25.2.15

Światło rowerowe

W ferworze chorowania zapomniałam pochwalić Klusię. To znaczy pochwaliłam, ale tylko na tagu blablera, a już tu zapomniałam. Ponieważ blabler jest wyjątkowo niszowym twitterem, więc nie macie szans o nim wiedzieć i dobrze. Niszowe serwisy to skarb.


Otóż Kluska śpiewa. Skomponowała własną piosenkę o światełku rowerowym. Wchodzi do przedpokoju, gdzie stoją nasze wszystkie rowery (chwilowo trzy + jej biegówka, bo mój drugi rower jest u mnie w pokoju) i zaczyna wyć. "Aaaaaatuooooo.... baaaatuoooo... aaaatoooo... iooooweiiii" i tak w kółko. W życiu byśmy się nie domyślili, gdyby nam nie pokazała palcem, o czym śpiewa. Próbuje śpiewać też w kojcu i w wannie. Czasem o światełku, czasem o czym innym, ale niestety nie mamy pojęcia o czym. Chyba coś o zwierzątkach typu misie czy zajączki. Śpiewa też po swojemu razem z chórem dzieci z Teletubisiów. Kolędę. Coś tam coś tam Lord Jezus. Kolęda się kończy, a ta jeszcze wyje z pięć minut. Słowa dowolne, nieprzetłumaczalne.


Wreszcie lustro. Dziś podczas popisów wokalnych włączyłam jej kinkiet nad lustrem i zaczęłam jej wtórować. Śpiewanie do lustra jest mega zabawne, bo tamta druga mama i tamta druga Kluska też śpiewają. Taka zabawa! Kluska śpiewaniem zaraża cały dom. Sąsiedzi pewnie mają o nas coraz lepsze zdanie, bo wycie z przedpokoju jest słyszalne na parterze. ;)


Wbrew wszelkim trendom trzymania dziecka w komórce... pardon, z dala o telewizji i urządzeń mobilnych - Klu ostatnio rysuje na moim starym smartfonie. Co prawda nie można z niego dzwonić, ale konto do ściągania apek i wifi działają jak najbardziej. Przechwycił go w związku z tym tata Kluski, który znany jest z tego, że swój telefon ma wyłączony, rozładowany, albo w ostateczności z wyciszonymi dzwonkami. Nasi znajomi zawsze dzwonią w kolejności: do niego, do mnie, a potem czekają, aż któreś z nas oddzwoni (ja mam telefon włączony, ale najczęściej schowany pod poduszką przed dzieckiem i nie słyszę, że dzwoni). W zasadzie bezpieczniej jest słać do nas mejle. I dlatego ten telefon bardzo się podoba tacie Kluski, bo może czytać sobie na nim książki, a jest pewny, że nikt do niego nie zadzwoni. Tylko Kluska mu przeszkadza i zabiera, no ale tak to jest, jak się w domu włącza coś komputeropodobnego. Stracone. Swój komputer podczas obecności mego dziecka w domu po prostu wyłączam. Inaczej jest walka. Którą niestety przegrywam.


Dziecię rozpracowuje menu, uwielbia kalkulator, tatuś zainstalował kilka apek do rysowania, uczenia się cyfr, odgłosów zwierząt itp. Jak chcemy mieć pięć minut spokoju, telefon przydaje się jak znalazł. Może to nieco niewychowawcze, ale postanowiłam zostać od razu matką trzeciego dziecka (no wiecie, tego od otrzepywanie smoczka o ubranie i od potrącania połkniętych monet z kieszonkowego), zatem nie przejmuję się zbytnio o jej morale. Kiedy dorośnie, smartfony i tablety to pewnie będzie przeżytek, hobby dla starych zgredów, tak jak znane mi z dzieciństwa kasety magnetofonowe, czy telewizja z anteny ;)


