28.6.13

Jak nie chować dziecka pod kloszem? Część Pierwsza

Nieraz się zastanawiam, jak nie być nadopiekuńczą matką. Rodzicem Helikopterem, który całe życie liczy oddechy dziecka i analizuje każdy krok na podwórku oraz wszystkie interakcje społeczne do matury. Łatwo mi powtórzyć schemat, bo byłam chowana w klatce ze szkła. Momentami wygodnej, najczęściej jednak bardzo ciasnej i dusznej. Walczyłam pazurami jak lwica i udało mi się dość wcześnie wyszarpać w tej klatce dziurę, którą czasami wydostawałam się na wolność. Wolałabym, by moje dziecko nie musiało tego robić.

A jednak widząc jej zdjęcia na Lovelku, którego producent zabrania puszczać, za pierwszym razem zrobiło mi się słabo. A jednak widząc ją po raz pierwszy w huśtawce na zdjęciu, zaparło mi dech w piersi. W sumie dobrze, że mała chodzi na spacery głównie z tatą, bo ja bym pewnie jej do końca wakacji tam nie wsadziła. Ze strachu. Pamiętacie obrazek o ojcu podrzucającym dziecko? U nas to dokładnie tak wygląda :)


Ale się trzymam. To znaczy nie robię scen, nie histeryzuję, nie wpadam w lament. Liczę do trzech i okazuje się, że nic się nie stało, dziecko żyje i ma się dobrze, na dodatek jest bardzo bardzo szczęśliwe. A ja sobie daję mentalnie pac pac po łapkach. Żeby było śmieszniej sama nie założyłam ochraniaczy na kanty w domu. Sama jej pozwoliłam walnąć się kilka razy drzwiami i sama widziałam, jak kilka razy upadała. Celowo jej nie łapałam. Opłaciło się, już umie siadać z pozycji stojącej. Trochę się podpiera, trochę wypina dupkę i siada. Jak upada to też o dziwo już nie na głowę, tylko tak bardziej się turla. Oczywiście jest ryk, całus od mamy i przytulanie, ale paradoksalnie im częściej jej pozwalam na takie kontuzje, tym rzadziej one się trafiają. Przypadek? Nie sądzę. Ale jak to wszystko robi kto inny.... wyobraźnia pracuje ;)

No nic, dziecko mi rośnie, za chwilę będzie samo biegać po podwórku, a ja będę je szkolić na okoliczność pedofilów, mało skoordynowanych maluchów szalejących na rowerach i zbyt szybkich samochodów w obszarze zabudowanym. Mam nadzieję, że klosza nie będzie, co najwyżej mały wiklinowy koszyczek :)

25.6.13

Pierwszy kontakt z kotem

Nie mamy w domu żadnych zwierząt poza pajączkami (które są bardzo pożyteczne, bo zjadają inne owady). Z wyboru. Nie nadajemy się na właścicieli zwierząt, to zbyt duża odpowiedzialność i trochę uziemienie w domu. Mam ogromną miłość do psów i trochę mniejszą do kotów, papug i morskich świnek, ale zwierzę w domu to nie tylko przyjemność. A u nas nawet kaktusy czasem podsychają ;) Mówię to jako była właścicielka trzech psów, sześciu papug  i chomika (naraz tylko 2 papugi, 1 pies i chomik, później zazwyczaj kombinacja z psami i papugami). Właściwie ostatnie dwie papugi zostały w starym domu. Nie zdążyłam ich przywieźć, bo a to remont, a to zima, a potem już Klu i sobie odpuściłam.

Kluska nie ma zbyt wielu okazji do poznawania domowych czworonogów, ale ostatnio bywamy u paru kociarzy, to znalazła się okazja. Niestety kot znajomych na widok Kluski schował się pod szafę i tyle go widzieli. Mądre zwierzę. Pies się zainteresował, ale to duże bydlę, trochę się obawialiśmy, zresztą znajomi nie zachęcali, to pies do pilnowania domu i diabli wiedzą, co mu przyjdzie do głowy. Wreszcie dziś odwiedziliśmy inną znajomą i kotka zjawiła się sama.Niemal wlazła do Kluski do Lovelka. Obie były sobą bardzo zaintrygowane, a ja zamarłam z wrażenia, jak koty cicho się poruszają! A potem kotka przyszła do mnie i wlazła mi na kolana i jeszcze mruczała jak ją głaskałam. Kto by pomyślał. Za co mnie te zwierzaki lubią, nie mam pojęcia. Na wielu wyjazdach przyplątują się do mnie bezpańskie psy. A ja jestem typowa patologia, wody nie naleję, nakarmić zapomnę, po ciemku nadepnę (ale przeproszę!).


