27.11.14

Leśny Żłobek - cz.III

Dziś krótkodystansowo. Na termometrze +3 °C. W zeszłym roku przy takiej temperaturze robiliśmy tylko krótką rundkę po mieście. W tym dziecię starsze, to i szczypać się nie trzeba. Za to ostatni gwizdek na aklimatyzację, bo od czwartku ma się porządniej ochłodzić.


Popełniłam błąd zabierając kubełek i łopatkę. Nie było w czym kopać. Głupia ja, trzeba było zabrać piłkę. No trudno, za gapowe się płaci, trochę było awantur na starcie. Na chwilę cisza, Kluska znalazła kijek i bawiła się nim przez jakiś czas. Potem abarot zawodzenie, przypadkiem znalazła kubełek w mojej sakwie. Ale w końcu wpadłam na pomysł, by pokazać jej sztuczne kwiatki na płocie wokół krzyża na krzyżówce. To był strzał w dziesiątkę. Jak tylko oczywiście udało mi się ją wyciągnąć z rowu. Jar trzeba zaliczyć, nawet płytki. Biegając po lesie Kluska znalazła dwa grzybki (psiary, ale na bezrybiu i grzyb ryba) oraz nieduże prostokątne podwyższenie terenu. Tata Kluski stwierdził, że to może być jakaś zapomniana mogiła. Znalazłam obok doniczkę, słoiki... moim zdaniem ktoś wysypał śmieci i zasypał je ziemią. Bez porządnego szpadla i badań archeologicznych nie dojdziemy, kto z nas ma rację.


O tak, uwielbiamy się tak bawić. Weźmy krzyż z kwiatkami. Wyryty ma rok 1981, nic specjalnego, krzyż jakich wiele na Mazowszu. Ale co szkodzi sprawdzić, czy wcześniej był tu inny? Nie ma problemu, wystarczy spojrzeć na mapę z 1933 roku. Jest! Na pewno krzyż stał tu w międzywojniu. Czy wcześniej? Badania trwają. Na starszych mapach go nie ma, ale być może nie robiono ich dokładnie, zaznaczając tylko ważniejsze kapliczki. Pewnie ksiądz proboszcz powinien wiedzieć więcej, w końcu skoro święcił, to musiał znać rok postawienia poprzedniego. Krzyż jest ciekawy - zamontowany w betonowym słupie od starej trakcji (być może energetycznej lub telefonicznej, diabli wiedzą). Tuż obok w ziemi jest też reper wykonany ze śruby kolejowej. Jak się ma dobre oko, ze zwykłego spaceru można zrobić niezłą wycieczkę historyczną.


A poza tym lekcja w-fu. Zimno, to trzeba pobiegać i poskakać. W końcu na tak krótki wyjazd (w sumie ok. 8km) nie zabieramy termosu, tylko nieco ogrzane picie otulone kocykiem. Gdy dajemy je Klusce, jest po prostu letnie, a nie lodowate. Wystarczy.

Fotka powyżej przedstawia stan z roku 2010. 
W ferworze skakania pod krzyżem zapomnieliśmy go sfocić w całości. 
Dlatego na zdjęciu krzaki niższe niż obecnie oraz inne ukwiecenie.

Wracając do sztucznych kwiatów ozdabiających krzyż, jako pierwsze przykuły uwagę Kluski czerwone z żółtymi środkami. Takie plastikowe gerbery. Później odkryła żółtą... e.... no takie żółte puchate coś. A zaraz obok fioletowego kwiatka z żółtym środkiem. To dopiero był szał. Dotykało się żółtego środka, wybiegało przed krzyż i podskakiwało. Ja też musiałam skakać. Tata Kluski, jak do nas doszedł, tym bardziej. Jeszcze mała przy okazji zbiegała z górki i wbiegała na nią z powrotem. Plus różne inne kombinacje z bieganiem dookoła. Tata Kluski w międzyczasie przypomniał nam o reperze. Pokazałam go Klusce i po tym było jeszcze bieganie do reperu i plątanie się w jeżynach.



