Próbowaliście temperować długopis? Moje dziecię czasem próbuje. To ostatnio jej ulubione narzędzie prócz ołówka, bo kredki się za bardzo łamią. No owszem, kredki też są w użyciu, ale najwięcej dzieł nadających się do sfocenia tworzonych jest długopisem. Trochę już przywykłam do rybek, kółek i innych drobiazgów, aż tu nagle w ciągu dnia spojrzałam Klusce przez ramię i oniemiałam. Dłubała sobie kredką po wcześniejszym rysunku (na oko porannym, chyba że przegapiłam wczorajszy wieczór, nowy blok nie ma jednego dnia, więc z pewnością świeże).
A tu lampi się na mnie czyjaś twarz. Dałam dziecku inną kartkę i poszłam do tatusia pytać, czy jej ktoś pomagał. Tatuś się wyparł, uparcie twierdzi, że on tak ładnie nie umie ;) No a potem dosżło jeszcze kilka buziek w ciągu dnia, w tym wiele z... brodą! Czyżby pierwszy portret taty? Te kilka chyba muszę schować i podpisać wiekiem, tak jak robiła moja mama. Kto by pomyślał, Klusię się raczej nie zapowiadało rysunkowo, a tu idzie do przodu w niebywałym tempie. Zawsze jakaś radość w porównaniu do tyłów na innych polach.
Dwa lata, pięć miesięcy. I dużo, i mało. Dużo, bo ze śpiącego burrito w szpitalnym kocyku wyrosła duża i sprytna dziewczynka. Mało, bo to w końcu dopiero początek jej życia, który zapewne będzie pamiętać jak przez mgłę. Ale bardzo ważny początek, tak ważne dla losów człowieka jest jego dorastanie. Dlatego bardzo pragnę, by moje dziecko jak najwięcej się śmiało. Ale też czasem trudno płaczu nie wywołać.
Powiem, że coś nie jest do jedzenia i od razu ryk. Na szczęście krótki. Powiem, że pędzelek nie służy do walenia mamy w kolano tylko do malowania i też oczywiście wielka tragedia. Wal sobie w stół, tylko nie w mamę! A gdzie tam, w mamę najlepiej, jak to służy do czegoś innego, same okropności mama opowiada. Do chlapania z wanny już się w zasadzie przyzwyczaiłam. Po prostu nakrywam się ręcznikiem od stóp do głów i wyglądam przez małą dziurkę. Ok, zaczęła pływać, mogę zdjąć na chwilę. Błąd. Podczas pływania po warsiasku (dupą po piasku) można pięknie chlapać stopą. I rozryczeć się na wieść, że można uderzyć się w palec. Do tej pory nie wiem, czy się naprawdę walnęła, czy to był płacz w reakcji na to, co powiedziałam. Jak to dobrze, że ona krótko płacze. To znaczy, że tak łatwo ją pocieszyć i uspokoić.
Choć muszę przyznać, że epizody związane z agresją jakby osłabły. Nie pamiętam kiedy specjalnie się na mnie zamachnęła ręką. To z pędzlem to nie było celowe, by mnie skrzywdzić, raczej stukanie pędzelkiem. Jesteśmy na etapie naturalnego i bezstresowego budowania się granic. A raczej szerokich rejonów przygranicznych. Nie karcę małej za złe zachowanie, raczej tłumaczę, jak należy postępować, co do czego służy i tak dalej. Czasami tylko zasyczę "si", lub "sssss" i pogrożę paluchem, ale nadal w żartach, a nie tak, by ją wystraszyć. Często robi coś i patrzy na mnie zadziornie czekając, jak zareaguję. I się śmieje. No i jak tu na taką się gniewać? Ja nie potrafię ;)
30.12.14
26.12.14
Kawa, herbata, śnieg i origami.
Tak można by podsumować święta za sprawą ostatniego dnia, kiedy to zima dała się przebłagać i zrobiła dzieciakom prezent. A niech mają trochę tego śniegu maleństwa. Że tyle co kot napłakał - nie ma co marudzić, zwłaszcza gdy się wspomni wieczór wigilijny. A błech, człowiek nawet do okna nie podchodził, nie było po co.
Święta najkrótszego dnia w roku upływają nam w sielskiej atmosferze luzu i braku przymusu. Prezenty sobie rozdaliśmy, Kluska szczęśliwa nadmiarem żarcia na stole (jak dostała pudełko z rodzynkami i orzechami, to olała resztę prezentów), na dodatek w Wigilię zaczęła gadać ludzkim głosem. No może nie zdaniami i słowami, ale przyrost sylab i sposób ich łączenia jest niesamowity. Tak jakby się odblokowała. Mam nadzieję, że teraz będzie tylko lepiej, choć jej gadanie przychodzi i odchodzi falami. Jednak każda kolejna fala gadania jest silniejsza i bogatsza, więc mimo że oczywiście się martwię - nie dramatyzuję, tylko nadal nazywam przedmioty i czynności wokół niej, co jakiś czas wspomagając się gestami.
Moje świąteczne dni to przede wszystkim podpijanie prezentów (dostałam kawę w kapsułkach i herbatę jaśminową w liściach) oraz układanie origami. Palma z samymi lampkami i kilkoma bombkami wyglądała mizernie, więc zaczęłam ją ozdabiać cudami z papieru, który został mi z pakowania prezentów. Inspiracji szukałam na jutubku i od linka do linka trafiłam na moje ukochane origami... no i utknęłam. Tym razem zamiast tylko podziwiać, postanowiłam dłubać samodzielnie. Zaczęłam od gwiazdki, a potem poszło.
Najłatwiejszy okazał się łabędź, rybka i gwiazdka. Z żurawiem poszło gorzej, ale po kilku próbach na ulotkach z supermarketu (polecam, bardzo dobrze się składają) przeszłam na papier właściwy i nawet wyszło. Mam problemy z dziobami, ale to szczegół. Dziecko zachwycone, bo co jakiś czas dostaje nowe zwierzątko do zabawy. Gdyby komuś się nudziło w święta, podrzucam garść linków.
Łabędź, gwiazdka, żuraw, ryba,druga ryba, lampiony (te ostatnie najlepiej robić z półprzezroczystej bibuły lub papieru śniadaniowego). Można też czapkę samuraja, motyla i smoka, ale ten ostatni to wyższa szkoła jazdy, jeszcze nie umiem ;)
Nareszcie jest mróz i dzikie słońce, spędziłam sporo czas na balkonie pijąc poranną kawę oraz korzystając z godzinki ciszy i spokoju (Kluska wybyła z babcią i wujkiem na spacer). Naładowałam sobie baterie witaminą D, ale kawą wypłukałam magnez, więc znów jestem typowym niedożywionym mieszczuchem. Ptaki nas trochę omijają mimo nowego karmnika i wysypanej kaszy. Foch, a tak się staraliśmy. Może za mało śniegu i jeszcze wybrzydzają, zasuszona jarzębina jest smaczniejsza.
Kluska po spacerze jak zwykle dorwała się do rysowania, jeszcze zanim zdążyłam ją do końca rozebrać, więc można obejrzeć kamizelkę zrobioną przez babcię EL dwa lata temu. Pasuje jak ulał i jest idealna pod jesienną kurtkę. Dzięki temu moje dziecię nie poci się w puchówce. Bardzo polecam taki zestaw zamiast kombinezonu (chyba że planujecie wytarzać dziecko w śniegu, hi hi).
A teraz jeszcze tylko Sylwester i z górki!