Czekamy wiosny, może nie upłynie pod szyldem serii infekcji. W weekendy z tatą Kluski jeździmy wycinać krzaki na cmentarzu w Borzymówce, jak kto chce pomóc, zapraszam, w weekendy zawsze ktoś się tam kręci. A to z piłą łańcuchową, a to z kiełbasą i termosem. A i kot się trafi (nie do jedzenia!). Coraz bardziej się cieszę z tego przedsięwzięcia. Na początku to było takie spontaniczne, kilka osób się skrzyknęło, gmina pomogła (głównie za pomocą dania wolnej ręki i postawienia krzyża z tabliczką), reszta zrobiła się sama. Ale brakuje nam rąk do pracy. Więc jeśli nie macie nic do roboty w weekend, to polecam zabrać jakieś narzędzie i przyjechać w weekend TU. Do pracy rodacy! Wespół w zespół zmożemy tę piekielną tarninę.

23.2.15

Rotawirus

Nu, dopadła nas zaraza rodzinnie. Podejrzewam, że Kluska mogła przywlec z kręgielni, ale toto jest tak zaraźliwe, że mogła złapać gdziekolwiek, w końcu pod kluczem jej nie trzymamy. Właściwie zaczęło się niewinnie i nie podejrzewaliśmy, że dzieje się coś złego. Ot, raz zwymiotowała w nocy i tyle. Sądziliśmy, że struła się oliwkami. Trochę była osłabiona przez kilka dni i to wszystko. Ale potem przyszła biegunka, taka naprawdę wodnista. Wszystko przez nią przelatywało, czy wypiła czy zjadła. Zadzwoniłam do Werrony, matko trójko dzieciom, ona musi wiedzieć, co robić, bo nie byłam pewna czy dostaniemy się do przychodni. Dzięki niej poszłam prywatnie do dobrego lekarza.


Dostaliśmy baterię leków przeciwbiegunkowych, espumisan na gazy(bo brzuszek mocno hałasował) i prikaz ścisłej diety przez jakiś czas. Problem został opanowany w zasadzie jeszcze tego samego dnia. A może organizm Kluski sam się ogarnął, w końcu była szczepiona. Temperatury nie odnotowano. Z diety odstawiliśmy przede wszystkim mleko, bo to pokarm dla rota. Wzięliśmy go głodem po prostu. Co zamiast?

Suchary
Ryż
Banan
Kisiel z suszonych jagód
Biały chleb (robimy grzanki)
Gotowana Marchew

Po paru dniach dietę rozszerzyliśmy o codzienne jedzenie, tylko mleka nadal niet. Kupy pozostawiają wiele do życzenia, ale z bladożółtego przeszły w zdrowy pomarańczowy, więc to zawsze coś. Niestety konsystencja nadal średnia, ale raz dziennie to prawie nie biegunka. Da się żyć, odwodnienie jej nie grozi. Najgorzej prócz Kluski wirusa zniosła babcia, na szczęście w najgorszym momencie była w Warszawie, więc mogła wypocząć. Mnie dość szybko zaczął boleć żołądek i straciłam apetyt. Ale poza tym nie było dramatu. Chyba mam wrodzoną odporność, zresztą tata Kluski też. Kto przeżył stołówkę w PRLu lat 80 - przeżyje wszystko. Młodsze roczniki mają pod tym względem gorzej. ;)


Najgorszy w tym wszystkim jest brak mleka, podstawy mej diety. Po kilku dniach nie wytrzymałam i skosztowałam jogurtu, a potem już z marszy zeżarłam saszetkę wspomagającą jelita, żeby ból był mniejszy. Ale i tak pożałowałam, kolka pojawiła się momentalnie. Jednak od wtorku minęło trochę czasu i mogę jeść coraz więcej. W sobotę znów sprzątaliśmy cmentarz w Borzymówce i nic mi nie było po kiełbasie upieczonej na ognisku z paloną tarniną. Czyli chyba już jestem zdrowa.