I dobrze, dziecię przynajmniej nie zmarzło. Bo oczywiście Kluska nie chciała włożyć rękawiczek. W drodze do lasu jeszcze jechała w czapce (bo wiatr), w lesie zdjęła i nie dała sobie założyć. Latała w cienkim kominku. Zimno mi się robiło, jak na nią patrzyłam, a ta nic. Czaaaasem pozwoliła sobie założyć kaptur. Eskapebol mały. Nawet jeślibyśmy chcieli ją przegrzewać, jej charakter nie da nam na to szansy. ;)


Początek wycieczki był średni. Końcówka taka, że Kluska uchachana wbiła do mieszkania opowiadać po swojemu babci, jak było fajnie. I nawet jej nie przeszkadzał remont u sąsiadów przez ścianę. Czuję niedosyt, mogliśmy zostać dłużej, ale nawet ja, lubiąca jesień, w mokrej listopadowej aurze się nie odnajduję. Żeby choć słońce wyszło jak kilka dni temu (kiedy nie mogłam nigdzie pojechać, bo byłam zawalona robotą - peszek).


Trochę martwię się zimą, bo niezależnie od wycieczek rowerowych problem z rękawiczkami na spacerach pozostaje. Za każdym razem mała wraca z czerwonymi rękami. Co będzie, jak przyjdą prawdziwe mrozy?

Och, te wieczne zmartwienia matek, jakby im brakowało prawdziwych problemów. ;)

24.11.14

Nemo? Nemo!

Jesteśmy na wakacyjnym kacu. Za dobrze było i nie możemy się odnaleźć w listopadowej rzeczywistości. Tata Kluski jeździ rowerem jak zwykle, ja tylko na krótkie dystanse (do 40km), bo mi na dłuższych paluchy marzną. Nie braliśmy Kluska po wyjeździe dając jej trochę czasu na aklimatyzację. Po raz pierwszy nie rwała się do wychodzenia na balkon. Otworzyła drzwi, wyjrzała na zewnątrz i zamknęła. Za zimno! Za to bawi się w chowanie w szafie. Babci nie bardzo się to podoba, bo to jej szafa. Narożna, więc w środku da się na kawałku stanąć. Gorzej że ostatnio Kluska mnie tam zaciąga siłą. I stoimy we dwie po ciemku chichrając się w najlepsze oraz uważając, by się nawzajem nie rozdeptać.


Wracając do tematów wakacyjnych dziecię po powrocie jakby się nieco rozgadało. Nie są to tradycyjne słowa, ale z jej ust wydobywa się więcej sylab i co najważniejsze -dużo częściej. Sylaby są łączone w różne kombinacje, niam niam czasem brzmi jak Nam Nam, co bardzo mi się kojarzy z Nemo. "Gdzie jest Nemo" leci z dvd non stop. Każda inna bajka jest nudna, ma być ocean, mają być ryby i inne takie. Nawet napisy końcowe są fajne, bo tam pływa fajna zielona ryba z dużymi oczami. Nie zabraniam, bo to jeden z moich ulubionych filmów. Nie animowanych. W ogóle ulubionych :) Nemo jest najważniejszy, jasna sprawa.Ale ja się identyfikuję z Dorą. Nareszcie jakiś bajkowy bohater podobny do mnie. Mam dokładnie taką samą pamięć, a raczej nie mam pamięci krótkotrwałej zupełnie. Potrafię zapomnieć o czym mówię w środku zdania. Jak ktoś do mnie mówi długimi zdaniami, to w połowie wywodu tracę wątek. Itd. itp.


