16.4.17

Przedświęta czyli jajka "Wielkinocne"

Kluska w przedszkolu nauczyła się nowego przymiotnika. Jaja są wielkinocne, kurcacek jest wielkinocny, kosycek jest wielkinocny i balanek jest wielkinocny. Nijak nie idzie wytłumaczyć, że wielkanocny. Może za rok. W każdym razie to przekręcanie brzmi bardzo zabawnie.


Świętujemy w zasadzie od środy, kiedy młodą dopadło jakieś wirusisko, co skutkuje gorączką wieczorami. Niewysoką rzędu 38,3-5 najczęściej, ale to przykre dla niej oczywiście. Poza tym dziecię raczej w dobrym humorze, tylko nudzące się śmiertelnie. Przez kilka dni malowaliśmy pisanki ufarbowane przez tatę w cebuli, robiliśmy kurczaki z żółtego kartonu (takie jak młoda robiła w przedszkolu tydzień wcześniej), był też koszyczek w sobotę, ale się nie załapał na sesję, bo pojechał na niedzielę i poniedziałek do Warszawy na drugą turę świętowania, tym razem bez nas, za to z babcią i wujkiem.


Trochę nawet dopadł mnie bakcyl sprzątania, to znaczy odkurzyłam dywan i umyłam pół kuchni. Jak na mnie to bardzo dużo na jeden raz. Może do końca roku zdołam wysprzątać resztę po kawałku, to będzie akurat na Gwiazdkę. ;)


U nas święta to w zasadzie formalność i Cepelia, bo jako nie-katolicy nie biegamy do kościoła, nie święcimy jajek, nie odprawiamy też guseł słowiańskich ani innych zabaw. No może tylko śmigus-dyngus, czyli dziecko dostało "almatę" czyli pistolet na wodę. I o.


Zero symboliki, nuda straszna, pogoda w sumie do kitu i smark. Na parapecie hoduje się rzeżucha i rukola z nasionek - tyle świątecznych klimatów. Coś te święta w tym roku nie wyszły, może w maju będzie weselej? Majówkę trzeba jakąś zorganizować obowiązkowo.

4.4.17

Nad Pisię Gągolinę

Klusię od rana lewą nogą, oddałam płaczliwą i zabierałam takąż po podwieczorku. Banana podwieczorkowego zeżarłam sama, niestety nie wypadało mi kanapki, bo pani patrzyła. ;) Klusce odmieniło się po zapakowaniu do Weehoo i daniu innego żarcia oraz picia do łapy. Grunt to priorytety.

Kluska uwielbia tę przyczepkę, ale nie zawsze podoba się jej cel podróży. Nad rzekę (Pisia Gągolina to nazwa rzeki, nie żartuję) chyba nie bardzo chciała jechać, więc nie drążyliśmy tematu, tylko rozkoszowaliśmy się widokami. Na przykład widokami na kury (nie sfocono) i kozy czy kucyki (trochę się udało). Po kurach i kozach była piosenka o farmie i zwierzątkach czyli nieśmiertelne IJA IJA O!


Na miejscu trochę było bieganiny po piachu, bo dziecię życzyło sobie wysiąść w konkretnym miejscu i trza było zrobić cofkę. A potem to już standardowo, gotowanie w rzece zupy z mąki (piachu) i patyczków. Patyczkiem też zupę mieszano. Szaleństwa w hamaku, podlewanie kwiatków, podglądanie patyków przez dziurę w mostku i piknik z kawą (jakoś z wrażenia nie zrobiliśmy zdjęć zajęci jej piciem). Trzeba było trochę Kluski pilnować, żeby nie wpadła do rzeki ani nie spadła ze skarpy. To jeszcze nie ten wiek, kiedy dziecię pilnuje się samo.

Odkurzyłam też stary kask, żeby połaziła w nim dopóty pasuje, ale fakt, że jest już na styk i chyba jednak wrócimy niedługo do czerwonego, bo na kapelusz na bank nie wejdzie. Pelerynka Coverover usyfiona jak diabli, ale nie widać, więc może nie ma sensu prać? Na następnej wycieczce uświni się na nowo. :)















Jaka mać, taka nać. ;)







Chwila spokoju... jak żyję, nie pamiętam tak ciepłego kwietnia.



I dalej w kierat, kwiatuszki się same nie podleją.





Wyprawa po kijek.





Mieszanie zupy



Wrzucanie kijka do zupy w funkcji zagęszczacza



Chlup!



O, płynie...



Zupa gotowa.



A tak wygląda Kluska obrażona. Bo nie zabraliśmy zestawu świętej trójcy do zasypiania czyli pieluszki, kizia-mizia i monia. Niestety krótko była nadąsana, w związku z czym nie bardzo z tatą Kluski odpoczęliśmy. ;)



Do domu. To znaczy Am. Kanapka z serduszek.



A to jest zdjęcie kozy, przez którą Meteor z Kluską mi uciekli. Dogoniłam ich dopiero w Żyrardowie. Dziecię padło po kąpieli o 19.15 (zwykle zasypia ok. 21-22). :)