Jeśli chodzi o kontakt z kocimi sikami, to osiedlową piaskownicę też mamy zaliczoną. Kluska zachowała się jak rasowy blockers, od razu zajumała komuś łopatkę, ale się połapaliśmy w porę (w piaskownicy dużo jest zabawek bezpańskich, tylko część ma właściciela) i oddaliśmy. Z wdzięczności maluch (kilkuletni) poznosił Klusce wszystkie foremki z całego placu zabaw. Dżentelmen! Potem tata Kluski dotarł z kluskową łopatką, grabkami i kubełkiem, to zabawa ruszyła pełną parą. Nie było sypania piasku do oczu. Za to było jedzenie. Pani z ławki obok troszkę się wystraszyła, ale uspokoiłam ją, że to już nie pierwszy piasek, który je Kluska i że w razie czego ją odrobaczymy ;)





Poza tym mamy mały problem ze spacerówką. Od niedzieli wieczór mała nie chce w niej siedzieć. Tak bardzo pokochała Lovelek i jazdę przodem do kierunku jazdy, że nie idzie jej wcisnąć w nic innego. Tylko moje ręce albo to. Spróbujemy przełożyć spacerówkę przodem i zobaczymy, jest jeszcze w rezerwie składana. Oby się udało. Gorzej gdyby nie. Kiedy nauczyłam się chodzić - odmówiłam jazdy w wózku. Mama wrzucała siaty do "parasolki", a ja szłam i pchałam wózek. Za to ludzie się bulwersowali, że matka męczy dziecko ;) Kilometry robiłam, płakałam że mnie bolą nogi, a do wózka nie chciałam wsiąść, bo to nuda okropna. Zobaczymy jak będzie z Klu.


Nie mamy problemu z brudem. Dziecko maca brudne barierki, brudne rynny, brudną cegłę i brudne kraty w oknach. Je z brudnej podłogi i ostatnio nawet nie wyparzamy smoczków, tylko od czasu do czasu myjemy w przegotowanej wodzie (zawsze nam coś zostanie). To tak w kwestii ewentualnych pytań :)

24.6.13

Komary!!!!

Ja ja nie cierpię tych gadzin, nie idzie opisać. Jak do tej pory Klu miała kontakt sporadyczny, tyle co wleciało do domu i dziabnęło w łokieć lub czoło. Jakoś specjalnie nie cierpiała, więc bez specjalnego stresu poszliśmy popołudniem do cioci Werrony na grilla i trampolinę (ogromną, nie jakieś fiku miku). Dzieci było sporo, rozstrzał wiekowy spory. Starsze to już właściwie młodzież u progu dorosłości, młodsze w wieku przedszkolnym. Mała robiła za maskotkę imprezy. Historia lubi się powtarzać, babcia Kluski zawsze była w rodzinie najmłodsza i była okropnie rozpieszczana przez starszych. Tata Kluski zresztą też :)



Ogród zacieniony, komarów od metra. Niby odganiałam, ale widać sporo przegapiłam. W nocy Kluska spała średnio, coś ją budziło. Zaczynałam mieć wyrzuty sumienia, czy to nie po pieczonym ziemniaczku, którego daliśmy jej spróbować. W efekcie przymusowe rodzicielstwo bliskości. W wydaniu kluskowym oznacza to matka na fotelu, a dziecko na niej kopiące i raczkujące przez sen. Aż w końcu budzące się z płaczem. Hrr. Zaczęło robić się jasno i dopiero wtedy spostrzegłam czerwone plamy na nogach Klu. I w te pędy do  łazienki po coś antyświądowego (na szczęście mamy na takie okazje resztkę Ulganolu). Było już dobrze po 4tej, robiło się jasno, mała obudziła się na dobre. Zrobiłam jej butlę i po niej mała odpadła momentalnie. Na szczęście, bo dzięki temu obie wreszcie nieco pospałyśmy. Tata Kluski w środku nocy półprzytomny do nas przyszedł, bo myślał że ja śpię, a ona płacze. Odesłałam go do łóżka, żeby pospał, to zmieni mnie rano i tak się stało. Poszli sobie na zakupy z Lovelkiem, a ja mogę w spokoju dokończyć śniadanie i poużalać się blogowo. :)))