Internet mówi, że jak się trafi rota, to jeden z pięciu (jeźdźców apokalipsy?) i później ma się na niego odporność. No to zostały jeszcze cztery plus ewentualne szpitalne mutanty. Hał słit. Nie wiem jak to jest. Za każdym razem, gdy pomyślę by dziecię me oddać pod opiekę, zaczyna się chorowanie. Jak chciałam niani w pierwszych miesiącach jej życia, to pacnęło ją zapalenie płuc. Jak wymyśliłam przedszkole, rozwalił nas rotawirus, więc jeszcze jakiś czas musimy o nim zapomnieć. Nie ma to tamto, wymówek brak, trza zacząć szukać suwaka do śpiwora, co się zeszłej jesieni rozwalił. Opcja mieszkania w lesie zaczyna być najbardziej prawdopodobna ;)

16.2.15

Centrum Kopernik i Galeria Bzzz!

Ciężko się robi relację z wydarzeń, w których nie brało się udziału. Spróbuję połączyć relację babci, wujka i zdjęcia na w poły zachwyconego i zaintrygowanego dziecka.


Chyba każdy Warszawiak wie, gdzie znajduje się Centrum Kopernik i czym jest, ale w końcu nie wszyscy czytelnicy tego bloga mieszkają w stolicy, a poza tym nie ma obowiązku uczenia się na pamięć lokalnych atrakcji. Mogę tylko powiedzieć, że to nie jest tak, że miejsce nadaje się tylko dla starszych dzieci. Nawet przeciwnie. Wydaje mi się, że to właśnie biegające małolaty mogą mieć w tym miejscu największą frajdę. Dlaczego? Bo jeszcze nie myślą schematami wtłoczonymi przez kulturę i najbliższych, jeszcze poszukują, jeszcze tworzą. I jeszcze nikt im nie zdążył powiedzieć, że robienie czegoś inaczej niż wszyscy to coś złego.


Centrum Kopernik to tak naprawdę Mekka ludzi miłujących myślenie twórcze, odkrywanie praw rządzących naturą, lubiących eksperymenty i doświadczenia. A przy okazji ceniący sobie trochę ruchu. Dziecię skorzysta tu podczas godziny więcej, niż dzięki nibykreatywnej zabawce za milion pięćset sto dziewięćset. Dorosłym te zabawy mogą się wydawać trywialne, ale pamiętajmy, że my mamy stare mózgi i zabawa pianą czy obserwowanie działania kół zębatych tylko dla nas nie ma żadnej wartości. A może jednak? A jeśli i my odkryjemy tu coś niebywałego? Warto choć raz się przekonać.

Ciekawe jak to się psuje. 
Mogłam zabrać narzędzia dziadka. 
Bez śrubokręta ani rusz.
O, pianę to ja znam z wanny!
Jak to się odkręca, hmmm...

Bilety nie są tanie. Zwłaszcza w przypadku jednorazowej wizyty. Ale jeśli panujemy bywać regularnie, to opcja biletu rocznego dla czterech osób może się opłacić (maksymalnie dwoje dorosłych i dwoje dzieci, więc mama z trojgiem dziatek musi niestety dopłacić, co uważam za czyste draństwo, no ale tu jest Polska, taki klymat). Do planetarium i minilabów bilety kupuje się osobno. Otwarte jest najczęściej między 9-18, w maju i czerwcu od 8. Warto przyjść z samego rana, bo potem robi się tłum. A i najważniejsze. Kolejka po bilety na miejscu jest ogromna. Lepiej bilet kupić z wyprzedzeniem on-line.


Jeśli chodzi o maluchy od 2 do 5 roku życia, jest dla nich specjalna Galeria Bzzz! Ciężko ją znaleźć na głównej stronie CK, dlatego linkuję oddzielnie. Zwiedzanie wg organizartorów trwa około godziny. Jest to rodzaj wielkiej fortecy z niespodziankami. I tu zaznaczę, że zabierając dziecko powinniśmy spakować ubranie na zmianę. W  galerii jest sporo wody, którą łatwo się ochlapać. Problem z Kluską w galerii polegał na tym, że ciężko ją było oderwać od którejś z atrakcji, żeby zaprowadzić do drugiej, skąd znów nie dało się jej wyciągnąć. Tak że była tam raczej dłużej niż godzinę.


