27.3.15

Pojechałam do Łodzi

Na szalony pomysł wycieczki do tego pięknego miasta wpadłam już dawno temu, tylko chciałam rowerowo z tatą Kluski. Terminy się też nie do końca chciały zgrać, dochodziła jeszcze pogoda... aż tu nagle wszystko ułożyło się idealnie. To oczywiście Klu zaczęła smarkać. Wyjazd rowerowy z pomocą pociągu przestał wchodzić w grę, bo dziecko z katarem to dziecko marudne. Tak się napaliłam na ten wyjazd, że pojechałam mimo jasnych oznak sprzeciwu taty Kluski. Zapakowałam dziecko do wózka, wózek do pociągu inter regio (nasz wózek do zwykłego TLK nie wchodzi, za szeroki) i siu.

Pojechałyśmy mniej więcej w czasie przeznaczonym na drzemkę, więc dziecko po krótkiej zabawie instagramem i obejrzeniu filmu Kolei Regionalnych na wyświetlaczu w pociągu szybko usnęło. Dojechaliśmy nawet kilka minut wcześniej niż zapowiadał rozkład, spodziewając się spóźnienia omal nie przegapiłam stacji, wysiadaliśmy na Widzewie. Klu obudziła się dużo później, kiedy wsiadaliśmy do "zetki" jadącej do centrum. Łódź ostatnio strasznie rozkopana, niektóre odcinki lepiej przejeżdżać komunikacją miejską, inne lepsze są piechotą , jeszcze inne rowerem(miasto tonie w korkach, nie polecam jazdy samochodem). Ponieważ moje dzieciństwo zmieściło się jeszcze w PRLu, taki chaos mnie nie przeraża, raczej dodaje adrenaliny. Trochę jak za Gierka, tylko ludzie bardziej uprzejmi i tłok w autobusach mniejszy.

Na Widzewie odebrał nas Stryjo Huann i dalej ponawigował przez remontowy Armagedon. Bez niego byłoby nam dużo trudniej. Postanowiliśmy zaliczyć kilka punktów z Łodzi Bajkowej. Co prawda nie wszystkie "stare bajki" Kluska kojarzy, ale co to szkodzi. Rzeźby można sobie pooglądać. Najpierw poszliśmy do parku Źródliska, obok palmiarni znajduje się niewielka rzeźba wróbla Ćwirka. Życzliwy ktoś urwał mu czułki. Meh.


W parku znajduje się dom ogrodnika, gdzie mieści się przyjazna dzieciom kawiarnia, Tubajka. Rzeczywiście sala dla dzieci jest, tylko nie widać co robią dzieci, jak się siedzi na fotelach. No ale to nie jest duży problem zerkać co jakiś czas, czy dziecię nam się nie zabiło (albo nie udusiło kolegi). Większym problemem okazał się wybór menu - moje dziecię nie przepada za słodkim, a do wyboru były w zasadzie tylko ciasta i lody. Niestety nie było jabłek, rzodkiewek ani ulubionej marchewki i przez to dziecię wyszło z lokalu głodne, bo placka z owocami skubnęło chyba tylko przez grzeczność, półgębkiem. Za to kawa latte bardzo przyjemnie wyglądała i wypiłam ją ze smakiem. Przy lokalu jest podnośnik dla wózków, ale nie udało się nam otworzyć drzwi (być może konieczna jest ingerencja kogoś z lokalu). Za pierwszym razem wbiliśmy wózek na górę schodami z rozpędu, w drodze powrotnej nie chciało nam się biegać za obsługą i znów daliśmy dyla po schodach. 

Drugim punktem programu wycieczki były rzeźby Filemona i Bonifacego w pobliżu Muzeum Kinematografii. Mieliśmy szczęście, Bonifacy ubrany był w szalik i czapkę, to nieczęste zjawisko. A tuż za winklem wystawa rekwizytów z filmu Kingsajz. Pierwsze, co ujrzała Kluska, to była piłka. Duża piłka. Baaaardzo duuuuża piłka. A potem nagle duża Kluska zrobiła się zupełnie malutka. Zmieściłaby się nawet do szpilki. Największy ubaw miała z ogromnego telefonu (cyferki!).

Tu nastąpiła pierwsza kontuzja i rozbicie kolana (ranę wyrodna matka odkryła dopiero wieczorem), a więc i ryk konkretny, ale jak konkretny to i krótki. Daliśmy małej popchać wózek, to się szybko zajęła ważniejszymi sprawami niż ból.