Święta najkrótszego dnia w roku upływają nam w sielskiej atmosferze luzu i braku przymusu. Prezenty sobie rozdaliśmy, Kluska szczęśliwa nadmiarem żarcia na stole (jak dostała pudełko z rodzynkami i orzechami, to olała resztę prezentów), na dodatek w Wigilię zaczęła gadać ludzkim głosem. No może nie zdaniami i słowami, ale przyrost sylab i sposób ich łączenia jest niesamowity. Tak jakby się odblokowała. Mam nadzieję, że teraz będzie tylko lepiej, choć jej gadanie przychodzi i odchodzi falami. Jednak każda kolejna fala gadania jest silniejsza i bogatsza, więc mimo że oczywiście się martwię - nie dramatyzuję, tylko nadal nazywam przedmioty i czynności wokół niej, co jakiś czas wspomagając się gestami.
Moje świąteczne dni to przede wszystkim podpijanie prezentów (dostałam kawę w kapsułkach i herbatę jaśminową w liściach) oraz układanie origami. Palma z samymi lampkami i kilkoma bombkami wyglądała mizernie, więc zaczęłam ją ozdabiać cudami z papieru, który został mi z pakowania prezentów. Inspiracji szukałam na jutubku i od linka do linka trafiłam na moje ukochane origami... no i utknęłam. Tym razem zamiast tylko podziwiać, postanowiłam dłubać samodzielnie. Zaczęłam od gwiazdki, a potem poszło.
Najłatwiejszy okazał się łabędź, rybka i gwiazdka. Z żurawiem poszło gorzej, ale po kilku próbach na ulotkach z supermarketu (polecam, bardzo dobrze się składają) przeszłam na papier właściwy i nawet wyszło. Mam problemy z dziobami, ale to szczegół. Dziecko zachwycone, bo co jakiś czas dostaje nowe zwierzątko do zabawy. Gdyby komuś się nudziło w święta, podrzucam garść linków.
Łabędź, gwiazdka, żuraw, ryba,druga ryba, lampiony (te ostatnie najlepiej robić z półprzezroczystej bibuły lub papieru śniadaniowego). Można też czapkę samuraja, motyla i smoka, ale ten ostatni to wyższa szkoła jazdy, jeszcze nie umiem ;)
Nareszcie jest mróz i dzikie słońce, spędziłam sporo czas na balkonie pijąc poranną kawę oraz korzystając z godzinki ciszy i spokoju (Kluska wybyła z babcią i wujkiem na spacer). Naładowałam sobie baterie witaminą D, ale kawą wypłukałam magnez, więc znów jestem typowym niedożywionym mieszczuchem. Ptaki nas trochę omijają mimo nowego karmnika i wysypanej kaszy. Foch, a tak się staraliśmy. Może za mało śniegu i jeszcze wybrzydzają, zasuszona jarzębina jest smaczniejsza.
Kluska po spacerze jak zwykle dorwała się do rysowania, jeszcze zanim zdążyłam ją do końca rozebrać, więc można obejrzeć kamizelkę zrobioną przez babcię EL dwa lata temu. Pasuje jak ulał i jest idealna pod jesienną kurtkę. Dzięki temu moje dziecię nie poci się w puchówce. Bardzo polecam taki zestaw zamiast kombinezonu (chyba że planujecie wytarzać dziecko w śniegu, hi hi).
A teraz jeszcze tylko Sylwester i z górki!
23.12.14
Przedświąteczne szaleństwo
Trochę czuję przesyt Mikołajów, cukierków, ton prezentów na półkach, często już zapakowanych kolęd z głosników. Tak zwana opcja: "na łatwiznę". Bieganina po sklepach straszni mi ubija magię świąt. Których w sumie nie obchodzę, a raczej nie obchodzę w sensie religijno - katolickim. W sensie prasłowiańskim, czyli świętowania najkrótszego dnia w roku - jak najbardziej. Dla mnie to nie są Święta Bożego Narodzenia, ale zwykła Gwiazdka.
W święcie najkrótszego roku tradycja mówi nie tyle o prezentach i grubym spoconym staruchu w czerwonym kubraczku wciskającym się przez komin, co o wspólnym rodzinnym posiłku, sianie pod obrusem i orzechach z bakaliami. Kiedy byłam mała, zawsze pod choinką tego właśnie było najwięcej. Plus mandarynki wystane w upiornej kolejce. Raz, że mama dostawała dla nas paczkę z zakładu pracy (słodycze pojawiały się tam symbolicznie), dwa że prezenty w zasadzie dawało się tylko dzieciom. Były to symboliczne drobiazgi typu kredki, książka, jakiś przytulak i to wszystko. Dorosłym wystarczał suto zastawiony stół.
Z czasem wszyscy zaczęli sobie kupować upominki i w pewnym momencie z rodzinnego święta Gwiazdka zmieniła się w wymianę produktów zakupionych w sklepie na inne produkty z innego sklepu. Już nawet pomijam prezenty typu pasta do zębów czy szampon. Chyba jednak wolę "stare" święta, o których opowiadała mi babcia. O czasach, gdy zamiast kupować bombki, wieszało się na choince jabłka i pierniki oraz własnoręcznie wykonane ozdoby z bibuły. Dlatego jutro siadamy z Kluską do papieru i będziemy tworzyć ozdoby, które później powiesimy na palmie.
Achajć, palma po raz kolejny z rzędu występuje u nas w domu w charakterze świątecznego drzewka. Przynajmniej nie trzeba potem tego utylizować. Zastanawiałam się nad niedużą choinką, ale po prostu nie ma na nią miejsca w salonie. Za dużo mebli. Może z czasem to się zmieni, ale póki co jest jak jest. Totalna prowizorka.
Ale w tym szaleństwie jest metoda. Bo w zasadzie czemu nie stworzyć nowej świeckiej tradycji? I ubierać zamiast choinki domowego kaktusa na przykład? Może palma nie prezentuje się tak okazale jak gęsta jodła, ale to jest palma na miarę naszych możliwości i będę się tego trzymać ;)
W święcie najkrótszego roku tradycja mówi nie tyle o prezentach i grubym spoconym staruchu w czerwonym kubraczku wciskającym się przez komin, co o wspólnym rodzinnym posiłku, sianie pod obrusem i orzechach z bakaliami. Kiedy byłam mała, zawsze pod choinką tego właśnie było najwięcej. Plus mandarynki wystane w upiornej kolejce. Raz, że mama dostawała dla nas paczkę z zakładu pracy (słodycze pojawiały się tam symbolicznie), dwa że prezenty w zasadzie dawało się tylko dzieciom. Były to symboliczne drobiazgi typu kredki, książka, jakiś przytulak i to wszystko. Dorosłym wystarczał suto zastawiony stół.
Z czasem wszyscy zaczęli sobie kupować upominki i w pewnym momencie z rodzinnego święta Gwiazdka zmieniła się w wymianę produktów zakupionych w sklepie na inne produkty z innego sklepu. Już nawet pomijam prezenty typu pasta do zębów czy szampon. Chyba jednak wolę "stare" święta, o których opowiadała mi babcia. O czasach, gdy zamiast kupować bombki, wieszało się na choince jabłka i pierniki oraz własnoręcznie wykonane ozdoby z bibuły. Dlatego jutro siadamy z Kluską do papieru i będziemy tworzyć ozdoby, które później powiesimy na palmie.