CK ma też swojego Instagrama, którego polecam :)


Jeśli po wizycie w świecie nauki będziecie mieli jeszcze siłę na cokolwiek innego, polecam podejść do podziemi BUWu, do kręgielni Hula-Kula. Kręgielnia słaba, ale za to klubik dla dzieci pierwsza klasa. Zwłaszcza dla tych mniejszych i ruchliwszych. Wszędzie nisko i miękko. Jeśli moje dziecko wraca stamtąd bez rozwalonej głowy i siniaków, to oznacza, że jest bezpiecznie! Trzeba się śpieszyć, bo HK siedzi tam tylko do końca marca. Chyba że więcej zapłaci. Biblioteka ma dość imprez wieczornych z łysymi panami. W ciągu dnia jest tam prawie cisza i prawie spokój. ;)


A w domu obstawiamy zakłady, które pewnie skończą się nierozegraną. Klusię na początku zeszłego tygodnia zwróciło kolację. A potem miało lekką rewolucję. Wszystko szybko minęło, potrzymaliśmy ją na lekkostrawnej diecie, ale nadal kolor wydzielin zewnętrznych stałych jest podejrzanie jasnożółty mimo przyzwoitej konsystencji. Wielka Matka Internetowa Google twierdzi, że to typowe po rotawirusie. Hm. Obstawialiśmy raczej przeżarcie oliwkami, ale są poszlaki, że mogła złapać coś właśnie w klubiku HK, w końcu lizała kulki. Albo w pociągu, bo lizała siedzenia. Nie wiem, kostkę soli jej kupić, żeby przestała wszystkie zarazki z mebli zlizywać? Nu, jeśli to jednak jelitówka, to opłaciło się szczepić. Trochę nas rąbnęło po kieszeni, ale wizja tygodnia w szpitalu z biegającą dwulatką pod kroplówką nijak nie mieściła się w mej ciasnej głowie. No ale pewności nie ma, może to zwykła dolegliwość żołądkowa.


Z innych wieści, naszły mnie wątpliwości okołoprzedszkolne, mam jeszcze parę niepaństwowym placówek w zanadrzu, planuję okiełznać moją fobię społeczną i odwiedzić jeszcze kilka w celach porównawczych. A potem zapłakać nad pustym portfelem, albo spakować namiot, dziecko, zapałki do gotowania obiadu i zamieszkać w leśnym szałasie. ;)

12.2.15

Czy to już ostatni bałwan?

Nie wiem ile razy jeszcze spadnie śnieg w tym roku, ale coś czuję, że żaden nie utrzyma się dłużej niż ten z poniedziałku. Na dodatek spadło go tak mało, że nie przyszło mi do głowy spojrzeć w kierunku sanek. Właściwie nie pomyślałam nawet o lepieniu bałwana, ale tata Kluski się uparł wyjść. No to wyszliśmy, przed sam blok, żeby daleko nie latać, bo zbliżała się pora drzemki, która może nie jest święta, ale Kluska robi się wówczas bardziej marudna i awanturuje o byle co.


Jako że tata Kluski podczas lepienia kul chciał mieć względny spokój, zabraliśmy łopatkę z kubełkiem, żeby dziecię miało własne zajęcie. No i owszem, miało, robiło babki ze śniegu. Spojrzałam na ten mokry śnieg, jej polarowe spodnie i pomyślałam, że rajstopy powinny przemięknąć za jakieś pół godziny, więc mamy czas. I rzeczywiście, mokre portki w niczym nie przeszkadzały.


