Nie wiem jak to jest, ale im bardziej mi zależy na tym, żeby wszystko szło tip-top, tym więcej się rzeczy psuje. Czasami mam ochotę decydować o wyjeździe w ostatniej chwili, żeby ten dziki pech się nie zorientował i nie zdążył popsuć nam szyków. W sumie nie musi się dużo starać. Sami z tatą Kluski i Kluską odwalamy lwią część jego roboty. Na przykład wieczorem przed wyjazdem Kluska wyjęła z lodówki pełen dzban kompotu i wylała go na podłogę. W ostatniej chwili po nocy tata Kluski gotował nowy. Albo tego samego dnia poprzedzającego wyjazd stłukłam deskę do krojenia. Z gatunku nietłukących. A tata Kluski stłukł szklankę. Też nietłukącą. Zdolni jesteśmy, co?
Wspominałam wcześniej o planowanej od jakiegoś czasu wyprawie do Warszawy, by pokazać Kluskę babci EL. Nie przyszła góra do Mahometa... no właśnie. Ciągle coś szło nie tak. A tośmy się nie mogli porządnie spakować. A to padaliśmy na etapie planowania, bo jak to wszystko zgrać, żeby w kilka godzin załatwić milion rzeczy? Wyprawa do babci? Ale przecież przy okazji można zrobić drugie, albo i trzecie tyle. Jak już wymyśliliśmy co i jak, to spsuła się pogoda. Dobrze że tylko jeden dzień był deszczowy. Następny zimny, ale akurat zimna się nie boimy. W mrozy jeździliśmy, to przy 10 stopniach nie damy rady?
Największy problem stanowiła drzemka Klusięcia w środku dnia i spakowanie wszystkich podręcznych klamotów ze składanym wózkiem włącznie. W końcu ustaliliśmy, że u babci EL się nie da spać z powodu psa. Więc wykorzystaliśmy puste chwilowo mieszkanie wujka P. i zawieźliśmy tam wózek (roboczo przypięty klamrami od sakw na moim bagażniku). Najtrudniej było z tym klamotem wsiadać do pociągu, ale jakoś się udało. Potem sielanka, Klusię zaaferowane pociągiem, ludźmi, siedziało spokojnie. Tylko ekrany reklamujące koleje mazowieckie ciągle się zawieszały i restartowały. To powinno nam dać do myślenia. Ale nie dało. Naiwni!
Jeszcze w pociągu tata Kluski odkrył, że picie z jednej butelek przeciekło do torby. Na miejscu u wujka odkryłam, że prócz torby zalało wszystkie zapasowe ubrania Kluski (wzięliśmy je na wypadek zalania ubrania właściwego). No pięknie. Na szczęście udało się je podsuszyć na balkonie, gdy Kluska próbowała zasnąć. Próbowała, próbowała i się nie bardzo udało. To znaczy usnęła późno, na 10 minut. Odpoczęła, ale się nie wyspała. I co teraz? Jemy obiad, trzeba improwizować. Najwyżej nam wcześniej uśnie wieczorem.
Obiad w trybie gonionym, bo nie mieliśmy standardowego fotelika do karmienie, który unieruchamia wiecznie biegającego Kluska. No nic, najwyżej mała dożre wieczorem w trybie kolacji. Zrobiło się późniejsze popołudnie, spakowaliśmy się i w drogę, na Pole Mokotowskie, gdzie umówieni byliśmy z babcią EL na krótki spacer. Ale po drodze znaleźliśmy jeszcze parę skrzynek geocache, nasze ulubione hobby. Z dzieckiem wygodniej się keszuje, bo nikt nie zwraca uwagi na rodziców z dzieckiem. Co z tego, że jedno maca płot, a innym razem włazi na słup. Rodzice są dziwni i nie należy ich krytykować. Na pewno wiedzą, co robią! ;)
Właściwie wydawało się, że wszystko idzie dobrze. Nie przewidzieliśmy co prawda, że babcia EL zgubi się po drodze od stacji metra do parku, ale jakoś ją znaleźliśmy. Mój czerwony polar odegrał kluczową rolę w tej sprawie. Traktowałam to spotkanie jak osobisty egzamin. To było pierwsze świadome spotkanie Kluski z drugą babcią, teoretycznie zupełnie obcym człowiekiem. Bałam się jej reakcji, słyszała babcię EL tylko ze 2x przez telefon i to dobrych kilka tygodni temu. Moje obawy okazały się bezpodstawne, Klusię "jakoś" poznało babcię po głosie. To znaczy moja mama się odezwała, a Kluska od razu uśmiechnęła. A jak dostała jeszcze od babci przylepkę od chleba, a potem biszkopta, to zaakceptowała bez mrugnięcia okiem. Jak tylko wysadziliśmy Kluskę z fotelika na ziemię, od razu zaczęła urabiać babcię uśmiechami i zaczepianiem krótkimi okrzykami. I się zaczęło. Najpierw pokazała babci kierunek, a potem zaczęła ją szarpać po parkowych alejkach, a potem jeszcze po trawie. Trochę ją zmienialiśmy, ale post factum mama westchnęła, że ja z bratem nie byliśmy tak absorbujący w dzieciństwie. A tak zawsze na nas narzekała!