Ale w tym szaleństwie jest metoda. Bo w zasadzie czemu nie stworzyć nowej świeckiej tradycji? I ubierać zamiast choinki domowego kaktusa na przykład? Może palma nie prezentuje się tak okazale jak gęsta jodła, ale to jest palma na miarę naszych możliwości i będę się tego trzymać ;)
15.12.14
Pierniczki w kropki
Cały internet piecze pierniczki, gdzie się nie pójdzie, czuć zapach świeżego ciasta. Oszaleć można. I nas dopadło, tym bardziej że Kluska już w wieku, kiedy ze wspólnego robienia pierników można mieć niezłą frajdę. W zeszłym roku uczyła się biegać i nie ustałaby w miejscu minuty. Od jakiegoś czasu potrafi się czymś zająć na dłużej, może nie z godzinę, ale kwadrans już tak. Babcię Kluski naszło na wypróbowanie ciasta z torebki, przyznaję się bez bicia, że "nieprawdziwe". Ale bardziej chodziło o zabawę, niż o jedzenie. To nie jest takie straszne, jak się wydaje z pozoru, może z czasem spróbujemy zrobić porządne, a nawet zastąpimy czymś miód? Tylko czy wtedy będą miały właściwy smak? Eksperyment to drugie imię mamy Kluski. Jak nie wysadzi kuchni w powietrze, uznaje go za udany ;)
Na koniec wycinania dziecię zażądało kawałka surowego ciasta, które z apetytem zeżarło. Chyba nadal nie jest to dobry moment na zabawę ciastoliną ;) W samym cieście babrać się palcami Kluska nie lubi (jak ja ją rozumiem), ale chętnie mieszała łyżką, dopóki masa była sypka oraz robiła dziurki w gotowych piernikach. Foremek mało, bo część zgubiliśmy, a resztę popsuliśmy. Ocalały cztery.
Jako że termometr w piekarniku nie działa - pierwsza seria poszła na oko, gdy Kluska szykowała się do dziennej drzemki. No i niestety pierniczki się przypaliły. Nie na czarny kamień, więc dla mnie i taty Kluski były jak najbardziej jadalne, ale do ozdabiania babcia upiekła następną blachę. W sumie jak popatrzę na przed i po, to chyba bardziej podobają mi się pierniczki bez ozdób, choć dekorowanie ich to była niezła zabawa.
Trochę było awantur po drodze, bo Kluska nie chciała oddać kulek ani gwiazdek, a nawet je zrywała z pierników. W końcu poszła na kompromis, kiedy dostała jeszcze więcej ozdób do zabawy, a my używaliśmy resztek.
Potem była uroczysta degustacja, ale z niej już nie mam zdjęć.
Co do reszty, ospa w odwrocie, dostaliśmy od Was mnóstwo dobrych fluidów i to chyba pomogło, bo kolejnego wysypu krost nie było, a stare zaczynają przysychać. Kilka większych, tych pierwszych, które odkryliśmy za późno, pewnie zniknie najpóźniej. Ale nawet one są już mniejsze i może obędzie się bez blizn.
Prawdę powiadają Ci, którzy uważają, że nie należy dzieci trzymać pod kloszem z dala od zarazków. W przypadku ospy im starszy człowiek, tym większe ryzyko powikłań. Kluska przechodzi lżej niż katar, który wszak jest tylko oznaką walki z infekcją.Nawet paluszkiem pokazuje, gdzie mam posmarować maścią cynkową. Tak to możemy chorować. Zapraszamy odrę i szkarlatynę, dostaną łupnia, że strach! ;)
Na koniec wycinania dziecię zażądało kawałka surowego ciasta, które z apetytem zeżarło. Chyba nadal nie jest to dobry moment na zabawę ciastoliną ;) W samym cieście babrać się palcami Kluska nie lubi (jak ja ją rozumiem), ale chętnie mieszała łyżką, dopóki masa była sypka oraz robiła dziurki w gotowych piernikach. Foremek mało, bo część zgubiliśmy, a resztę popsuliśmy. Ocalały cztery.
Jako że termometr w piekarniku nie działa - pierwsza seria poszła na oko, gdy Kluska szykowała się do dziennej drzemki. No i niestety pierniczki się przypaliły. Nie na czarny kamień, więc dla mnie i taty Kluski były jak najbardziej jadalne, ale do ozdabiania babcia upiekła następną blachę. W sumie jak popatrzę na przed i po, to chyba bardziej podobają mi się pierniczki bez ozdób, choć dekorowanie ich to była niezła zabawa.
Trochę było awantur po drodze, bo Kluska nie chciała oddać kulek ani gwiazdek, a nawet je zrywała z pierników. W końcu poszła na kompromis, kiedy dostała jeszcze więcej ozdób do zabawy, a my używaliśmy resztek.
Potem była uroczysta degustacja, ale z niej już nie mam zdjęć.
Co do reszty, ospa w odwrocie, dostaliśmy od Was mnóstwo dobrych fluidów i to chyba pomogło, bo kolejnego wysypu krost nie było, a stare zaczynają przysychać. Kilka większych, tych pierwszych, które odkryliśmy za późno, pewnie zniknie najpóźniej. Ale nawet one są już mniejsze i może obędzie się bez blizn.
Prawdę powiadają Ci, którzy uważają, że nie należy dzieci trzymać pod kloszem z dala od zarazków. W przypadku ospy im starszy człowiek, tym większe ryzyko powikłań. Kluska przechodzi lżej niż katar, który wszak jest tylko oznaką walki z infekcją.Nawet paluszkiem pokazuje, gdzie mam posmarować maścią cynkową. Tak to możemy chorować. Zapraszamy odrę i szkarlatynę, dostaną łupnia, że strach! ;)
10.12.14
Wiatrówka
Czasami człowiek ma przeczucie. Że ta idylla coś trwa za długo. Że za długo jest dobrze. I wtedy psuje się spłuczka w toalecie. No nic. Zakręca się zawór i czeka nie wiadomo na co. Niedługo po tym zaczyna ciec zawór. Cóż nieszczęścia chodzą parami. Czarna seria? Na pewno nie. Ale jak dzień po wyjściu hydraulików tata Kluski urywa kran w kuchni - wiedz, że coś się dzieje. To były zdarzenia przepowiadające.
Oczywiście katastrofa ostateczna nadeszła z zupełnie niespodziewanej strony. Przerabiamy ospę wietrzną. Z początku jeszcze miałam wątpliwości, ale jak krost wraz z upływem dnia przybywało, a w starszych zaczął się gromadzić białawy płyn... a jak jeszcze następnego dnia pojawiły się pierwsze strupy - zyskałam pewność. Na szczęście póki co bez gorączki i innych tego typu atrakcji. Na swędzenie dostałam od pani z nowej apteki Tanno - Hermal Lotio, ponoć dedykowane ospie i innym stanom zapalnym. Póki co chyba działa, bo dziecię rozdrapało tylko dwie krosty na nodze, takie bardziej zaognione (pojawiły się jako pierwsze i zbyt późno ją potraktowaliśmy preparatem cynkowym).
Trwamy w oczekiwaniu na pogorszenie, bo po kilku dniach ospa lubi się spsuć. Choroba może trwać nawet kilka tygodni, ale ponoć u takich maluchów przechodzi lżej, o ile nie pojawią się komplikacje. Podczas ospy spada odporność, więc łatwo złapać coś dodatkowego w gratisie, nawet zapalenie płuc. Na szczęście ostatnio Kluska była okazem zdrowia, liczę, że się nam upiecze. Tylko noce mogą okazać się trudniejsze, jeśli swędzenie będzie ją budzić. Teraz trochę marudzi przy usypianiu, bo chce spać, a tu noga rwie.
Znajomy polecił obserwować stawy, bo ospa lubi stany zapalne robić. Póki co nic się nie dzieje, dziecię biega, skacze, zaśmiewa do rozpuku. Gdyby nie wysypka, można powiedzieć, nic się nie zmieniło. Staram się w każdej sytuacji szukać pozytywów.Wychodzi na to, że jesteśmy do przodu o dwie stówy, bo nie zdążyliśmy małej zaszczepić. ;)
Pod wieczór przylepiak się z Kluski robi bardziej, ale ona ostatnio jest w ogóle przytulasta, rozdaje całusy komu popadnie, nawet zwierzątkom w książeczkach, więc to może być zupełnie niezależne. Wróciliśmy do starej zabawy zarzucania ją pluszakami. Przynosimy po jednym i dokładamy. I tak znika Klusię w górze zabawek, czasem tylko coś chichocze zza słonika.