Polar to jest bardzo mądry wynalazek. Niby całkowicie sztuczna tkanina, a jakaś taka odporna. Na WSZYSTKO. Jesienno-wiosenna kurtka też dała radę. Całe szczęście w tym rejonie nie było psiej kupy. Ale co tam, i tak kurtka od jakichś dwóch miesięcy jest do prania, ale ciągle o tym zapominam i w ostatniej chwili zaschnięte resztki jedzenia zeskrobuję za pomocą wilgotnej gąbki. Grunt to zakupić ubranie we właściwym kolorze. A poza tym kiedyś dywany prało się w śniegu, to chyba czyszczenie mamy zaliczone? ;)


Zmiany, zmiany, zmiany. Już dawno znudził mi się niemowlęcy wygląd bloga, ale nie mogłam się zebrać do gmerania w szablonie. Niby łatwo, ale jednak trudno, jeśli nie grzebało się w nim od dwóch lat. Z tłem poszło łatwo, z obniżeniem "ciała" bloga gorzej, ale w końcu po pół godzinie walki się udało. Jedna głupia linijka, nosz. Może później wszystko jeszcze zazielenię, to nie jest wersja finalna. Nie chcę "białego" bloga, bo za dużo takich w sieci i mi samej zaczynają się mylić. 


Z innych wiadomości, zapisuję Kluskę do przedszkola. Znalazłam fajne niepubliczne już jakiś czas temu, ale nie mogłam się zebrać od jesieni, by wszystko pozałatwiać. Sprawę przyśpieszyło przyglądanie się przedszkolom państwowym. Ponieważ jestem zameldowana w innym mieście, nie pracuję na etat, nie jestem matką samotną ani wielodzietną, a na dodatek chcę dziecię umieścić w placówce na 4-5 godzin a nie na 8 - Kluska jest bez szans. Za rok to się zmieni, bo wchodzi ustawa, która nakazuje znaleźć miejsce w przedszkolu dla każdego czterolatka. Tylko czy na lepsze? Już widzę te czterdziestoosobowe grupy z jedną panią. Bo przedszkola nowe się raczej nie zbudują, a dzieci jakby nie ubywa. No może trochę, bo pięciolatki pójdą do zerówek przy szkołach, ale i tak czarno to widzę. Zatem idziemy trybem półekonomicznym, łączymy opiekę zinstytucjonalizowaną z babcią.


Przeszkód oczywiście jest trochę. Kluska nadal mało mówi, na dodatek w odpieluchowaniu nastąpił regres. Na kilka godzin może mi ją przyjmą z pieluchą, bo w przedszkolu jest kilkanaścioro dzieci w wieku 2,5-5 lat na dwie panie, ale jeszcze nic nie wiem na pewno. Chcę by była w przedszkolu na pewno od września, a wiosną "jak się da".


Decyzję oddania jej wcześniej do przedszkola podjęłam dlatego, że dziecko mi się zwyczajnie w domu nudzi. Widzę, jak się garnie do ludzi, a u nas w kółko te same twarze. Na dodatek w lesie błoto przez ciągłe odwilże i nasze pomysły o spędzaniu w nim czasu zimą ugrzęzły na bagnach. Szukam więc alternatywy. Kluska zawsze po pobytach w klubikach z dziećmi wraca rozgadana. Mało z tego rozumiemy, ale ewidentnie towarzystwo innych dzieci ma na nią dobry wpływ. Oprócz standardowych ćwiczeń stymulujących chcę jej dać trochę przykładu od rówieśników. Jak się nie uda - trudno, nie ma ciśnienia.

9.2.15

Bałwanek podróżny

Ten rok jest niezwykle płodny jeśli chodzi o bałwanki prowizoryczne. Tak to jest, jak co chwila śnieg topnieje. Poniżej przedstawiamy sposób na bałwanka bardzo tymczasowego, jednak niezbędnego podczas wycieczki rowerowej zimą. A poza tym to jedyny sposób, by dziecko włożyło rękawiczki. A nawet się ich dopominało!


