Nareszcie jest chłodno, nareszcie można siedzieć godzinami na słońcu i nie umrzeć z przegrzania, nareszcie można włożyć ulubiony czerwony polar i skarpety do sandałów ;)
Początek października rozpieszczał nas słońcem i złota jesienią. Teraz się niestety spsuło, ale wszystko ma swoje dobre strony, zawsze można włożyć płaszcz przecideszczowy, zabrać parasol i popływać w kałuży.
Jednak na początku października była temperatura idealna. Poranki były chłodniejsze, ale już od dziesiątej było akurat na polar czy bluzę. Ostatnio jakoś słabo nam wychodziło z wycieczkami do lasu, za to pojechaliśmy na plac zabaw w Grodzisku (20 km w jedną stronę) i spędziliśmy tam chyba z pięć godzin. Za rzadko tam bywamy. Zdecydowanie.
Najcześciej Kluska bywa jednak na miejscowym jordanku, do którego jedzie przez inny park. Ale tam jest dużo cienia, a my chcemy naładować się witaminą D. Póki co im więcej słońca, tym lepiej.
Z wieści weekendowych, Kluska została zapisana na piłkę nożną. Kopie od dawna, idzie jej coraz lepiej, przy okazji pobytów u wujka z babcią będzie wpadać na zajęcia sportowe. Ma miesiąc opóźnienia, dokoptowali ją do grupy na Kabatach, ale chyba radzi sobie niezgorzej. Tylko dryblowanie po slalomie jeszcze musi poćwiczyć z tatą na Orliku ;)
A poza tym u nas w domu królują ostatnio ciastka Minionki, foremki kosztowały fortunę, ale... było warto. Kruche ciasto z mąki, masła i jajek (oraz białej wanilinowej śmierci, hi hi), tata ciągle zbiera ochrzan za podjadanie dziecku. I się obraża, bo to on robi całe ciasto i potem wałkuje.Oczywiście Kluska nam wszystkim przeszka... pomaga. Ja tylko odmierzam składniki, a babcia pilnuje piekarnika, który ma popsuty termometr (kuchenka ma ze 35 lat), ale na oko można się połapać, czy temperatura dobra, czy zła. W teorii pieczemy pół godziny w 180 stopniach. Jak piekłam sama bez babci, to oczywiście je trochę osmaliłam, ale na szczęście w porę wyjęłam i są jadalne.
Foremki dostałam w sklepie na DaWandzie, pewnie da się gdzie indziej, ja jednak znam tylko to źródło. Komplet trzech był taniej, dlatego wzięłam. Poniżej udana pierwsza seria.
U Kluski wszystko dobrze, zdrowa, coraz więcej mówi, weszliśmy w etap maaaammaaa to, maaaamaaaa tamto, czasem tylko woła, by sprawdzić czy przyjdę. Tak z sześć razy pod rząd. A jak przyjdę, to mówi heeej, czyli do widzenia. I potem znów maaamaaaa. Zaaaaraaaaazz iiiidę! ;)
Prócz tego mówi głosami zwierząt, nazywa deszcz "kap kap", pojawiają się pierwsze echolalia (czyli powtarza lub przynajmniej próbuje powtarzać po nas słowa), mówi coraz więcej spółgłosek typu w, g, t, n, s, j, nie mówi el, tylko zamiast tego j. Na stałe mówi choj (chodź), czasem niamaj(trzymaj), daj i inne tego typu polecenia. Plus musztra. Podsłuchała w Potemach "Baczność" - czyli Baczność (Gaaa-ko!), Pobiegł (Pobie!) i Hop (Ap! Ap! Ap!, ewentualnie Op!). Przedstawia się jako Ania (Aja), bo Ania z Frozen, a Alisa za trudno wymówić. Poza tym ma Ania na drugie, więc jej nie zabraniamy.
Nawet jak ją podpuścić, to potrafi się przedstawić innym dzieciom, z którymi coraz częściej bawi się bez awantur. Bywają konflikty okołozabawkowe, ale to w końcu normalne w tym wieku. Tylko ze względu na wysoki wzrost podbijają do niej głównie cztero i pięciolatki, co czasem generuje zabawne sytuacje. Ale zaprzyjaźniła się też z malutkim, na oko rocznym Klimkiem, którego mama nie ma nic przeciwko zabawie na ziemi czy brudnym zimnym piasku. Tylko czasem sobie westchnie, jak dzieci wykopią sobie dołek w piaskownicy i próbują do niego wleźć lub wskoczyć, albo przeskoczyć (to Kluska) i potem się do nich przyłącza cała ferajna z placu. Jest wesoło. :D