Skierowaliśmy swe kroki ku parkowi Sienkiewicza, gdzie znajduje się rzeźba Plastusia z dzwonkiem, który kiedyś dzwonił. Problem, że obok jest plac zabaw z dużą ilością piasku (Klu zagoniła nas do robienia babek i nie chciała nawet spojrzeć w kierunku rzeźby), a poza tym dzyńdzoł od dzwonka ktoś ukradł. To tylko Łódź, rzec by można, ale nie bądźmy złośliwi, może ktoś mieszkający przy parku miał dość całodobowego dzwonienia (dzieci lubią dzyńdzoły) i go cichaczem zdemontował. ;)


Po krótkiej awanturze wyszliśmy z parku, do wózka mała nie chciała wejść, więc do Piotrkowskiej szliśmy na raty, raz ona na moich rękach, raz pchająca wózek. W sumie i tak całkiem niezłe tempo, bo dotarliśmy tam jeszcze przed zmrokiem (do Łodzi przyjechałyśmy dopiero o 15). Tam dziecię wypatrzyło na pietryńskim skwerze sezamowe ciasteczka i poszło z nami dalej bez większych protestów, choć znów co chwila chciała na ręce, chyba nadmiar nieznanych bodźców ją onieśmielał, bo raczej nie była zmęczona.


Doszliśmy do rzeźby Misia Uszatka (chwilę wcześniej dołączyła do nas ciocia Monika), ale miś został zignorowany, bowiem tuż obok niego trwał koncert. Dwie miłe panie grały na skrzypcach. A jak moje dziecię usłyszy prawdziwą muzykę, nic innego się nie liczy. Siedziała jak zaczarowana, tylko w międzyczasie obrała ze sreberka czekoladowego zajączka, ale do jedzenia się nie pchała. Z czasem ugryzła pro forma, ale później nam oddała. Takie dziecko, woli warzywa, owoce lub suchary. I kiełbasę (może dlatego, że jej nie zabraniam jeść słodyczy). 

Moje dziecko jest najukochańsze na świecie, zostało z ciocią i stryjem przy misiu, gdy ja mogłam sobie obejrzeć makietę rejonu Łodzi Fabrycznej. Robi wrażenie. Potem dołączył do mnie Huann, a na koniec Klu przyszła pukać w szybę, że gdzie my do diabła się rozłazimy, proszę wycieczki. Wracać mi tu na koncert. Daliśmy mały datek na cele kulturalne i poszliśmy dalej w kierunku Bałut, gdzie miałyśmy nocować.


Zapomniałam, że Kluska uwielbia jazdę zbiorkomem, pół drogi szliśmy na syrence okrętowej, bo wpadała w szloch za każdym razem, gdy okazywało się, że NIE WSIADAMY do tramwaju czy autobusu, który akurat nas mijał. Co za nieszczęście. Trochę pomógł smoczek, o którym sobie przypomniałam w połowie drogi, ale dziecię było niepocieszone. Wreszcie dotarliśmy do monop... sklepu wielobranżowego i tam nabyliśmy flaszkę. Mleka flaszkę na dobranoc. Plastikowy samochód wyścigowy za pięć złotych jako bonus odczarował mi dziecko i tak dotarliśmy na miejsce.

Tu zjadłam swoją pierwszą od dwóch lat pizzę (moje ulubione quattro formazzi czyli 4 sery), chyba od La Torre i wreszcie usiadłam na dłużej niż pięć minut. Pięć godzin trwało tyle, co kilka dni. Kluska co prawda pizzy nie bardzo chciała (co mi tu dajecie jakieś świństwo, o rzodkiewka, mniam mniam!), tylko chodziła z łyżką od porcji do porcji w naszych rękach i nakładała nam sos czosnkowy. Przy okazji go trochę spróbowała (mniam mniam!), ale i tak wolała podgryzać swoje żarcie, a mleko wypiła nawet nie wiem kiedy, jakoś w przelocie obrabiania stryjkowi szafek, testowania kijków do nordic walking i nabijaniu sobie guzów podczas biegania.