Zabawa w chowanego musi się odbyć kilka razy dziennie. Jak nie w pluszakach, to najczęściej za zasłonką przy wyjściu na balkon (lekko zaparowana szyba robi za dodatkowe miejsce do rysowania palcem) i szafa babci. Trochę dziwne to chowanie, bo trzeba cały czas wołać "Gdzie jest Kluska???" albo "Gdzie jest Alisa?" i potem zaglądać do niej schowanej i ją znienacka znajdować. I tak w kółko kilkadziesiąt razy. A co. Jak się bawić, to na całego. Sama sobie też czasem zabawy wymyśla, dziś na przykład ułożyła sobie z klocków Duplo kostur i chodziła z nim po domu w charakterze podpórki wycieczkowej. I zbierała członków wycieczki po domu, żeby za nią chodzić. To wszystko oczywiście dla nas, żebyśmy się nie nudzili :)
A teraz wszyscy trzymamy kciuki, żeby to cholerstwo szybko dało się ubić i do świąt wszyscy byli zdrowi. ;)
8.12.14
Mikołaj zdetronizowany
Nie przejmuję się specjalnie świętami ani rocznicami, nie obchodzę urodzin, imienin itp. Tym trudniej pamiętać mi o urodzinach innych ludzi. Na szczęście tata Kluski urodził się w Mikołajki. Odkąd to odkryłam, zapominam po prostu nie tylko o jego urodzinach, ale o Mikołajkach też. A dokładniej wiem, że będą jakoś niedługo, ale przegapiam datę. Wszyscy o Mikołajach trąbią od kilku tygodni, jak wyłapać że to akurat w sobotę? Na szczęście wujek Kluski jest bardziej przytomny i zaplanował jej świąteczny weekend.
Urodziny taty Kluski przeszły bez echa, bo ja nareszcie odespałam, a on pojechał porządkować cmentarz wojenny. Dokładniej: wycinać na nim krzaki z kolegami. Może powinnam upiec jakiś tort, albo odśpiewać sto lat... nie, nie powinnam śpiewać ;) Dziś po prostu pojechaliśmy połazić po krzakach i tylko raz omal się nie pokłóciliśmy. To w zasadzie jak prezent. Nie wkurzyć taty Kluski na wycieczce. ;)
Zajmijmy się więc Klusencją. Widziała przez ten weekend tylu Mikołajów, ile ja chyba nie widziałam przez całe życie. Warszawę najechał ich tłum - motocyklistów. Trafiali się w centrach handlowych i na ulicy. Strach było otworzyć lodówkę. Niektórzy sadzali sobie dzieci na kolanach i robili sobie z nimi pamiątkowe zdjęcia. Kluska podeszła do tematu zawodowo. Wywaliła z krzesła Mikołaja i zaczęła po swojemu się kręcić na fotelu. Co się będzie tu jakiś stary dziad rozpychał. Królowa jest tylko jedna! Ale i tak wlazł w kadr, namolny jakiś. Na dodatek wręczał żelki. Kto by to żarł. Oddała babci. Żeby miał kiełbasę albo spaghetti, to jeszcze, ale to? Błeh.
W sobotę Kluska była na spacerze po Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu, ale nie mam z niego żadnych zdjęć. W każdym razie przetuptała całość na własnych nogach i jeszcze trochę z powrotem kawałek Nowego Światu. Tropiła misie, w tym pandy. Szacun. Tak naprawdę najbardziej cieszę się z tego, że przestała ściągać czapkę. Akceptuje tylko tę najcieńszą, ale dobre i to. O rękawiczkach na łapach nadal możemy pomarzyć. Na szczęście się nieco ociepliło i odmrożenia jej nie grożą. Chyba przedobrzyliśmy z tym zimnych chowem i dziecię jest odporne na zimno aż do przesady.
W niedzielę próbowała policzyć Mikołajów przed stadionem, ale chyba nie wyszło. Za dużo ich było. Za to w środku dało się zjechać z lodowej górki na pontonie. Przy okazji przydało się przyzwyczajanie małej do kasku rowerowego. Te od zjeżdżania były niemal identyczne jak jej, więc nawet nie miauknęła, że jej założyli. Gorzej z oddaniem, dali to biorę i zabieram do domu, nie? Coś czuję, że następny kask trzeba jej będzie kupić pomarańczowy ;)
Co z tym Mikołajem? Nie jestem zwolenniczką wciskania dzieciom kitu. Mikołaj jest częścią naszej kultury, ale nie oznacza to, że trzeba dziecku tłumaczyć, że każdy napotkany facet z białą brodą to ten prawdziwy Mikołaj, na dodatek święty. Komu to do czegoś potrzebne? Nigdy nie wierzyłam w Świętego Mikołaja. Uwielbiałam Świętego Mikołaja. Strasznie śmiałam się, gdy rozpoznałam w nim przebranego wujka czy sąsiada. Czy koniecznie musiałam w niego wierzyć, by lubić Gwiazdkę czy Mikołajki? Zupełnie nie. To była świetna zabawa, tak samo jak przedstawienie w teatrze, gdzie aktorka odgrywała Babę Jagę. Może co naiwniejsze dzieci myślały, że jest prawdziwa. Ale my, twardo stąpające po ziemi dzieciaki, mieliśmy z takich przedstawień ubaw po pachy. I ani trochę nam nie przeszkadzało, że Baba Jaga tak naprawdę nie istnieje.
I chyba dlatego nie opowiadam Klusce bajek o aniołkach, Jezuskach, krasnoludkach i Mikołajach. Z czasem sama wyłapie, o co chodzi. Póki co świetnie się bawi i mam nadzieję, że będzie tę radość pielęgnować całe swoje życie.
Urodziny taty Kluski przeszły bez echa, bo ja nareszcie odespałam, a on pojechał porządkować cmentarz wojenny. Dokładniej: wycinać na nim krzaki z kolegami. Może powinnam upiec jakiś tort, albo odśpiewać sto lat... nie, nie powinnam śpiewać ;) Dziś po prostu pojechaliśmy połazić po krzakach i tylko raz omal się nie pokłóciliśmy. To w zasadzie jak prezent. Nie wkurzyć taty Kluski na wycieczce. ;)
Zajmijmy się więc Klusencją. Widziała przez ten weekend tylu Mikołajów, ile ja chyba nie widziałam przez całe życie. Warszawę najechał ich tłum - motocyklistów. Trafiali się w centrach handlowych i na ulicy. Strach było otworzyć lodówkę. Niektórzy sadzali sobie dzieci na kolanach i robili sobie z nimi pamiątkowe zdjęcia. Kluska podeszła do tematu zawodowo. Wywaliła z krzesła Mikołaja i zaczęła po swojemu się kręcić na fotelu. Co się będzie tu jakiś stary dziad rozpychał. Królowa jest tylko jedna! Ale i tak wlazł w kadr, namolny jakiś. Na dodatek wręczał żelki. Kto by to żarł. Oddała babci. Żeby miał kiełbasę albo spaghetti, to jeszcze, ale to? Błeh.