No i chyba nieprędko zechce małą widywać regularnie, bo przez te pół godziny Kluska ją nieźle wymęczyła. Trzeba mieć zdrowie, żeby z Kluską biegać. Cieszyłam się, że w okolicy nie było żadnych krzaków ani błota, bo by babcia do końca osiwiała ;)
Czas leci, a my się żegnamy z babcią i jedziemy dalej. Kładką rowerową na drugą część Pola Mokotowskiego, a dalej kawałek wzdłuż Trasy Łazienkowskiej. Tylko mały skok w bok do tęczy na placu Zbawiciela, którą nareszcie udało mi się sfocić niespaloną. Wracamy na trasę i zjeżdżamy Agrykolą na Powiśle. Dalej do kolejnego parku, do Schodów Odeskich, gdzie tata Kluski ma tajemną skrytkę na skrzynkę ze skarbami. Reaktywujemy skarb i zostajemy 2x przegonieni z dołu do fontanny i na dół do rowerów. Byłoby jeszcze kilka razy, kondycję nasze dziecko ma nieskończoną, ale jakoś pakujemy ja do fotelika i gnamy na dworzec. A tam latamy z rowerami po schodach. Trochę naokoło, bo chcemy się dostać do kas...
Na górze dogania nas zziajany pech. Za szybko jeździcie, gada, nie zdążyłem Wam nic napaskudzić. Ale teraz już Was znalazłem i odegram się z nawiązką za cały dzień. Kasy zamknięte, a biletomat obok popsuty. No szlag. Turlamy się po schodach na peron (wybraliśmy ten dworzec, by pociąg był mniej tłumny, na Śródmieściu wsiada za dużo ludzi) i wreszcie udaje się trafić działający biletomat. Nawet rozgryźliśmy, jak w nim kupić darmowy bilet dla Kluski. Otóż jest on w ulgowych :)
Wydawało by się, że utarliśmy pechowi nosa. A on się tylko czaił, by uderzyć we właściwym momencie. Wsiadamy do pociągu, wyjmujemy małą z fotelika, zabawiamy, czas leci. Dojeżdżamy do dworca zachodniego, zaczynam przewijać małą (na dworze było za zimno na takie zabiegi). A tu się okazuje, że pociąg zepsuty i mamy minutę na zmianę składu, który stoi na tym samym peronie. A ja z tą pieluchą.... w trybie szaleńczym ubrałam Kluskę, a Tomi poleciał ze swoim rowerem do bagażowego w nowej jednostce. Ja wyleciałam za nim z Kluską pod jedną pachą, a zużytą pieluchą pod drugą. Po drodze do pociągu pozbyłam się jej w jakimś koszu. Potem pilnowałam drzwi w nowym pociągu, żeby nie odjechał bez taty Kluski i mojego roweru, po który w tym czasie pobiegł. No i w końcu jesteśmy, w trójkę w jednym pociągu i przedziale z przemiłymi starszymi paniami.
Uff. Wydawałoby się, że wszystko skończyło się super, ale z nadmiaru wrażeń i przygód Kluska wpadła w tryb ADHD. Chciała zwiedzać cały pociąg, próbowała otwierać zamknięte drzwi do pokoju maszynisty, rozkręcała podnośniki dla niepełnosprawnych i dożerała resztki żarcia, jakie mieliśmy przy sobie. Wszystko w biegu. I tak przez prawie godzinę. Cały dzień nie zmęczył mnie tak, jak ta podróż powrotna. W końcu dojechaliśmy, wpakowaliśmy ją do fotelika na peronie i już grubo po 21.30 pojechaliśmy do domu. Usnęła nam tuż pod blokiem, na ostatnim okrążeniu (ja pakowałam rower do klatki, tata Kluski z Kluską robił kółko wokół bloku). Wyjęłam ją śpiącą, zaniosłam do domu, obudziła się wkładana do kojca. Pierwsze, co zrobiła, to włączyła DVD. Bez bajki nie ma spania! Dokładniej bez 24 odcinka Allo Allo.
Usnęła nie od razu, najpierw wszamała kaszkę. Na spaghetti już nie miała siły. Zrobiliśmy jej dzień dziecka i nie kąpaliśmy, bo nie mieliśmy siły. Ona raczej też nie. Usnęła o 22.30, a my zaraz po niej. I spaliśmy prawie do 10. To była bardzo fajna wycieczka, nie mogę się doczekać, aż ją powtórzymy! :D
* * *
Dziś wróciła babcia Kluski z Malty i wytłumaczyła nam, że Kluska psuje pociągi. Za każdym razem, gdy wracali z nią z Warszawy do Żyrardowa - czekali na inny pociąg, bo ten właściwy się psuł po drodze. Następnym razem będę mądrzejsza i zapakuję ciuchy do wodoszczelnych worków, bo ciapągów jeszcze póki co nie umiem naprawiać. ;)