Przy okazji zaczęłam czytać o błazenkach i dowiedziałam się ciekawych rzeczy. Wiedzieliście, że u błazenków to ojcowie zajmują się dziećmi? Nie jeden, ale wielu, bo samiczki zazwyczaj mają męski harem. Mieszkają sobie razem w ukwiałach, z którymi są w zażyłej symbiozie i żadna duża ryba im niestraszna. Chyba że samiczce zdarzy się choroba lub wypadek. Harem nie płacze długo. Jeden z  panów zmienia płeć i znów mają nową panią. Tak, tak, jeden pan staje się panią. No kto pomyślał, takie bezeceństwa dzieciom pokazywać ;)


Fascynacja rybami przyniosła ciekawe efekty w rysowaniu. Do tej pory nic nie wstawiałam, bo to były zwykłe maziaje. Zdarzały się kółka z linką, spirale jak od ślimaków, kreski i małe kółka w większych, ale ciężko było ocenić, co przedstawiają. Aż do teraz. To są ryby! Gołym okiem widać, że mała ostatnio nałogowo rysuje rybkę Nemo. Prawda że Nemo?


Czasem jej pomagamy, a raczej ona nas zachęca do rysowania. W kupie raźniej!

Te kreski to chyba plankton ;)

Humor jednak nie dopisuje. W domu dziecko się nudzi. My trochę mamy lenia, więc poza długim porannym spacerem siedzimy z Kluską w domu. No i w związku z tym działamy dziecku na nerwy. Z początku ona nam trochę też, zmiana klimatu spowodowała kilka pobudek w rejonie godziny siódmej. Ale tylko została z nami, tzn. bez babci i wujka, od razu przestawiła się na budzenie w rejonie 9tej. Ona nas chyba bardzo lubi i wie, że o siódmej raczej nie będziemy skorzy do zabawy. A mama to i o ósmej, nawet jak się ją siłą z łóżka wyciągnie. ;)


Często różnimy się zdaniem w temacie ubierania, dziecię chce na dwór w crocsach i bez czapki. Po długich namowach udaje się ją przekonać do ciepłych butów i kominka. Akceptowalny jest również beret z pomponem na czubku głowy. Przez jakiś czas. Ale rękawiczki nie, przez co Kluska wraca do domu z czerwonymi łapami i tu się trochę boję. Mam nadzieję, że do mrozów zmądrzeje, a nie zostało wiele czasu. Ma się mocno ochłodzić pod koniec tygodnia.


W domu ciemno, nie bardzo fotki wychodzą, więc posiłkuję się resztką wakacyjnych. Reaktywacja leśnego żłobka wkrótce. Może jednak uda się gdzieś wyskoczyć rowerem. :)


Poza tym ostatnio zapisałam się do grupy BLW na fejsie i jeszcze jakimś cudem mnie nie wyrzucili za dyskutowanie. Przypominają mi się pierwsze schody z jedzeniem twardego, pierwsze kęsy i pierwsze zachwyty po tym, jak wreszcie Kluska zaskoczyła z żuciem i zaczęła normalnie jeść. A po kilku miesiącach używać łyżki. Do tej pory mam budyń, gdy widzę ją przy pierwszych posiłkach. A teraz? Teraz je jak duże dziecko. Jeśli nie jest pewna temperatury potrawy, sprawdza najpierw palcami. Rozumie frazę "za gorące" i cierpliwie czeka te pięć sekund, zanim się zdenerwuje, że żarcie za wolno stygnie. Po staremu prócz własnej michy oczyszcza nasze talerze. W pierwszej kolejności z cukinii lub bakłażana, potem z reszty. Chyba że trafią się klopsiki z indyka , na dodatek w zupie szczawiowej. Niam! Niam! Niam! Niam! Po ogromnej porcji już nie ma siły na resztę, to chociaż się nam przygląda.Więc jeśli macie wątpliwości co do tej metody karmienia, mogę powiedzieć tylko jedno. Warto spróbować. Nie wyjdzie, to nie wyjdzie, ale jak się uda - efekty będą fantastyczne!