W sobotę Kluska była na spacerze po Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu, ale nie mam z niego żadnych zdjęć. W każdym razie przetuptała całość na własnych nogach i jeszcze trochę z powrotem kawałek Nowego Światu. Tropiła misie, w tym pandy. Szacun. Tak naprawdę najbardziej cieszę się z tego, że przestała ściągać czapkę. Akceptuje tylko tę najcieńszą, ale dobre i to. O rękawiczkach na łapach nadal możemy pomarzyć. Na szczęście się nieco ociepliło i odmrożenia jej nie grożą. Chyba przedobrzyliśmy z tym zimnych chowem i dziecię jest odporne na zimno aż do przesady.
W niedzielę próbowała policzyć Mikołajów przed stadionem, ale chyba nie wyszło. Za dużo ich było. Za to w środku dało się zjechać z lodowej górki na pontonie. Przy okazji przydało się przyzwyczajanie małej do kasku rowerowego. Te od zjeżdżania były niemal identyczne jak jej, więc nawet nie miauknęła, że jej założyli. Gorzej z oddaniem, dali to biorę i zabieram do domu, nie? Coś czuję, że następny kask trzeba jej będzie kupić pomarańczowy ;)
Co z tym Mikołajem? Nie jestem zwolenniczką wciskania dzieciom kitu. Mikołaj jest częścią naszej kultury, ale nie oznacza to, że trzeba dziecku tłumaczyć, że każdy napotkany facet z białą brodą to ten prawdziwy Mikołaj, na dodatek święty. Komu to do czegoś potrzebne? Nigdy nie wierzyłam w Świętego Mikołaja. Uwielbiałam Świętego Mikołaja. Strasznie śmiałam się, gdy rozpoznałam w nim przebranego wujka czy sąsiada. Czy koniecznie musiałam w niego wierzyć, by lubić Gwiazdkę czy Mikołajki? Zupełnie nie. To była świetna zabawa, tak samo jak przedstawienie w teatrze, gdzie aktorka odgrywała Babę Jagę. Może co naiwniejsze dzieci myślały, że jest prawdziwa. Ale my, twardo stąpające po ziemi dzieciaki, mieliśmy z takich przedstawień ubaw po pachy. I ani trochę nam nie przeszkadzało, że Baba Jaga tak naprawdę nie istnieje.
I chyba dlatego nie opowiadam Klusce bajek o aniołkach, Jezuskach, krasnoludkach i Mikołajach. Z czasem sama wyłapie, o co chodzi. Póki co świetnie się bawi i mam nadzieję, że będzie tę radość pielęgnować całe swoje życie.
1.12.14
Kluska rysuje
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, jak tworzą prawdziwi artyści. Z pewnością wyobrażacie sobie pełnego pasji malarza przed płótnem na sztalugach w pięknie oświetlonej stylizowanej na stary strych pracowni. Coś w tym jest. To znaczy zgadza się pasja. Wszystko inne nie. Prawdziwy artysta będzie miał w pracowni taki chlew, że będziecie bali się wejść, żeby nie ubrudzić się farbą czy innym "czymś". Resztki farby będą wszędzie, od podłogi po sufit. Artysta na Wasz widok złapie się za głowę, wyjmie z gazety nowe pędzle, a gazetę położy na zaplamionym stołku, żebyście mieli gdzie usiąść. Tylko najpierw ze stołka zdejmie kartonowe pudło wypełnione po brzegi jakąś brązową breją. To nie trucizna, to gotowa do malowania akwarela lub gwasz ;)
Szukałam w internecie prawdziwych zdjęć, ale nie znalazłam. Większość to stylizowane na pracownie podróbki. Musicie zdać się na własną wyobraźnię. Chlew który opisałam wyżej - jest pozorny. To rodzaj chaosu, który u jednych artystów objawia się wręcz chorobliwym porządkiem, który tylko on widzi (każdy pędzel, farba czy glinka mają swoje miejsce, ale sprawia to wrażenie totalnego burdelu) lub odwrotnie, zdarzają się artyści - pedanci, którzy mają ustawione rzeczy pod linijkę. Drugi typ częściej trafia się u twórców w małej skali, w rodzaju rzeźbiarzy w metalu, artystów tworzących biżuterię, czy niewielkie formy graficzne (np. banknoty). Malarze, zwłaszcza wielkopłócienni, nie znają umiaru. Muszą mieć przestrzeń i rozmach. Malować może każdy z nas, bo w każdym z nas jest odrobinę artysty. Polubmy go. :)
Skoro już wprowadziliście się w klimat sprzyjający kreatywności, mogę Wam zaprezentować warsztat Kluski. Podchodzę po raz kolejny do pomysłu na jej pokój i pomału skłaniam się do opcji spontanicznej pracowni artystycznej. Kiedyś chciałam pójść w klimaty okołomorskie, okołopirackie. Ale dziecię w międzyczasie urosło i nieco zmieniło zainteresowania. Nadal oscylujemy wokół morza, ale bardziej w temacie rafy koralowej i życia wokół niej. Wszelkie ryby i inne morskie żyjątka, które są głównym tematem prac plastycznych Kluski. Zupełnie nie wiem, jak przypadkowe kółka i kreski zaczęły zamieniać się w przemyślane morskie potwory.
Jak stworzyć pracownię artystyczną dla małego dziecka?
Uh, ideałem byłby osobny pokój z dobrym oświetleniem od góry, a nie z boku.W miarę odcięty od hałąsu życia codziennego. Oczywiście mało kto może sobie na to pozwolić. Zostają mniejsze lub większe kompromisy.
Pierwsza zasada - to uodpornić się na niszczenie mebli. Pierwsze zarysowane krzesło i stół trochę mnie przeraziły, zaczęłam to nieudolnie czyścić. Po jakimś czasie odpuściłam przypominając sobie wygląd pracowni rysunku na swoim wydziale. Nie bez przyczyny była umieszczona na najwyższym piętrze, w najdalszym końcu budynku. Zawsze było tam cicho, spokojnie i brudno. Dziecko to taki mały artysta. Trzeba mu dać tworzyć i chodzić na palcach wokół, gdy rysuje, a nie wyliczać plamy na stole. Zachwycanie się nad jego głową rozprasza. Wiem, trudno się powstrzymać, ale serio rozprasza.
Druga zasada - Dostępność środków artystycznych. W naszym domu najlepiej sprawdza się spore płytkie kartonowe pudełko. Mieści wszelkie rodzaje kredek, od ołówkowych po świecówki, mieszają się tu ołówki, flamcie i długopisy. To nieważne, że jest w nim bałagan. Uwierzcie, dziecko które chce rysować czerwoną kredką, odnajdzie ją w nim bez problemu. Kluska sama sobie to pudełko przytachała. Wcześniej widywała pudełka po lodach w kącikach dla dzieci. Bierzcie z nich przykład, tam są genialne patenty.
Trzecia zasada - Dostępność kartonu. Białego, najlepiej w dużym formacie (A3 jest dobre, jak dorwiecie A2, to jeszcze lepiej). Początkowo dzieci mają problem z małymi powierzchniami, na dużych kartkach się im łatwiej rysuje. Unikamy kolorowanek, bo one zatracają w dziecku kreatywność. Powinno od zera wymyślać kształty i kolory. Tylko wówczas mózg jest właściwie stymulowany. Panie w przedszkolach mają fobię na punkcie wychodzenia za linie i bardzo tym dzieci zamęczają. Niech choć w domu rysują tak, jak mają ochotę. Potrafię całkiem nieźle rysować. Dostałam się za pierwszym razem na Wydział Architektury PW. Nadal nie umiem pokolorować kółka bez wychodzenia za linię. I pewnie mało który rysownik czy malarz to potrafi. Może nie umiem ładnie pisać liter, ale kto z Was ostatnio pisał odręcznie więcej niż jedno zdanie? No właśnie.