Ostatnio Klu i tata są nierozłączni, ciągle gdzieś jeżdżą. Mała poznaje Żyrardów w sensie dosłownym. Maca ławki, barierki i rynny (trening do szukania miejskich skrzynek geocache), a w wolnej chwili psuje parasolkę.  Chyba musimy kupić jakąś pancerną ;)

20.6.13

Ja się nudzę!

Ostatnimi czasy Klu nudzi się okropnie. Obejrzała już wszystkie kąty w mieszkaniu, gdzie dała radę wleźć - wlazła, z czego dała radę spaść - spadła, o co huknęła głową - o to nabiła sobie guza. Oczywiście od czasu do czasu można sobie guza nabić ponownie, ale co nuda to nuda. Dostarczamy jej rozrywek jak umiemy, zabawek ma sporo, ale ile można w kółko pchać lokomotywkę czy układać klocki (ostatnio muszę pochwalić Klu - potrafi ustawić wieżę z trzech drewnianych klocków, za siódmym podejściem ale jednak).


Wróciły więc do łask nietypowe zabawy i zabawki. Z gatunku: masz to pod ręką, tylko myślisz że się nie przyda.

1. Stara klawiatura. Można w nią walić do upadłego i nikt się nie gniewa, ani nie zabiera.
2. Pudełko ze 150 chusteczkami. Wyciąga je do upadłego. Ja je z powrotem wygniecione wkładam a ona znów wyjmuje. Czasem nawet pół godziny mamy spokoju.
3. Gar z przykrywką. Przykrywkę się zdejmuje i zakłada, zdejmuje i zakłada, zdejmuje i zakłada, zdejmuje i zakłada, zdejmuje i zakłada, zdejmuje i zakłada, zdejmuje i zakłada, zdejmuje i zakłada i tak 15 minut.
4. Szafka w kuchni z przyprawami i makaronem. Przyprawy w papierku robią za grzechotki. Wyjmuje i wkłada je z powrotem ładnych kilka razy, zanim się znudzi.
5. Fotelik do karmienia ostatnio robi za coś w rodzaju chodzika.
6. Wózki i Lovelek. Służą do wspinania się na nie i upadanie w ramiona mamy lub taty. Na większy potrafi już wspinać się nogami po kółkach.
7. Zakręcony mocno duży pojemnik na płyn do płukania bielizny. Przewraca się go i turla.
8. Kubełek z rączką, rodzaj kosza na papiery. Służy do zabawy rączką oraz wkładania i wyjmowania różnych przedmiotów.
9. Nasze rowery. Służą do tego co wózki mniej więcej. O dziwo żadnego nie wywróciła (jeszcze).
10. Drzwi. Od szaf i od pokojów. Zamyka się i otwiera w kółko i coraz rzadziej sobie na palce lub twarz.
11. Siaty z ubraniami. Ubrania się wyjmuje i wkłada z powrotem i wyjmuje.
12. Pudła z zabawkami, jak wyżej.
13. Buty taty. Służą do rozrzucania po przedpokoju.
14. Butelka pet 1,5l częściowo wypełniona wodą.
15. Stary radiomagnetofon, główna zabawa to zamykanie klapki od kasety.

 Jak sobie przypomnę coś jeszcze, to dopiszę.


I tak, ona to robi bez przerwy. Znaczy broi. Cały czas na coś włazi i spada, jeśli raczkuje to tylko pomiędzy tego typu atrakcjami. Śpi jeszcze dwa razy dziennie, ale coraz krócej. To znaczy pomału ustala jej się krótka drzemka rano (ostatnio z powodu upałów wtedy jest z tatą na spacerze i zakupach) oraz dłuższa w ciągu dnia. Taka do dwóch godzin, ale bywa krócej. Pod wieczór kolejny spacer na Lovelku i kąpiel. Jeszcze kaszka i spać.