Bywa i tak, że Kluska zje tylko nasze jedzenie, a z własnej michy nie chce. Nie dojdę, dlaczego. Może to klasyczne dla tego wieku kaprysy? Zrobię inaczej niż zwykle, bo chcę pokazać, że mam własne zdanie i macie je szanować! No, staramy się. Nie w każdym wypadku, ale przynajmniej pokazujemy jej, że zrobimy wszystko, by się to udało.



To plusuje, bo dziecko coraz częściej jest otwarte na negocjacje i kompromisy. Kompromis nie polega na ustępowaniu, ale szukaniu rozwiązania, które jako tako zadowoli obie strony. Tego się trzymamy i dzięki temu dziecko nie histeryzuje, nie wyje godzinami, tylko dla porządku wrzaśnie, a potem czeka, co wymyślimy w zamian. Baaardzo nam to odpowiada, bo nie lubimy się niepotrzebnie stresować. Tylko przez kilka dni po powrocie tata miał ciężko na zakupach, ale chyba jest już lepiej, bo już tak nie narzeka. :)

17.11.14

Wakacje

Chwilowy zastój na blogu spowodowany był długim weekendem. Po prostu nas nie było. To znaczy byliśmy, ale każdy gdzie indziej i nie było czasu ani miejsca pisać. Kluska wraz z wujkiem i babcią spędziła chyba najlepszy tydzień w swoim życiu, w Marsa Alam. A właściwie hotelu położonym opodal tego egipskiego miasteczka nad Morzem Czerwonym. Zdecydowanie lepsze miejsce od Egiptu śródziemnomorskiego dla osób posiadających dzieci i niekoniecznie lubiący imprezować do rana. Cisza, spokój, laguna, leżaczki i upiornie gorąco. Nienawidzę upałów, podobnie zresztą jak tata Kluski i dlatego my w tym czasie byliśmy zupełnie gdzie indziej. To znaczy w górach na północ od Budapesztu.


Tak się nam rozjechało po świecie. Na szczęście w okolicy uchodzimy za biedaków, bo nie mamy na parkingu drogiego samochodu, to nie musieliśmy się bać, że nam dom obrobią (ponoć ten weekend to żniwa dla złodziei okradających mieszkania) i możemy się rozjeżdżać po całym świecie. Zresztą co by u nas było do ukradzenia. Jedyną cenną rzeczą w domu jest lodówka, a żeby ją wynieść z kuchni, trzeba wymontować framugę, bo inaczej nie przejdzie ;)


Dlaczego najlepszy tydzień w życiu Kluski? Bo podług wszelkich reakcji odnalazła swój raj. Przede wszystkim jej ulubiony żywioł - woda. Po horyzont! Taka wanna! Potem jej drugi ulubiony żywioł czyli ziemia, a raczej piasek. Po horyzont! Bo hotel jest położony na skraju pustyni. Czy poszła na wycieczkę kilometr w kierunku pustyni zabierając wujka? Czy spanikowana obsługa hotelu nie pobiegła ich szukać i znalazła po drodze? No cóż, jak to mawia Luca na "zaprzyjaźnionym" blogu - gena nie wydłubiesz. Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach. Nasza rodzina zdecydowanie bardziej ma w nogach niż w głowie, cokolwiek to jest ;)


Atrakcji było co niemiara, prócz piasku, słońca i wody byli tubylcy zachwyceni żywiołością małej. Klu jest złotym dzieckiem, komu spojrzy w oczy - hipnotyzuje i zamienia w sługę. A "sług" w hotelu było co niemiara i tu jeszcze bardziej rozwinęła swe królewskie zdolności. Och, jak ona uwielbia wydawać polecenia. To tu a to tam. Ty tutaj, a ty to. Tubylcy obdarowywali ją prezentami (w swej naiwności licząc na to, że złapią nowego klienta, ale z tym różnie bywało), przywiozła w ten sposób do domu skarabeusza, ogromną zieloną torbę na ramię i bransoletkę. Przywiozła też łyżeczkę z hotelu, którą w tajemnicy wcisnęła babci do bagażu i ta odkryła ten fakt dopiero po powrocie do domu. Nooo cóżżżżż... niech to pozostanie naszą słodką tajemnicą ;)