Mniej znaczy więcej, cytując mego ulubionego architekta. Do zrobienia bałwanka podróżnego potrzebne są dwie zlepione kule śniegu. Nawet nie musi mieć oczu. Ważne, że jest bałwankiem i podziwia świat. Oraz uczestniczy w karmieniu gołębi. Tym razem kaczki się na nas wypięły. Za to w trakcie robienia zdjęć zaczął padać śnieg. Niesamowite, tym bardziej że w tym samym czasie wyszło słońce. Jak w marcu na Warmii ;)


Bałwanek przydał się też podczas przejazdu na dworzec. Dokładniej - dwa bałwanki i oba zgubiliśmy po drodze. Poza tym skręciliśmy nie tam gdzie trzeba i Kluska się trochę wkurzyła. A my jak na złość nie zabraliśmy ze sobą soku z marchwi. Ale przypomniało mi się, że ostatnio Klu daje się obłaskawić kołysanką "Aaaa, kotki dwa". O każdej porze dnia i nocy. To zaśpiewałam. Dziecię zażądało powtórki i nie chciało tatowej piosenki kąpielowej "Bum cyk cyk, i rata rata, nie ma to jak los pirata". Mają być kotki i już. To to sobie szliśmy z moim wyciem w tle.



Kluska dostarczona na dworzec odkryła oczekującą babcię, która była wcześniej wyszła, bo nie chodzi tak szybko jak my i której szykowanie się jeszcze w domu do wyjścia zostało obwieszczone frazą "ba ba je-dzie". Kluska zasadniczo posługuje się sylabami, ale od czasu do czasu jej coś wyjdzie z mowy prawdziwej. A jak wyjdzie, to tak, że aż nie mogę uwierzyć. Zupełnie wyraźnie, jakby zawsze umiała mówić. Tylko że zazwyczaj tego nie robi, hrr. Mamy teraz kolejną falę gadatliwości. To przychodzi i odchodzi, w ciągach po kilka dni, ale chyba jest coraz lepiej.


Dziecko wrzucone do pociągu, a my z tatą Kluski zabraliśmy niepotrzebny już wózek i poszliśmy poszukać kilku mikrusów na mieście (geocaching). Wózek nam robił za genialny kamuflaż, nikt nie podejrzewa o nic rodziców z wózkiem. A że w wózku siedział miś, po ciemku i tak nie widać ;)


No i mieliśmy wolny weekend, który ja w połowie przespałam, a w drugiej połowie zajęłam szyciem podaegi (takie koreańskie nosidło z gatunku etnicznych, o którym napiszę innym razem). W trzeciej przepracowałam (tak zwany międzyczas), bo zlecenie wpadło jak zwykle w piątek wieczór. Dziecię w tym czasie bawiło w Hula-Kula pod BUWem oraz w Centrum Kopernik nad Wisłą. Całkiem dobre miejsce dla dwulatków, o ile wcześniej kupi się bilety przez internet. Kolejki do CK, jak po mięso z lat osiemdziesiątych, nie polecam nikomu z małym dzieckiem. Zdjęcia będą później, bo wujek przegrał wojnę z Kluską o dostęp do własnego komputera i nie mógł zgrać danych z karty. ;)

2.2.15

Zima z dzieckiem na rowerze

Nie tak dawno dostałam zaproszenie do telewizji śniadaniowej, żeby przybliżyć nasze szaleństwa całej Polsce. Oczywiście odmówiłam. Po pierwsze dlatego, że nie cierpię telewizji śniadaniowej, a po drugie, że za obecną telewizją nie przepadam w ogóle. Kreskówki i inne bajki dla dzieci to jedyna sensowna rzecz, którą dziś można tam obejrzeć. Jasne, trafi się raz na jakiś czas ciekawszy film lub program, jednak jakością nawet nie próbuje dorównywać swoim odpowiednikom sprzed dwudziestu lat. Ja, dziecko wychowane przed telewizorem, nie mogę patrzeć nawet na zwykłe wiadomości, bo już same błyski zapowiedzi robią mi kuku w mózg. I mam się nagle stać częścią tego domu wariatów? Noł łej.


