiące, no może góra cztery. Fascynowało mnie chustonoszenie, specjalnie nabyłam elastyka i kołyskę bebelulu na później. Smoczek miał wejść później, na początku miał być chów bezsmoczkowy, by mała dobrze ssała pierś. Nie kupowałam przewijaka, mata miała wystarczyć. Łóżeczko miało być turystyczne, składane, do pakowania w podróż. Miałam też nie kupować bajerów typu bujaczki, karuzelki i inne pozytywki. Jeszcze w ciąży pojawiły się niepokojące symptomy wyrodności, mieliśmy kupione na wszelki wypadek smoczki i Bebilon w dużym pojemniku przez babcię EL. Łóżeczko kupiłam tradycyjne, z powodu pościeli w owieczki. Każdy kto widział tę pościel - mnie zrozumie, te owce są cudowne! Wózek sprzedał nam znajomy, jak byłam jeszcze w trzecim miesiącu. Razem ze spacerówką i fotelikiem samochodowym. Piękny terenowy wózek, który jeździł po Kampinosie i innym wertepie, kupiony za ułamek ceny sklepowej, jak nowy. Dar losu, że akurat znajomego córeczka z niego wyrosła. Po urodzeniu Kluski było jeszcze gorzej. Jako że pokarmu miałam tyle co kot napłakał i mimo wielu zabiegów nijak go nie przybywało, przeciwnie, z każdym dniem było gorzej - musieliśmy już w drugim tygodniu życia Kluski zacząć dokarmiać butlą. Bebilon szybko poszedł w odstawkę z powodu zaparć, od tamtej pory jesteśmy na Bebiko Ha. Chustonoszenie przepadło na starcie mimo paru udanych prób, pojawiło się podejrzenie dysplazji stawów biodrowych i do usg mieliśmy szlaban. Usg wyszło prawidłowe, to Kluska dla odmiany w chuście siedzieć już nie chciała. W pewnym momencie doszła asymetria, która na szczęście się cofnęła, ale przy asymetrii także chustowanie się odradza. Poza tym doprowadzały mnie do szału supły, a dokładniej ich rozwiązywanie. Wszelkie poradniki, jak dobrze wiązać dziecko - są niezwykle pomocne, nie ma jednak zbyt wielu, jak dziecko z tych supłów potem wyjmować. Koniec końców dałam sobie spokój, został się sam wózek.
Z wózkiem kolejna wyrodna historia, mieszkamy na trzecim piętrze bez windy, każdy spacer to wnoszenie i znoszenie. Nie zawsze nam się chciało, w efekcie często Kluska lądowała w wózku na balkonie (teraz z lenistwa czasem ładuję ją w kurtkę, śpiworek i czapkę, noszę na balkonie na rękach). A to dopiero początek, bo każda wyrodna decyzja pociąga za sobą kolejne. Szybko pojawiły się wszelkie pozytywko-karuzelko-duperele. Kluska jest istotą wybitnie muzyczną, bywało że nie zasnęła bez melodyjki w tle. Do tej pory najlepiej śpi się jej przy muzyce, najlepsza zabawa to śpiewanie jej albo wydawanie dziwnych dźwięków.
No i najważniejsze, wagary!