Nadal zasypia na rękach, ale chyba pomału do niej dociera, że wygodniej zasypiać samej. Dziś nastąpił jakby przełom, to znaczy przytuliła się do mnie i tetrówki w fotelu i tak usnęła. Wystarczyło ją pogłaskać. Albo padła z nadmiaru wrażeń, albo zaczyna dorośleć! Oby, bo jest coraz cięższa i mi coraz trudniej ją nosić bez wspomagania nosidłem. A w wózku tak jak tacie i babci leżeć mi nie chce, od razu ucieka. Im nie, a mi tak. Poza tym Klusię więcej płacze, ma więcej powodów w końcu. A to tata wyjdzie z domu (siedzi i ryczy pod drzwiami, aż ją zabiorę i wymyślę nową rozrywkę). A to nie dam jej swojego telefonu (za bardzo się ślini i boję się, że mi go zaleje). A to nie wpuszczę jej na balkon popołudniu, bo jest dzikie słońce (mamy zachodnie okna). A to dziąsło nap... no właśnie. Niby taki etap, ale muszę postępować rozważnie, by jej się nie utrwaliło. Kiedy jej coś zabieram, albo nie pozwolę wziąć, albo nie pozwolę dokądś pójść, staram się dawać jej zamiennik. Nie dam Ci telefonu - dam Ci pudełko. Nie pójdziemy na balkon, ale tata zagra Ci na gitarze. Tata poszedł, ale niedługo wróci, chodź pójdziemy oglądać magnesy na lodówce. Ale oczywiście ryk jest nadal tylko krótki. Mamy nowych sąsiadów, właśnie się wprowadzili. Moja zemsta za ich wiercenie od 20 do 22 i parkowanie wozem przeprowadzkowym na trawniku jest słodka. Kluskę słychać solidnie do późna w nocy ;)


Ząbkowanie: nadal mamy siedem zębów, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią o przebijającym się ósmym. W wyścigu po nagrodę bałwanka startują górna prawa dwójka i lewa górna trójka. Można obstawiać zakłady. Mamy przekichane! ;)

11.6.13

Baby-Led Weaning dla opornych

Kiedyś już pisałam, że wprowadzanie niepapkowych pokarmów się nie bardzo udało. Mała zamiast gryźć, starała się wszystko połknąć od razu, co kończyło się krztuszeniem, dławieniem i moją palpitacją serca. Apetyt moje dziecko ma na normalne żarcie straszny. Do tego stopnia, że jak jej damy za dużo obiadu, to nie wyrabia normy mlecznej. Po prostu woli jeść to co my, a nie jakieś tam butle z płynem. Czasami woli od mleka nawet sok marchwiowy.

Odpuściłam sobie zatem zabawę w jedzenie zwykłych rzeczy i pozostawiłam słoikowe żarcie jako stały element krajobrazu. Ale się nie poddałam, w końcu kiedyś Klu musi zacząć jeść jak człowiek. Zaczęłam od małych kawałków. Skoro ryż umiała jeść bez problemu, to chleb pokrojony w kostkę czy banana też zje. No i faktycznie, dała radę. Z kluskami było łatwiej, bo się dość łatwo same rozpuszczały w buzi. Dawaliśmy jej jedzenie do zabawy, zazwyczaj pod wieczór, kiedy już wiedziałam, że odbębniła te 400-500ml mleka (na raty w trzech posiłkach) i zjadła papkę na obiad.