Dochodzi jeszcze inna sprawa. Coś takiego jak prywatność, a raczej niechęć do wystąpień publicznych. Dwa razy popełniłam błąd z wywiadem w radiu, wieki temu. Nie zamierzam tego powtarzać. Po tym wszystkim spotkałam się z opinią, jakobym zabrała szansę zwykłemu człowiekowi oswojenia się z widokiem dziecka zimą na rowerze. Obawiam się, że to tak nie działa. Nie uważam, byśmy robili coś niezwykłego.


Współczesna telewizja to tak naprawdę odbiór świata via ursynowskie Kabaty. Świat za płotem, lub mówiąc ogólniej za domofonem. Dzieci w klatkach samochodów od drzwi do drzwi, nie widujące świata zewnętrznego, chyba że na parkingu przed supermarketem. Dla takich ludzi w ogóle dziecko na rowerze to sprawa egzotyczna, a co dopiero zimą. Co im powie program z telewizji między reklamą żelazka, a wywiadem z gwiazdą Pudelka? Że jesteśmy nienormalni. Nie da się zmienić światopoglądu "człowieka w puszce" w przeciągu kilku minut. Ktoś kto chce wozić dziecko rowerem, po prostu to zrobi. To wcale nie jest żadna nowość. Serio.


Znacie wiklinowe kosze zakładane na kierownicę do przewożenia dzieci? One nie przestały być używane. W mniejszych miejscowościach i na wsi często można je spotkać. Serio, nie kłamię. Od lat je widujemy z tatą Kluski. Tak, zimą je widujemy. Czasem na jednym rowerze wieziona jest dwójka, na przedzie w koszyku wiklinowym mniejsze, z tyłu w zwykłym plastikowym starsze. Nie ma w tym nic dziwnego. Egzotyką nie jest dziecko na rowerze zimą, egzotyczny do niedawna był sam rower w przestrzeni miejskiej. Trzeba lat, by zwykły mieszczuch oswoił się z widokiem dziecka dowożonego do przedszkola w foteliku rowerowym, mimo że jego rodzice mają samochód. Że po prostu tak wolą się poruszać na krótkich odcinkach, niż czekać na autobus lub szukać miejsca do zaparkowania pod przedszkolem czy szkołą.


Zamiast słuchać opowieści z telewizora, trzeba to po prostu zrobić. Kupić sobie rower. Nauczyć się nim jeździć po mieście. A dopiero potem zacząć myśleć o wożeniu dziecka. Bez tego ani rusz. I dlatego nie obejrzycie nas w żadnej telewizji, chyba że ktoś nas przyłapie na Masie Krytycznej (ale akurat ostatnio rzadko bywamy). :)


Jak to jest z tą zimą, rowerem i dzieckiem? Najlepiej, gdy jest lekki mróz i gdy nie jedzie się pod wiatr. Najlepiej też, gdy prawie w ogóle nie wieje. Na początku stycznia pojechaliśmy dookoła miasta i mimo że temperatura była nieco powyżej zera, dziecię nam zaczęło pod koniec protestować. Właśnie z powodu wiatru, który nas dopadł na ostatnich kilkuset metrach przed domem. Poza tym łapy jej zmarzły, bo machała misiem zamiast je schować pod koc (spadajcie mi z tymi rękawiczkami).


Za to drugim razem byliśmy krócej, bo mróz. Ale było totalnie bezwietrznie. Ogromna różnica. Kaczki nakarmione, tylko Kluska była trochę zła, że tak szybko odjechaliśmy. No i popełniliśmy błąd, nie schowaliśmy przed wyjściem beretu z pomponem. Dziecię oprotestowało w związku z nim kask. Chciała być "cycle chic" i koniec. No trudno, te parę kilometrów po uliczkach z ograniczeniem do 20-40km/h jakoś przeżyliśmy, ale następnym razem muszę tego cholernego pompona schować baaardzo głęboooko ;)


Jeśli chcecie poczytać więcej o praktyce jazdy rowerem z dzieckiem (bez pomijania błędów i wypaczeń), polecam tag rower na blogu :)