Były też bliskie spotkania trzeciego stopnia z wielbłądem (wujek Kluski uparcie twierdzi, że na jego widok wydawała z siebie bardzo charakterystyczny bełkot, który oznaczał bez wątpienia TO zwierzę), były koniki i była próba wspinaczki na rafę koralową, co skończyło się dość mocno startymi kolanami. Ale kto by się przejmował takimi drobiazgami, ponoć nawet nie pisnęła z bólu. Kluska spędziła też trochę czasu na basenie, tylko do dzieci nie miała szczęścia, większość była o kilka lat starsza i traktowała ją co najwyżej jak maskotkę. Więc bawiła się raczej sama lub w towarzystwie dorosłych.


A co my? A my oczywiście na rowerach. O tej porze roku Węgry są ciut cieplejsze niż Polska. Różnica zaledwie kilku stopni, ale za to dzień dłuży o ok. 45 minut i to jesienią robi dużą różnicę. Taki późny październik. W sam raz do zwiedzania górskich krajobrazów. Co prawda na Węgrzech nie ma dużo gór i są one wysokością porównywalne z Bieszczadami, to jednak nadal mają wiele uroku. Choćby dlatego, że w większości są niezamieszkałe. Miejscowości są rozrzucone zazwyczaj w dolinach, a góry często zamknięte dla samochodów. Tylko ruch turystyczny, czyli rowerowy+trek. W sam raz dla takich jak my.




Nie omieszkaliśmy też zwiedzić Budapesztu, ominęliśmy tylko sławne termy, zwykły prysznic nam wystarczył. Tym bardziej, że było tyle do obejrzenia! Mieszkaliśmy na statku na Dunaju. Prawdziwym statku i to z niebagatelną historią. Kiedyś należał do floty rosyjskiej i był parowcem wycieczkowym. Zbudowano go w 1903 roku! Dziś mieści się tu hotel Aquamarina, ale prawdziwa nazwa statku to Великий князь Александр Михайлович. Niejedyna, bo potem go jeszcze kilka razy przemianowali. W Budapeszcie zobaczyliśmy tylko to, co się nawinęło po drodze, czyli np. ruiny rzymskiej osady, ruiny amfiteatru, wzgórze zamkowe, parlament i wszystko po drodze. Czuję niedosyt, ale mieliśmy na zwiedzanie tylko jeden dzień.


Od siebie polecę też miejscowość na północ od Budapesztu - Szentendre. Malutkie miasteczko przytulone do Dunaju, królowej europejskich rzek. Z żalem opuszczałam stare mury, ale góry czekają. W górach było trochę ostrych podjazdów, ale nie tak męczących jak w zeszłym roku w Norwegii, sama nie wiem czemu tak marudziłam. Chyba dla zasady, bo ja zawsze marudzę na podjazdach. Zwłaszcza jak mi serce dostaje pikawy i muszę rower pchać, albo w ogóle stać przy drodze i czekać, aż się uspokoi. Mięśnie mają siłę, płuca super, a serce mam do kitu. Człowiek chwilę odsapnie i jedzie dalej. A tu nagle znikąd mgła. Wjechaliśmy w chmurę. To było naprawdę niesamowite. Widoczność góra dwadzieścia metrów. Przez parę godzin znikaliśmy sobie nawzajem we mgle (jak zwykle na wycieczkach z Longinem grupa jedzie tylko w teorii razem, w praktyce każdy jedzie po swojemu, swoją trasą i o różnej porze dociera na nocleg).