Za namową koleżanki blogerki Luci postanowiłam jednak przeczytać książkę o BLW, wiedzy nigdy za wiele. Trochę mnie początek zabił śmiechem, bo z książki wynikało, że dzieci "niejadki" biorą się z karmienia łyżeczką, a BLW pomaga wykryć alergie pokarmowe. I co jeszcze. Albo że karmienie łyżeczką jest jednoznaczne z wpychaniem dziecku jedzenia na siłę. A dziecko nie ma wówczas prawa decydować, co chce jeść. Akurat! Półroczne dziecko w dość jasny sposób potrafi pokazać co mu smakuje, a co nie. Że niektórzy rodzice ignorują oczywiste komunikaty, nie jest winą łyżeczki, tylko ich mentalności. Książka jednak okazała się pomocna, trochę mi ułożyła w głowie plan przestawienia małej na jedzenie bezpapkowe. Tu będę ją reklamować konsekwentnie. Porządkuje wiedzę z zakresu dietetyki dziecięcej, uspokaja zaniepokojonych, rozwiewa wątpliwości. Uczy też, jakich argumentów używać w rozmowach z ludźmi, którym ta metoda jest obca.
Przygodę z BLW można rozpocząć, gdy dziecko potrafi samodzielnie siedzieć. Większość dzieci zaczyna siadać około 6 -7 miesiąca życia. Ale nie wszystkie. Kluska stabilnie siedziała tydzień po ukończeniu 9 miesiąca. Miałam ją trzymać trzy miesiące na gołym mleku? No nie bardzo, anemia murowana. Papki nas uratowały, od razu jej się poprawiła cera (przez pierwsze 4 miesiące życia była bardzo blada, choć morfologię miała koncertową, ale parę miesięcy później krew mogła się pogorszyć). Co nie oznacza z marszu, że idea BLW jest zła. Przeciwnie, to świetne podejście do odżywiania się w ogóle. Z perspektywy dziecka oznacza to mniej więcej: "Poznaję nowe smaki i jem to co chcę w ilości jakiej potrzebuję". Tylko nie każde dziecko jest na to gotowe w tym samym czasie i należy mieć tego świadomość.

Minęło trochę czasu, dziecię me wreszcie zaczęło raczkować, a ja zaczęłam jej dawać coraz większe kawałki jedzenia, takie które mogła już swobodnie chwycić. Coś drgnęło, w przeciągu paru dni nauczyła się wciągać kluski spaghetti i odgryzać kawałki z gotowanych warzyw. Nawet surowe jabłko, tak jak na okładce książki. Przy okazji doszedł jej drugi obiadowy posiłek w ciągu dnia. Po prostu jadła razem z nami, częściej na kolanach lub na podłodze z talerza niż w foteliku.Czasami ją karmiliśmy łyżeczką (zupy), czasami jadła sama (marchewka, cukinia, ziemniaki, ryż, chleb). Trochę jej też pomagaliśmy podając jej kawałki jedzenia na dłoni, a ona sobie z naszej dłoni chwytała, bo chwyt pęsetowy ma opanowany od dawna. Wbrew temu, co było napisane w książce, dawałam jej też małe kawałki prosto do buzi. Dziecko nauczone karmienia zamiast wyciągać po jedzenie rączki - nachylało się ku mnie i otwierało buzię. No i jak tu takiej nie dać? Jeśli o mnie chodzi to jestem bardzo miękka, jak się na mnie ktoś patrzy oczami kota ze Shreka ;) Zachęcałam ją do samodzielnego jedzenia, ale królewny mają to do siebie, że od niektórych spraw mają służbę i już.