Czwarta Zasada - Strój roboczy. Jest cała masa ubranek ochronnych dla dzieci. Moje dziecię nie bardzo je lubi. Póki rysuje, specjalnie się nie przejmuję. Do malowania najlepiej wybrać dziecku jakieś znoszone, miękkie łachy. W plastikowych ubrankach jest niewygodnie. Już lepszy zwykły miękki materiałowy fartuszek, który nie ogranicza ruchów. Z rękawami lub bez, w zależności od pory roku.Najlepiej lekko za duży.
Piąta zasada - Rysujcie razem. To naprawdę fantastyczna sprawa, gdy nasze własne dziecko zaprosi nas do wspólnego tworzenia. Nie starajcie się rysować jak najpiękniej. Otwórzcie umysł i spróbujcie rysować z wyobraźni cokolwiek. To taka gimnastyka neuronów. Dla zabawy spróbujcie drugą ręką. Trudniej? Nie szkodzi. Rysowanie lewą ręką ćwiczy prawą półkulę. To właśnie jej zawdzięczamy kreatywne myślenie. Dlatego wśród osób leworęcznych jest więcej artystów. Serio :)
I to by było na tyle. Mam nadzieję, że pomogłam. :)
27.11.14
Leśny Żłobek - cz.III
Dziś krótkodystansowo. Na termometrze +3 °C. W zeszłym roku przy takiej temperaturze robiliśmy tylko krótką rundkę po mieście. W tym dziecię starsze, to i szczypać się nie trzeba. Za to ostatni gwizdek na aklimatyzację, bo od czwartku ma się porządniej ochłodzić.
Popełniłam błąd zabierając kubełek i łopatkę. Nie było w czym kopać. Głupia ja, trzeba było zabrać piłkę. No trudno, za gapowe się płaci, trochę było awantur na starcie. Na chwilę cisza, Kluska znalazła kijek i bawiła się nim przez jakiś czas. Potem abarot zawodzenie, przypadkiem znalazła kubełek w mojej sakwie. Ale w końcu wpadłam na pomysł, by pokazać jej sztuczne kwiatki na płocie wokół krzyża na krzyżówce. To był strzał w dziesiątkę. Jak tylko oczywiście udało mi się ją wyciągnąć z rowu. Jar trzeba zaliczyć, nawet płytki. Biegając po lesie Kluska znalazła dwa grzybki (psiary, ale na bezrybiu i grzyb ryba) oraz nieduże prostokątne podwyższenie terenu. Tata Kluski stwierdził, że to może być jakaś zapomniana mogiła. Znalazłam obok doniczkę, słoiki... moim zdaniem ktoś wysypał śmieci i zasypał je ziemią. Bez porządnego szpadla i badań archeologicznych nie dojdziemy, kto z nas ma rację.
O tak, uwielbiamy się tak bawić. Weźmy krzyż z kwiatkami. Wyryty ma rok 1981, nic specjalnego, krzyż jakich wiele na Mazowszu. Ale co szkodzi sprawdzić, czy wcześniej był tu inny? Nie ma problemu, wystarczy spojrzeć na mapę z 1933 roku. Jest! Na pewno krzyż stał tu w międzywojniu. Czy wcześniej? Badania trwają. Na starszych mapach go nie ma, ale być może nie robiono ich dokładnie, zaznaczając tylko ważniejsze kapliczki. Pewnie ksiądz proboszcz powinien wiedzieć więcej, w końcu skoro święcił, to musiał znać rok postawienia poprzedniego. Krzyż jest ciekawy - zamontowany w betonowym słupie od starej trakcji (być może energetycznej lub telefonicznej, diabli wiedzą). Tuż obok w ziemi jest też reper wykonany ze śruby kolejowej. Jak się ma dobre oko, ze zwykłego spaceru można zrobić niezłą wycieczkę historyczną.
A poza tym lekcja w-fu. Zimno, to trzeba pobiegać i poskakać. W końcu na tak krótki wyjazd (w sumie ok. 8km) nie zabieramy termosu, tylko nieco ogrzane picie otulone kocykiem. Gdy dajemy je Klusce, jest po prostu letnie, a nie lodowate. Wystarczy.
Wracając do sztucznych kwiatów ozdabiających krzyż, jako pierwsze przykuły uwagę Kluski czerwone z żółtymi środkami. Takie plastikowe gerbery. Później odkryła żółtą... e.... no takie żółte puchate coś. A zaraz obok fioletowego kwiatka z żółtym środkiem. To dopiero był szał. Dotykało się żółtego środka, wybiegało przed krzyż i podskakiwało. Ja też musiałam skakać. Tata Kluski, jak do nas doszedł, tym bardziej. Jeszcze mała przy okazji zbiegała z górki i wbiegała na nią z powrotem. Plus różne inne kombinacje z bieganiem dookoła. Tata Kluski w międzyczasie przypomniał nam o reperze. Pokazałam go Klusce i po tym było jeszcze bieganie do reperu i plątanie się w jeżynach.
I dobrze, dziecię przynajmniej nie zmarzło. Bo oczywiście Kluska nie chciała włożyć rękawiczek. W drodze do lasu jeszcze jechała w czapce (bo wiatr), w lesie zdjęła i nie dała sobie założyć. Latała w cienkim kominku. Zimno mi się robiło, jak na nią patrzyłam, a ta nic. Czaaaasem pozwoliła sobie założyć kaptur. Eskapebol mały. Nawet jeślibyśmy chcieli ją przegrzewać, jej charakter nie da nam na to szansy. ;)
Trochę martwię się zimą, bo niezależnie od wycieczek rowerowych problem z rękawiczkami na spacerach pozostaje. Za każdym razem mała wraca z czerwonymi rękami. Co będzie, jak przyjdą prawdziwe mrozy?
Och, te wieczne zmartwienia matek, jakby im brakowało prawdziwych problemów. ;)
Popełniłam błąd zabierając kubełek i łopatkę. Nie było w czym kopać. Głupia ja, trzeba było zabrać piłkę. No trudno, za gapowe się płaci, trochę było awantur na starcie. Na chwilę cisza, Kluska znalazła kijek i bawiła się nim przez jakiś czas. Potem abarot zawodzenie, przypadkiem znalazła kubełek w mojej sakwie. Ale w końcu wpadłam na pomysł, by pokazać jej sztuczne kwiatki na płocie wokół krzyża na krzyżówce. To był strzał w dziesiątkę. Jak tylko oczywiście udało mi się ją wyciągnąć z rowu. Jar trzeba zaliczyć, nawet płytki. Biegając po lesie Kluska znalazła dwa grzybki (psiary, ale na bezrybiu i grzyb ryba) oraz nieduże prostokątne podwyższenie terenu. Tata Kluski stwierdził, że to może być jakaś zapomniana mogiła. Znalazłam obok doniczkę, słoiki... moim zdaniem ktoś wysypał śmieci i zasypał je ziemią. Bez porządnego szpadla i badań archeologicznych nie dojdziemy, kto z nas ma rację.
O tak, uwielbiamy się tak bawić. Weźmy krzyż z kwiatkami. Wyryty ma rok 1981, nic specjalnego, krzyż jakich wiele na Mazowszu. Ale co szkodzi sprawdzić, czy wcześniej był tu inny? Nie ma problemu, wystarczy spojrzeć na mapę z 1933 roku. Jest! Na pewno krzyż stał tu w międzywojniu. Czy wcześniej? Badania trwają. Na starszych mapach go nie ma, ale być może nie robiono ich dokładnie, zaznaczając tylko ważniejsze kapliczki. Pewnie ksiądz proboszcz powinien wiedzieć więcej, w końcu skoro święcił, to musiał znać rok postawienia poprzedniego. Krzyż jest ciekawy - zamontowany w betonowym słupie od starej trakcji (być może energetycznej lub telefonicznej, diabli wiedzą). Tuż obok w ziemi jest też reper wykonany ze śruby kolejowej. Jak się ma dobre oko, ze zwykłego spaceru można zrobić niezłą wycieczkę historyczną.