Pierwszy raz uciekłam już we wrześniu. Przestawienie na karmienie mieszane i nikły pokarm w cyckach pozwalał mi zniknąć na pół dnia z domu. Poleciałam do Warszawy na event geocachingowy, nie zatęskniłam za dzieckiem nawet przez minutę, obawiałam się tylko jak sobie tam beze mnie poradzą. Babcia i tata Kluski dali radę, co tylko utwierdziło mnie w mej wyrodności. Drugi raz zwiałam w październiku, już na cały weekend, do Łodzi. Musiałam jakoś odreagować pobyt w szpitalu, stresujący, co tu dużo mówić. Podczas pobytu w szpitalu straciłam pokarm do końca, po czym dziecko nareszcie zaczęło przybierać na wadze, najedzone dłużej spać, a ja nareszcie odetchnęłam z ulgą. Przy cycku trzymał mnie mit o przeciwciałach, ale że cycek nijak małej nie uchronił przed zapaleniem płuc, ostatni argument zwolenników karmy naturalnej upadł. Z czystym sumieniem matki wyrodnej (te wyrodne nigdy nie mają sumienia, prawda?), wkroczyliśmy w świat techniki. W domu pojawiła się elektroniczna niania, bujaczek z melodyjkami (który rzuca dzieckiem jak workiem kartofli - cytat z forum) i inne wynalazki. Na dodatek wprowadziliśmy rodzicielstwo dalekości, czyli żadnego spania z dzieckiem. Dziecko śpi w łóżeczku lub w wózku, ostatecznie na macie. Tylko zasypia na rękach, przyzwyczaiła się w szpitalu i tak zostało. Traumę w wieku dorosłym ma więc zagwarantowaną jak nic ;) Za to ma wyspanych i szczęśliwych rodziców, na których widok rozdziawia się uśmiechem przepełniającym cały pokój. Ponieważ karmi ją i duśda dużo osób, na każdą nową twarz reaguje radością i zainteresowaniem. Chętnie się przytula, ale też potrafi bez przytulania (za to z tym strasznym smokiem) przespać noc, np. od 22-8.30 rano. Witaminę D3 dostaje co drugi dzień, K w ogóle, bo w mleku modyfikowanym witamin jest pod dostatkiem. Mleko z cycka nie zawiera ich tyle, ile trzeba. Nie dotyczy nas problem kolek, od urodzenia gazy w brzuszku męczyły może trzy razy, udało się temu zaradzić pieluchą grzaną w mikrofali i dopajaniem rumiankiem z glukozą (zioła małemu dziecku przed ukończeniem pierwszego miesiąca życia to oczywiście też wyrodność, o glukozie nie wspomnę).
Ale to nie wszystko. Wprowadzanie nowych pokarmów zaleca się po ukończeniu czwartego miesiąca w przypadku dzieci karmionym mlekiem modyfikowanym. Zaczęliśmy po trzecim, od małych ilości soku z marchwi i zupy z dyni. Przeżyła, teraz dajemy jej już soczki w rozsądnej ilości na legalu, bo ukończyła nareszcie cztery miesiące. No i oczywiście szczepimy na wszystko, a te szczepionki to wiadomo, samo zło, na pewno od nich dostanie autyzmu albo alergii, a ja raka. Pewnie takiego z pieczoną skórką na patelni. Zabawki dajemy dziecku nieprzystosowane do wieku, nieekologiczne, najtańsze, z Chin! I z Tajlandii. Jeśli chodzi o sterylność, to nasz dom raczej jest od niej daleki, wyparzamy tylko smoczki i butle do karmienia. Ubranek nie prasuję, piorę w 40 stopniach, dziecko zasypia z tetrową szmatą na pysku, póki co nie udało jej się udusić. Ostatnio zapominam włączyć elektroniczną nianię, więc słyszę dziecko z drugiego pokoju, dopiero jak głośniej bąknie. Ale jeszcze nie jest najgorzej, nocy nie przesypia sama w zamkniętym pokoju (pomysł holenderski), żeby nie było słychać płaczu, tak wyrodni jeszcze nie jesteśmy ;)
No i tak to, plany były ambitne, nie spełniliśmy nawet niezbędnego zalecanego minimum, trudno. Najważniejsze jest to, że jesteśmy w tym razem, zespołowo, nasi dziadowie i pradziadowie tracili ogromnie uważając, że opieka nad dziećmi to "babska rzecz". Otóż nieprawda, że tylko matka i że matka. Tata Kluski czasami wie lepiej ode mnie, co małej dolega, tak samo wyczuwa jej senność (lub nie wyczuwa tak jak i ja). Początkowo miałam stracha zostawiać go samego na jakiś czas, przeszło mi zupełnie. To chyba najtrudniejsze, zaufać innemu człowiekowi, że zajmie się naszym dzieckiem tak samo dobrze jak my albo i lepiej. Zajęło mi to trochę czasu, ale się z tym uporałam. Opcja żłobka pojawiła się niespodziewanie po grubszych dyskusjach na temat niani i opieki babcinej naprzemiennej, póki co temat jest otwarty, teraz Kluska i tak jest za mała. Jako matka wyrodna oczywiście zamierzam pracować z dala od dziecka jak najwięcej. Jeszcze nie wiadomo czy Kluska wyląduje w żłobku, czy w domu z babcią, czy z samym tatą Kluski. Odkąd nie wypaliło 99% moich planów na rodzicielstwo, przestałam planować cokolwiek, będzie co wyjdzie.
Staram się tylko nie zwariować, być także człowiekiem, nie tylko rodzicem. O tym, jak wyrodnie spędzać czas z dzieckiem na wolnym powietrzu, opowiem innym razem. :)