Dziś był dzień pod wezwaniem przenajświętszej truskawki, zajadaliśmy się w domu całą czwórką. Parę truskawek Kluska zjadła własnoręcznie, odgryzając po kawałku. Kilka podał jej tata. Ona sobie odgryzała czubek, a tata zjadał resztę. Truskawki były duże, więc nie było ryzyka, że połknie którąś w całości. Wychodzi na to, że nie ma co się zniechęcać. Jeśli coś ze stałymi pokarmami idzie nie tak, jak opisują w lekturze, oznacza mniej więcej tyle, że mamy przypadek atypowy i trzeba się uzbroić w cierpliwość. Są dzieci, które w wieku 7 miesięcy jedzą normalne kanapki, są i takie, które są na to gotowe mając grubo ponad rok. W książce o tym nie piszą, bo jeszcze by wyszło, że to metoda nie dla każdego ;) Czytając tego typu lektury zawsze trzeba mieć świadomość, że zostały wydane, by zarabiać pieniądze i muszą się podlizywać jak największej liczbie potencjalnych czytelników. To nie jest podręcznik ani oficjalna broszurka z ministerstwa. Pewnie dlatego poleca dawanie dziecku słonego masła orzechowego jako sosu, choć trzy czwarte książki poświęcone jest opisywaniu, jaka ta sól jest zła i szkodliwa, oraz że najlepiej podawać dziecku żywność maksymalnie naturalną i nieprzetworzoną. Że sól jest w większości chlebów, wędlin, gotowych sosów i nawet takich produktów jak "jogurty naturalne", mało kto wie. I może lepiej, bo się nie denerwuje. Ja sobie podczytuję etykiety tu i ówdzie, więc mam świadomość, że soli po prostu nie da się uniknąć bez hodowania własnego świniaka i krowy w obórce. Mieszczuch jest na sól skazany, tym bardziej soli jako przyprawy należy używać z rozwagą i może nie należy dziecka od małego przyzwyczajać do produktów solonych nieco więcej. Zwłaszcza że żyjemy w czasach, gdy milion przypraw jest na wyciągnięcie ręki za grosze. Ale że książka jest na rynek amerykański, gdzie masło orzechowe jest traktowane chyba jak u nas opłatek na Wigilię, namawianie na odstawienie tego świństwa książce sprzedać by się nie pomogło. Takie życie :)

Tak że czytając książki dla rodziców nigdy nie należy wyłączać myślenia. Intuicja to podstawa. :)

edit: A tu jak Kluska pięknie je dwa lata później.

10.6.13

Kluska na zielonej trawce

Coś ostatnio rzadko mi się pisze, głównie dlatego że mam huk roboty. A jak nie mam roboty, to trzeba biegać za Kluską i ją łapać. Co prawda podciągając się staje coraz pewniej i często na pełnych stopach (początkowo tylko na palcach), niemniej jest zupełnie nieprzewidywalna! Między innymi dlatego nie robię jej zdjęć, brakuje mi dodatkowej pary rąk. Zmiana pieluchy stała się nie tyle oddzielną dyscypliną sportową, co prawdziwym wyzwaniem. A poza tym ona rusza się tak szybko, że zdjęcia wychodzą rozmazane (te w mieszkaniu). Na szczęście wujek nadrobił komórką w plenerze i przy okazji możecie obejrzeć nową karocę Kluski. Spacerówka pozostaje wozem głównym, ale na drobne wypady na zakupy czy chwilkę na zielonej trawce ma teraz lekką parasolkę (Capri Espiro, tak naprawdę w kolorze morskim, coś balans bieli zaszalał na turkusowo). Wujek Paweł doszedł do wniosku, że babcia nie może zostać sama z ciężką spacerówką na trzecim piętrze podczas naszych wyjazdów. Za dużo zachodu z tachaniem z trzeciego piętra.


Więc na spacery awaryjne, gdy nie ma komu znieść spacerówki - jest to cudo. Waży zaledwie pięć i pół kilograma, waga była priorytetem - chodziło o to, by móc unieść wózek jedną ręką. Oparcie jest sztywne, ale na godzinkę spaceru wystarczy. Wujek spędził dużo czasu w sklepie i w internetach szukając czegoś odpowiedniego. Bałam się kupować wózek bez obejrzenia go w sklepie, a tu w Żyrardowie nie było żadnego porządnego. No i stanęło na zakupie w stolicy. A mówią, że mężczyźni nie mają pojęcia o potrzebach dzieci. Pff, wózek - parasolka jest idealny! Jak widać nawet spore zakupy się zmieściły. Czuję, że nie wybrałabym lepiej, rynek wózków jest tak ogromny, że człowiek już na starcie głupieje.

Trawunia, trawunia, 
a może by tak coś zjeść? ;)

Dziś Kluska testowała wózek na krzywych żyrardowskich chodnikach i nie było źle. Dało się nim jechać nawet po trawie, co mnie pozytywnie zaskoczyło. Dużo nam ułatwi codzienne życie.