Zostałyśmy same przed 21. Sądziłam, że usypianie bez kojca to będzie niezła zabawa, ale Kluska była zmęczona i dała się przekonać do spania jeszcze przed 22, co jak na nią jest porą dość wczesną. Spała do rana, tylko raz obudziłam się z jej stopami na głowie. ;)

Poranek był spokojny, jakoś się obie zwlekłyśmy, Kluska narobiła stryjowi trochę bałaganu, mam nadzieję, że znajdzie recepturki poupychane po szufladach (bałagan moje dziecko często robi za pomocą sprzątania, czyli przekładania przedmiotów z jednego miejsca na drugie). Zaraz potem przyszedł Stryjo Huann i poszliśmy razem w kierunku Fabrycznej, by z punktu widokowego na piętnastym piętrze obejrzeć budowę dworca. Jazda windą była atrakcją samą w sobie, kluczenie po korytarzach nie mniejszą, gwoździem programu okazali się jednak panowie budowlańcy, którzy z rusztowania weszli do wnętrza przez okno. Warto zaznaczyć, że wstęp na punkt widokowy jest bezpłatny, patrzy się na wszystko przez pręty w dwóch kierunkach (na dworzec i na południe), mnie się podobało, ale ja lubię patrzeć na świat z góry. :)


Wreszcie znów wylądowaliśmy na Pietrynie, tym razem w celu podrzucenia ulotek do punktu informacji turystycznej (tym razem miś był widoczny - został obmacany na okoliczność) i zjedzeniu czegoś konkretniejszego. Padło na Chińczyka i to była dobra decyzja, dziecię wszelkie potrawy z ryżem uwielbia (nareszcie coś niesłodkiego!), może trochę było tam za dużo soli, ale na wyjazdach zawsze traktuję dietę bardziej lajtowo. Trzeba posmakować jedzenia tubylców i basta. :)


Pociąg o 13:14, więc się szybko zebraliśmy do autobusu i już po jednej przesiadce byliśmy na dworcu. Niestety okazało się po drodze, że wsiedliśmy nie do tego autobusu, do którego chciała wejść Kluska, w efekcie czego zadzwoniło mi w uszach od jej ryku. I tu mała dygresja. Tyle się w sieci pisze o złym traktowaniu matek z dziećmi, o krzywych spojrzeniach, komentarzach, ignorancji. Nie wiem, czy ja żyję w jakimś Matrixie, ale ani razu nie spotkało mnie złe słowo od obcych ludzi. Dziecię wyło przez dobrą minutę, jakoś je uspokoiłam, nie zarejestrowałam ani jednego nadętego spojrzenia. Przeciwnie, to były spojrzenia pełne tkliwości i współczucia, bo mała wyła dość żałośnie. Jakoś ją zagadałam i już była spokojna, w naszym kierunku szły uśmiechy i życzliwość. Kiedy jechałyśmy pociągiem, wystarczyło być miłym dla przypadkowego pasażera, który wcale nie udawał, że nas nie widzi, ale poproszony pomógł wnieść wózek do pociągu, jeszcze potem przybiegła kierownik pociągu i nam fotokomórkę blokowała, żeby drzwi się nie zamknęły. Wszędzie, na każdym kroku, same pozytywne odruchy. Wsiadamy do autobusu w rejonie, gdzie jest miejsce dla wózków, ludzie bez słowa się rozstępują i nam robią miejsce. Tak po prostu! Od dawna mam wrażenie, że "wózkowe" przesadzają z tym hejtem otoczenia, wszędzie widzę reakcje dokładnie odwrotne od tych opisywanych na blogach. Może to kwestia zaklinania rzeczywistości, a może mam dobrą karmę, nie wiem.


Po wyjściu z autobusu znowu mała awanturka, no bo jak to nie jedziemy dalej, a w ogóle to zieew. Więc mimo protestów wbiłam dziecię do wózka, dałam Kłapciatka, pieluszkę i... Kluska zasnęła chyba pięć minut później. Wyjątkowo wcześnie, jak na nią, no ale emocje i tak dalej... obudziła się dopiero w Żyrardowie na peronie. Przez cały wyjazd miała katar zwany wiosennym, smarkała i smarkała, ale dzięki świeżemu (umownie) powietrzu wysmarkała się do końca, nie zatkały jej się zatoki, nie trzeba było inhalacji i tak dalej. Koniec kataru wieszczę na koniec weekendu, jako że nieleczony katar trwa tydzień, a leczony siedem dni. :)



Wyjazd krótki, ale udany, musimy to jeszcze powtórzyć, tym bardziej że nadal nie byliśmy w Se-Ma-FORze i nie widzieliśmy wszystkich rzeźb. :)

24.3.15

Warszawskie wspominki

Trochę niechronologicznie, ale winnam zaznaczyć wizytę mego dziecka w Muzeum Techniki w Pałacu Kultury i Nauki, które wygląda dokładnie tak samo jak ponad 30 lat temu, kiedy zaprowadził mnie tam mój tata. Kupił mi przy wyjściu piękne książeczki ze starymi samochodami, teraz już ich nie ma w sprzedaży, a szkoda, bo tamte w ferworze dorastania się zniszczyły i przepadły.