A poza tym lekcja w-fu. Zimno, to trzeba pobiegać i poskakać. W końcu na tak krótki wyjazd (w sumie ok. 8km) nie zabieramy termosu, tylko nieco ogrzane picie otulone kocykiem. Gdy dajemy je Klusce, jest po prostu letnie, a nie lodowate. Wystarczy.
Fotka powyżej przedstawia stan z roku 2010.
W ferworze skakania pod krzyżem zapomnieliśmy go sfocić w całości.
Dlatego na zdjęciu krzaki niższe niż obecnie oraz inne ukwiecenie.
Wracając do sztucznych kwiatów ozdabiających krzyż, jako pierwsze przykuły uwagę Kluski czerwone z żółtymi środkami. Takie plastikowe gerbery. Później odkryła żółtą... e.... no takie żółte puchate coś. A zaraz obok fioletowego kwiatka z żółtym środkiem. To dopiero był szał. Dotykało się żółtego środka, wybiegało przed krzyż i podskakiwało. Ja też musiałam skakać. Tata Kluski, jak do nas doszedł, tym bardziej. Jeszcze mała przy okazji zbiegała z górki i wbiegała na nią z powrotem. Plus różne inne kombinacje z bieganiem dookoła. Tata Kluski w międzyczasie przypomniał nam o reperze. Pokazałam go Klusce i po tym było jeszcze bieganie do reperu i plątanie się w jeżynach.
I dobrze, dziecię przynajmniej nie zmarzło. Bo oczywiście Kluska nie chciała włożyć rękawiczek. W drodze do lasu jeszcze jechała w czapce (bo wiatr), w lesie zdjęła i nie dała sobie założyć. Latała w cienkim kominku. Zimno mi się robiło, jak na nią patrzyłam, a ta nic. Czaaaasem pozwoliła sobie założyć kaptur. Eskapebol mały. Nawet jeślibyśmy chcieli ją przegrzewać, jej charakter nie da nam na to szansy. ;)
Początek wycieczki był średni. Końcówka taka, że Kluska uchachana wbiła do mieszkania opowiadać po swojemu babci, jak było fajnie. I nawet jej nie przeszkadzał remont u sąsiadów przez ścianę. Czuję niedosyt, mogliśmy zostać dłużej, ale nawet ja, lubiąca jesień, w mokrej listopadowej aurze się nie odnajduję. Żeby choć słońce wyszło jak kilka dni temu (kiedy nie mogłam nigdzie pojechać, bo byłam zawalona robotą - peszek).
Trochę martwię się zimą, bo niezależnie od wycieczek rowerowych problem z rękawiczkami na spacerach pozostaje. Za każdym razem mała wraca z czerwonymi rękami. Co będzie, jak przyjdą prawdziwe mrozy?
Och, te wieczne zmartwienia matek, jakby im brakowało prawdziwych problemów. ;)
24.11.14
Nemo? Nemo!
Jesteśmy na wakacyjnym kacu. Za dobrze było i nie możemy się odnaleźć w listopadowej rzeczywistości. Tata Kluski jeździ rowerem jak zwykle, ja tylko na krótkie dystanse (do 40km), bo mi na dłuższych paluchy marzną. Nie braliśmy Kluska po wyjeździe dając jej trochę czasu na aklimatyzację. Po raz pierwszy nie rwała się do wychodzenia na balkon. Otworzyła drzwi, wyjrzała na zewnątrz i zamknęła. Za zimno! Za to bawi się w chowanie w szafie. Babci nie bardzo się to podoba, bo to jej szafa. Narożna, więc w środku da się na kawałku stanąć. Gorzej że ostatnio Kluska mnie tam zaciąga siłą. I stoimy we dwie po ciemku chichrając się w najlepsze oraz uważając, by się nawzajem nie rozdeptać.
Wracając do tematów wakacyjnych dziecię po powrocie jakby się nieco rozgadało. Nie są to tradycyjne słowa, ale z jej ust wydobywa się więcej sylab i co najważniejsze -dużo częściej. Sylaby są łączone w różne kombinacje, niam niam czasem brzmi jak Nam Nam, co bardzo mi się kojarzy z Nemo. "Gdzie jest Nemo" leci z dvd non stop. Każda inna bajka jest nudna, ma być ocean, mają być ryby i inne takie. Nawet napisy końcowe są fajne, bo tam pływa fajna zielona ryba z dużymi oczami. Nie zabraniam, bo to jeden z moich ulubionych filmów. Nie animowanych. W ogóle ulubionych :) Nemo jest najważniejszy, jasna sprawa.Ale ja się identyfikuję z Dorą. Nareszcie jakiś bajkowy bohater podobny do mnie. Mam dokładnie taką samą pamięć, a raczej nie mam pamięci krótkotrwałej zupełnie. Potrafię zapomnieć o czym mówię w środku zdania. Jak ktoś do mnie mówi długimi zdaniami, to w połowie wywodu tracę wątek. Itd. itp.
Przy okazji zaczęłam czytać o błazenkach i dowiedziałam się ciekawych rzeczy. Wiedzieliście, że u błazenków to ojcowie zajmują się dziećmi? Nie jeden, ale wielu, bo samiczki zazwyczaj mają męski harem. Mieszkają sobie razem w ukwiałach, z którymi są w zażyłej symbiozie i żadna duża ryba im niestraszna. Chyba że samiczce zdarzy się choroba lub wypadek. Harem nie płacze długo. Jeden z panów zmienia płeć i znów mają nową panią. Tak, tak, jeden pan staje się panią. No kto pomyślał, takie bezeceństwa dzieciom pokazywać ;)
Fascynacja rybami przyniosła ciekawe efekty w rysowaniu. Do tej pory nic nie wstawiałam, bo to były zwykłe maziaje. Zdarzały się kółka z linką, spirale jak od ślimaków, kreski i małe kółka w większych, ale ciężko było ocenić, co przedstawiają. Aż do teraz. To są ryby! Gołym okiem widać, że mała ostatnio nałogowo rysuje rybkę Nemo. Prawda że Nemo?
Humor jednak nie dopisuje. W domu dziecko się nudzi. My trochę mamy lenia, więc poza długim porannym spacerem siedzimy z Kluską w domu. No i w związku z tym działamy dziecku na nerwy. Z początku ona nam trochę też, zmiana klimatu spowodowała kilka pobudek w rejonie godziny siódmej. Ale tylko została z nami, tzn. bez babci i wujka, od razu przestawiła się na budzenie w rejonie 9tej. Ona nas chyba bardzo lubi i wie, że o siódmej raczej nie będziemy skorzy do zabawy. A mama to i o ósmej, nawet jak się ją siłą z łóżka wyciągnie. ;)
Często różnimy się zdaniem w temacie ubierania, dziecię chce na dwór w crocsach i bez czapki. Po długich namowach udaje się ją przekonać do ciepłych butów i kominka. Akceptowalny jest również beret z pomponem na czubku głowy. Przez jakiś czas. Ale rękawiczki nie, przez co Kluska wraca do domu z czerwonymi łapami i tu się trochę boję. Mam nadzieję, że do mrozów zmądrzeje, a nie zostało wiele czasu. Ma się mocno ochłodzić pod koniec tygodnia.