Wczoraj z tatą Kluski urwaliśmy się na dłuższe rowerowanie, a Kluska uczestniczyła w dużej rodzinnej imprezie w restauracji. Ponieważ prócz papek dajemy jej normalne jedzenie, tego dnia słoiki stały się zupełnie zbędne (choć babcia zabrała parę na wszelki wypadek, takoż mleko, bo impreza trwała od 15-19). Rodzina małą zachwycona, nic dziwnego, draniara popisywała się i udawała aniołka, totalne zero płaczu mimo kataru i ciągle idących dwójek. Wszystko było tak niesamowite, że nie przyszło jej do głowy marudzić. Raz że taksowała wszystkich po kolei wielkimi oczyskami, dwa szalała po wykładzinie (która ewidentnie była czystsza niż podłoga u nas w domu), trzy AKORDEONISTA!!! Rzadko może ostatnio wspominam, ale Klusię okazuje wybitną miłość dla dźwięków. Zamiera słysząc muzykę. Na moment, bo potem od razu rwie się z ciekawością. Jakieś tam tradycje rodzinne w kwestii muzyki są, pradziadek zawodowy perkusista w końcu, a i wujek Finio muzykuje sobie hobbystycznie w domu ;)

Wow! Muzyka! Czyli mina typu: 
"najbardziej zdziwione dziecko świata"

Ostatnio poprawiło się jeśli chodzi o stałe pokarmy. To znaczy mam na myśli problemy z przełykaniem "niepapek". Lektura książki do BLW natchnęła mnie optymizmem w temacie, choć dosyć zabawne było czytanie w jednym rozdziale o tym, jak strasznie źle wpływa sól na nerki małego dziecka, a w kolejnym o tym, jak fajnie jest dawać dziecku masło orzechowe jako sos. Tak, to bardzo słone masło orzechowe. Trochę poczułam się jak debil, ale dobra, w końcu kniga jest na rynek amerykański. A przeciętny Amerykanin.... toteż właśnie ;)
W każdym razie Kluska tym_razem nie krztusiła się większymi kawałkami, odgryzała marchewkę i chleb z serem, co prawda dopiero prostopadłościany o długości 5cm, ale to już pierwszy krok do prawdziwych kanapek. Wrócił jej też apetyt na mleko, nawet do tego stopnia, że parę razy obudziła się na dodatkową butlę o północy. Dużo się rusza to i głodna. Chyba też podskoczyła wagowo, przybliżyła się do 10 kg. Nie wiem ile, bo nasza waga ma dokładność pół kilo w tę lub we w tę, ale na pewno wreszcie poszła w górę. Ma to pewnie związek ze skokiem na długości. Między 6 a 9 miesiącem Kluska urosła może 2 cm albo i mniej, a przez ostatnie tygodnie skoczyła ze 3 cm. A i jeszcze, zupełnie zapomniałam! Brokuły! Zjadła brokuły! Te, których parę miesięcy nienawidziła serdecznie, jedyna potrawa, którą dość mocno oprotestowała. Ale podduszone z innymi warzywami w woku, podane z kluskami, bardzo pycha. Kochane maleństwo mamusi (czy pisałam, że brokuły są moim ulubionym daniem prócz spaghetti i rosołu?) ;)))

Mama Kluski chyba już nigdy nie dorośnie ;)

Ach no i jeszcze ten sławny lęk separacyjny. No jakoś jej nie wychodzi. To znaczy jeśli w ogóle, to płacz za tatą, bo poszedł do sklepu bez_Kluski. No świnia po prostu nie łojciec, jak tak można dziecko samo z tą okropną matką zostawiać, co nie pozwala żreć kabli ani lizać gniazdek. Albo na zmianę wyrywa mi się z rąk do taty, a potem zaraz chce wracać do mnie. I tak cztery godziny. Jak wychodzimy z domu, to robimy papa, mała nie odpapuje tylko patrzy i wszystko. Wracamy, dziecko zadowolone i ucieszone naszym powrotem. Czyli albo jeszcze się nie zaczęło, albo przechodzimy lajtowo. Podejrzewam że to zasługa szybkiego odstawienia od cycka, mała nie kojarzy mnie jako kogoś wyjątkowego na szczęście. Może innej mamie by to przeszkadzało, mnie przeciwnie. Chyba właśnie za to kocham ją najwięcej. Że potrafi uwielbiać tak samo mnie jak i tatę, babcię, wujka i sąsiadkę. Że nie wisi na mnie rycząc "muuułłłaaaaa". Wiem, że niektóre dzieci takie są i już, trzeba przetrwać, ale ciężko by mi było kochać przylepionego wyjca. Z Kluską to zupełnie co innego. Charakterna, wszystkich ładuje pod pantofel (no, pod skarpetkę bardziej, bo uparłam się by nie zakładać jej żadnych butów zanim nie nauczy się chodzić), to i na co jej matka non stop. W sumie sprytna dziewucha. Chyba jej się dostały geny warszawskich przekupek po mojej praprababci, albo geny mojego dziadka ze Stalowej, którym straszę żulię w pociągach, jak mnie zaczepią. Tego samego, który jak się dowiedział, że nauczycielka uderzyła mojego ojca w szkole, to do niej poszedł i wyciągnął ją na oczach uczniów za warkocz z sali. Także ten tego. Jesteśmy zgubieni!