W muzeum klimat panuje trochę peerelowski, ale już nie chodzi się tam w specjalnych  kapciach i nawet do jednego samochodu można wsadzić dziecko. W sali kosmicznej przybyły wahadłowce, które od jakiegoś czasu już w kosmos nie latają. W ogóle ostatnio coś mało latamy jako ludzkość w kosmos, czuję niedosyt. Roboty wysłane na Marsa to nie to samo. Nikt nawet nie próbuje powtórzyć wyprawy na księżyc, a przecież technologia poszła do przodu bardzo mocno od pierwszego lądowania Apollo.


Najeździło się moje dziecię po Warszawie, przejechało się (przede mną!) z babcią i wujkiem drugą linią metra, pierwszą zresztą też na chwilę na festyn na Bielanach, gdzie dostało masę prezentów, jakieś książeczki, płytę z piosenkami i płytę z bajką z Elmo. Jestem pod wrażeniem, jak bardzo nie boi się kontaktów z obcymi ludźmi. Dorwała się do pani opiekunki przy stoliku, wygoniła babcią i wujka, żeby nie przeszkadzali i wydawała polecenia, co pani ma robić. Oczywiście po swojemu, ale pani najwyraźniej to nie przeszkadzało.


Z eksperymentów kulinarnych: dziecię obejrzało sushi, ale nie zjadło (dziwne toto, lepiej uważać).


Wisienką na toricie był wieczór w Wilanowie, to już ostatni weekend ze światełkami. Taaak, stolica ma dużo do zaoferowania dwulatkom. No, przynajmniej takim, którzy lubią jeździć komunikacją miejską, a Kluska lubi, wręcz siłą ją trzeba wyciągać z pojazdów. Przed nami kolejna wyprawa pociągiem, tym razem w przeciwnym do stolicy kierunku, relacja wkrótce. :)

18.3.15

Zaproszenie na kawę - czyli powrót Leśnego Żłobka

Wiosenna aura nastraja na pikniki. Zapraszamy Was więc na kawę zbożową z mlekiem, z naszych specjalnych filiżanek, które kupiłam rok temu na nasze wspólne wyprawy z tatą Kluski i trzymałam w tajemnicy przed dzieckiem. Ale Kluska i tak wynorała małą walizkę w kropki i od razu zabrałą się do robienia przyjęcia na sucho. Pomyślałam, że skoro ona tak dobrze wie, co się robi z imbryczkiem, trzeba będzie kiedy zrobić leśną nasiadówę z herbatnikami i kocykiem. Tylko jakoś nie mogłam się zebrać. Na wszelki wypadek ostatnio na stałe woziłam walizkę ze sobą, żeby nie musieć pamiętać o jej zapakowaniu.


O tak, poranny rozgardiasz pakowania się na wycieczkę rowerową nie nastraja do zabierania rzeczy bardziej zbędnych. W końcu pić można z byle czego. Ale hamak to rzecz święta o ciepłej porze, nie wiem jak dawaliśmy radę bez niego. Idealny przedmiot do zaznaczenia: tu jest nasze miejsce. Raz że jest widoczny z pewnej odległości, więc dziecię nawet jak odejdzie trochę dalej, to go wypatrzy i wróci w to samo miejsce. Dwa, że jest sam w sobie zabawką i bujawką. Taki mikro plac zabaw. Trzy, że można się w nim schować. Albo my przed dzieckiem, albo ona przed nami. ;)

W lesie osłoniętym od wiatru zrobiło się gorąco. Już na starcie zdjęliśmy kurtki i czapki, a po jakimś czasie dziecię zrzuciło nawet polar i bieliznę termoaktywną (którą testujemy przed porządnym biwakowaniem). I tak sobie biegała w jeansach i bodziaku. Dzieci w parku miały puchowe kurtki i zimowe czapy z pomponami. Zetknięcie tych dwóch obrazów wyglądałoby dziwnie, ale na szczęście nie pojechaliśmy do parku ;)


Teraz taka śliska pogoda, raz upał, raz chłód, wole jednak by dziecko nawet trochę zmarzło niż przesadnie się rozgrzało i spociło. Może to niemodne w naszym kraju podejście, ale wydaje mi się, że jednak zyskujące na popularności. Dziecko zahartowane, to dziecię nie tyle mniej chorujące, co krócej i mniej intensywnie.