Ostatniego dnia tata Kluski wymyślił trasę alternatywną na skróty. Od początku kręciłam na nią nosem, bo wydawało mi się, że będzie na niej 2x tyle podjazdów co na trasie Longina i na pewno nie będzie szybciej. I faktoza, co prawda jechaliśmy pół trasy po słowackim brzegu Dunaju i piliśmy herbatę na plaży, ale jak wjechaliśmy w góry to jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy. No i na koniec byliśmy godzinę spóźnieni. Za to przejechaliśmy mostem granicznym (dostępnym tylko pociągom, rowerzystom i pieszym), obejrzeliśmy spory odcinek czynnej w sezonie kolejki wąskotorowej i przejechaliśmy przez kilka tubylczych malutkich wsi. Bardzo lubię patrzeć na prawdziwe życie zwykłych mieszkańców. W miejscach turystycznych wszystko jest trochę przerysowane i na pokaz. Trawniki odmalowane na zielono, uśmiech przyklejony do obsługi. Tu, gdzie nikt nie dociera poza takimi wariatami jak my - można obejrzeć skrawki prawdziwego życia prawdziwych ludzi.


Węgrzy jawią mi się jako ludzie otwarci i sympatyczni. Tylko ni diabła nie można zrozumieć, co mówią. Na szczęście wielu z nich zna angielski, częściej jednak niemiecki. Tak czy siak idzie się dogadac na migi, choć raz w pewnej podbudapesztańskiej piekarni wzbudziliśmy mały popłoch w obsłudze domagając się tego czy tamtego po angielsku. Ale w końcu dostaliśmy chlebuś i słodkie bułeczki, więc wszyscy byli zadowoleni. Węgrzy są też brązowi. Nareszcie ktoś podobny do mnie. Jasne lub ciemne włosy, ale na pewno brązowe. Czarnobrewi, nieco wyżsi od Polaków (średnio) i chyba nieco grubszej kości. Przeważają jasne piwne oczy, nawet u blondynów. Jeśli jasne, to raczej zielone i szare niż niebieskie. Cera nie do końca śniada, raczej żółtawa, taka jak u mnie. Zawsze mam problem z kosmetykami w Polsce, bo jasne podkłady są tylko różowawe. A ja mam jasną, ale beżową skórę. Coś chyba mam w genach z tej nacji, często widywałam na ulicach Budapesztu mężczyzn podobnych rysami do mojego taty. A ja rysami twarzy właśnie w tatę poszłam (na stare lata, bo za młodu byłam platynową blondynką, hi hi).


Z wyjazdu wyniosłam wiedzę, że s czyta się jako sz, a sz jako s. A większość zwykłych lokali zamykana jest o 19. Dłużej są tylko restauracje dla turystów, ale paradoksalnie tam najtrudniej dostać miejscowe jadło. Węgrzy chodzą spać z kurami i warto o tym pamiętać szanując ich prawo do ciszy wieczornej. Imprezujemy góra do 21, a potem spać. 

Najbardziej ze wszystkiego uwielbiam nasze spotkania rodzinne, gdy siedzimy w kuchni lub salonie, oglądamy pamiątki z podróży i opowiadamy sobie o przygodach. Przygody mamy różne, różniste, czasem wesołe, czasem bulwersujące (np. w  Budapeszcie spotkaliśmy ziomali z Polski odwalających bucerę na zamku, panie się na siebie darły, a ich kolega palił w fotelu pod zakazem palenia). Tym śmieszniej w tym wypadku, że babcia Kluski i wujek też byli w tym roku w Budapeszcie, tylko cały weekend i zwiedzali niekoniecznie te same miejsca co my. Będzie co robić w zimowe wieczory. :)


Więcej szczegółów Longinady na Węgrzech znajdziecie na naszych bikestatsach, ale relacja jeszcze się pisze, więc może za kilka dni będzie gotowa w całości, wtedy podlinkuję.

6.11.14

Dziecko w listopadzie na rowerze

Pogoda rozpieszcza. Jest tak ciepło, że nawet w zwykłym jesiennym ubraniu robi się za gorąco. Zwłaszcza gdy się biega po lesie. Tak naprawdę mieliśmy pojechać na plac zabaw. Ale po drodze zmieniliśmy zdanie. Takiej pogody nie można marnować. No i wylądowaliśmy zupełnie gdzie indziej. W złotym raju.