Poza tym ostatnio zapisałam się do grupy BLW na fejsie i jeszcze jakimś cudem mnie nie wyrzucili za dyskutowanie. Przypominają mi się pierwsze schody z jedzeniem twardego, pierwsze kęsy i pierwsze zachwyty po tym, jak wreszcie Kluska zaskoczyła z żuciem i zaczęła normalnie jeść. A po kilku miesiącach używać łyżki. Do tej pory mam budyń, gdy widzę ją przy pierwszych posiłkach. A teraz? Teraz je jak duże dziecko. Jeśli nie jest pewna temperatury potrawy, sprawdza najpierw palcami. Rozumie frazę "za gorące" i cierpliwie czeka te pięć sekund, zanim się zdenerwuje, że żarcie za wolno stygnie. Po staremu prócz własnej michy oczyszcza nasze talerze. W pierwszej kolejności z cukinii lub bakłażana, potem z reszty. Chyba że trafią się klopsiki z indyka , na dodatek w zupie szczawiowej. Niam! Niam! Niam! Niam! Po ogromnej porcji już nie ma siły na resztę, to chociaż się nam przygląda.Więc jeśli macie wątpliwości co do tej metody karmienia, mogę powiedzieć tylko jedno. Warto spróbować. Nie wyjdzie, to nie wyjdzie, ale jak się uda - efekty będą fantastyczne!
Bywa i tak, że Kluska zje tylko nasze jedzenie, a z własnej michy nie chce. Nie dojdę, dlaczego. Może to klasyczne dla tego wieku kaprysy? Zrobię inaczej niż zwykle, bo chcę pokazać, że mam własne zdanie i macie je szanować! No, staramy się. Nie w każdym wypadku, ale przynajmniej pokazujemy jej, że zrobimy wszystko, by się to udało.
To plusuje, bo dziecko coraz częściej jest otwarte na negocjacje i kompromisy. Kompromis nie polega na ustępowaniu, ale szukaniu rozwiązania, które jako tako zadowoli obie strony. Tego się trzymamy i dzięki temu dziecko nie histeryzuje, nie wyje godzinami, tylko dla porządku wrzaśnie, a potem czeka, co wymyślimy w zamian. Baaardzo nam to odpowiada, bo nie lubimy się niepotrzebnie stresować. Tylko przez kilka dni po powrocie tata miał ciężko na zakupach, ale chyba jest już lepiej, bo już tak nie narzeka. :)
Wracając do tematów wakacyjnych dziecię po powrocie jakby się nieco rozgadało. Nie są to tradycyjne słowa, ale z jej ust wydobywa się więcej sylab i co najważniejsze -dużo częściej. Sylaby są łączone w różne kombinacje, niam niam czasem brzmi jak Nam Nam, co bardzo mi się kojarzy z Nemo. "Gdzie jest Nemo" leci z dvd non stop. Każda inna bajka jest nudna, ma być ocean, mają być ryby i inne takie. Nawet napisy końcowe są fajne, bo tam pływa fajna zielona ryba z dużymi oczami. Nie zabraniam, bo to jeden z moich ulubionych filmów. Nie animowanych. W ogóle ulubionych :) Nemo jest najważniejszy, jasna sprawa.Ale ja się identyfikuję z Dorą. Nareszcie jakiś bajkowy bohater podobny do mnie. Mam dokładnie taką samą pamięć, a raczej nie mam pamięci krótkotrwałej zupełnie. Potrafię zapomnieć o czym mówię w środku zdania. Jak ktoś do mnie mówi długimi zdaniami, to w połowie wywodu tracę wątek. Itd. itp.
Przy okazji zaczęłam czytać o błazenkach i dowiedziałam się ciekawych rzeczy. Wiedzieliście, że u błazenków to ojcowie zajmują się dziećmi? Nie jeden, ale wielu, bo samiczki zazwyczaj mają męski harem. Mieszkają sobie razem w ukwiałach, z którymi są w zażyłej symbiozie i żadna duża ryba im niestraszna. Chyba że samiczce zdarzy się choroba lub wypadek. Harem nie płacze długo. Jeden z panów zmienia płeć i znów mają nową panią. Tak, tak, jeden pan staje się panią. No kto pomyślał, takie bezeceństwa dzieciom pokazywać ;)
Fascynacja rybami przyniosła ciekawe efekty w rysowaniu. Do tej pory nic nie wstawiałam, bo to były zwykłe maziaje. Zdarzały się kółka z linką, spirale jak od ślimaków, kreski i małe kółka w większych, ale ciężko było ocenić, co przedstawiają. Aż do teraz. To są ryby! Gołym okiem widać, że mała ostatnio nałogowo rysuje rybkę Nemo. Prawda że Nemo?
Czasem jej pomagamy, a raczej ona nas zachęca do rysowania. W kupie raźniej!
Te kreski to chyba plankton ;)
Często różnimy się zdaniem w temacie ubierania, dziecię chce na dwór w crocsach i bez czapki. Po długich namowach udaje się ją przekonać do ciepłych butów i kominka. Akceptowalny jest również beret z pomponem na czubku głowy. Przez jakiś czas. Ale rękawiczki nie, przez co Kluska wraca do domu z czerwonymi łapami i tu się trochę boję. Mam nadzieję, że do mrozów zmądrzeje, a nie zostało wiele czasu. Ma się mocno ochłodzić pod koniec tygodnia.
W domu ciemno, nie bardzo fotki wychodzą, więc posiłkuję się resztką wakacyjnych. Reaktywacja leśnego żłobka wkrótce. Może jednak uda się gdzieś wyskoczyć rowerem. :)
Poza tym ostatnio zapisałam się do grupy BLW na fejsie i jeszcze jakimś cudem mnie nie wyrzucili za dyskutowanie. Przypominają mi się pierwsze schody z jedzeniem twardego, pierwsze kęsy i pierwsze zachwyty po tym, jak wreszcie Kluska zaskoczyła z żuciem i zaczęła normalnie jeść. A po kilku miesiącach używać łyżki. Do tej pory mam budyń, gdy widzę ją przy pierwszych posiłkach. A teraz? Teraz je jak duże dziecko. Jeśli nie jest pewna temperatury potrawy, sprawdza najpierw palcami. Rozumie frazę "za gorące" i cierpliwie czeka te pięć sekund, zanim się zdenerwuje, że żarcie za wolno stygnie. Po staremu prócz własnej michy oczyszcza nasze talerze. W pierwszej kolejności z cukinii lub bakłażana, potem z reszty. Chyba że trafią się klopsiki z indyka , na dodatek w zupie szczawiowej. Niam! Niam! Niam! Niam! Po ogromnej porcji już nie ma siły na resztę, to chociaż się nam przygląda.Więc jeśli macie wątpliwości co do tej metody karmienia, mogę powiedzieć tylko jedno. Warto spróbować. Nie wyjdzie, to nie wyjdzie, ale jak się uda - efekty będą fantastyczne!
Bywa i tak, że Kluska zje tylko nasze jedzenie, a z własnej michy nie chce. Nie dojdę, dlaczego. Może to klasyczne dla tego wieku kaprysy? Zrobię inaczej niż zwykle, bo chcę pokazać, że mam własne zdanie i macie je szanować! No, staramy się. Nie w każdym wypadku, ale przynajmniej pokazujemy jej, że zrobimy wszystko, by się to udało.
To plusuje, bo dziecko coraz częściej jest otwarte na negocjacje i kompromisy. Kompromis nie polega na ustępowaniu, ale szukaniu rozwiązania, które jako tako zadowoli obie strony. Tego się trzymamy i dzięki temu dziecko nie histeryzuje, nie wyje godzinami, tylko dla porządku wrzaśnie, a potem czeka, co wymyślimy w zamian. Baaardzo nam to odpowiada, bo nie lubimy się niepotrzebnie stresować. Tylko przez kilka dni po powrocie tata miał ciężko na zakupach, ale chyba jest już lepiej, bo już tak nie narzeka. :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)