Uwielbiam las jesienią. Szuranie liśćmi, oglądanie każdego z osobna, rozrywanie w celu poznania struktury. Ten dębu, ten grabu, ten olchy. Nie ma już komarów, więc można siedzieć do woli i prażyć się w promieniach słońca. Szaleć z patykami i bawić w chowanego za drzewami. To ostatnio ulubiona zabawa Kluski. Ona się chowa, a my udajemy, że nie możemy jej znaleźć, wołamy ją po imieniu albo przezwisku, a ona się śmieje i czeka, aż przestaniemy udawać. Potem się zamieniamy i to ja się chowam, ale wystaję i sprawdzam, czy wie gdzie jestem (tak, to jest element zabawy, samo chowanie to za mało) i ona leci mnie znaleźć.



Czasem oberwę kijkiem i pojawia się element trucia czyli: Kluska! Idź drzewa bić. I liście, o tak. Mamy nie. Drzewo. W to wal, nie w mamę. Kurczę, za co, no za co! ;) Patyk kusi, żeby walnąć i sprawdzić, co się stanie. Regułą jest przytulanie i rzucanie się na mamę z radością i piskiem. A że w jednym ręku ma się długi kij... to czasem kij się rzuci razem z Kluską. No ojeja, mama, ale Ty przewrażliwiona jesteś, zdają się mówić oczy Kluski. Fakt. Od pacnięcia kijkiem jeszcze nikt nie umarł. Taka zabawa! No dobra. My z tatą Kluski też się czasem pobijemy. Owcą. Albo czasem ktoś zarobi sójkę w bok. Albo ktoś kogoś kopnie. Jak to dobrze, że nie mamy w tym lesie za dużo świadków. Czasem tylko przejeżdżają na rowerach starsi ludzie. Albo przejdzie ktoś spacerem. My walczymy z kijkami, a oni się uśmiechają do nas. To chyba nie jesteśmy tacy wyrodni ;)


Muszę się Wam przyznać, agresja u dzieci nie jest dla mnie wielkim problemem. Nie mam ambicji wychować mimozy, która nie umie się obronić, która nie umie przeklinać, która przy każdym konflikcie chowa uszy po sobie i udaje, że jej nie ma. Dzieci się tłuką. Normalna sprawa. Czytaliście serię Mikołajka? Nie? To przeczytajcie. To rodzice robią problem z waleniem kijkiem w kogoś innego. Zazwyczaj psują dzieciakom niezłą zabawę. Bo, uważajcie, niektóre dzieci biją się dla beki. To nie to samo co bijatyki kiboli na 11 listopada. Serio. Samo uczenie "nie bij, bez względu na wszystko, nie bij" to wołanie na puszczy. Z piąchy mamę? Jasne, że mama zadowolona nie będzie. Ale z dwojga złego wolę nie reagować. Zauważyłam, że im więcej reaguję, tym dziecię chętniej pięści używa. Dokładnie na odwrót, niż podpowiada logika. Lepiej żeby wiedziało, że biciem nic nie osiągnie. Nawet mama się nie wkurzy. 






Były już epizody gryzienia, była piącha ze złości, bywa kijek dla zabawy. Agresywne zachowania się nie nasilają, raczej przychodzą i odchodzą. Zamiast walczyć - obserwuję, analizuję, nie oceniam. W natłoku codziennych spraw wszystko to przestaje być ważne. Gdybym miała liczyć przytulasy, uśmiechy, głupie miny  - wszystko specjalnie dla mnie... to czym jest jedno oberwanie kijkiem raz na parę dni? Warto się przejmować? Ja się nie przejmuję. Obiecałam sobie, że nie będę się niepotrzebnie stresować, czego i Wam życzę. :)