1.6.13

Ten dzień. Czyli Dzień Dziecka.

Najważniejszy w życiu rodziców, bo pierwszy. Chyba że mają słabą pamięć do dat. Ja na przykład dopiero wieczorem zorientowałam się, że już jest czerwiec. Pomajtało mi się ;)

Nie planowaliśmy żadnej fety, prezenty Kluska dostała już wcześniej symboliczne, z dużego zrezygnowałam. Myślałam czy by nie zrobić rodzinnej zrzuty na rowerek trójkołowy, ale jak popatrzyłam po internetach, nadawał się właściwie tylko jeden. Ale był upiornie drogi. Reszta wyglądała tak tandetnie i obrzydliwie, że postanowiłam kupić rowerek biegowy na drugie urodziny Kluski. A teraz miały starczyć drobiazgi. Poza tym końcówka maja była nieco nerwowa. Pochwal się matka, że się nudzisz, już ja Ci załatwię rozrywkę. Kluska dość mocno i gwałtownie zaczęła gorączkować koło środy. Początkowo wyglądało lajtowo, ale potem się rozwinęło i trochę za namową dziewczyn z forum poszłam do pediatry. Doświadczona kobitka spojrzała do buzi Klusięcia i stwierdziła, że to prawdopodobnie zęby, bo w odsłuchu i uszach czysto. Po paru dniach wyszło, że może i zęby, ale babcia katarem się zaraziła.Więc może i jakiś wirus jednak. Klu ozdrowiała w dwa dni na szczęście. Za to mamy kolejny ząbek na wierzchu :)

Ale do rzeczy. Jakoś koło środy przyszła podejrzanie duża paczka, wujek Paweł dookreślił, że to prezent dla Kluski na DD, dla babci na urodziny i dla mnie na imieniny. Aj zagwozdka. Tylko że w paczce było co innego. W sklepie pomylili zamówienia. Na szczęście dało się wszystko szybko załatwić i przyszła druga podejrzanie duża paczka. A w niej...

Lovelek!!!!


Oniemiałam. Ten rowerek!. Ten który odpuściłam z racji "zbyt dużej ceny". Jedyny w miarę porządnie wyglądający. Oczywiście pierwsze co zrobiłam, to zaczęłam go skręcać (mama Kluski jest w domu człowiekiem śrubokrętem). Zapomniałam nawet napisać sms do babci Kluski, jak bardzo się cieszę. Trochę się namęczyłam, bo trzeba było w jednej części odkręcić parę mniejszych śrub, które opornie szły. Wkrętarka nie dawała rady, trzeba było ręcznie. Kluska w międzyczasie  na kolanach taty trzymała kierownicę. Ale potem się zbiesiła i chciała bawić jeszcze nie do końca złożonym rowerkiem, więc musiałam się schować w przedpokoju. No i w końcu go skręciłam, przymierzyliśmy Kluskę i trochę pojeździliśmy z nią po mieszkaniu. Była bardzo zadowolona. Ale że dopiero co miała wyższą temperaturę, odpuściliśmy spacer na zewnątrz. Przykleiłam za to na front rowerka naklejkę z trupią czachą, w końcu Kluska jest małym piratem :)



No i przyszedł dzień dzisiejszy, w środku dnia wyszło słońce, postanowiliśmy powozić się po osiedlu i zadać lansu oraz szyku. Kluska jeździła jak padyszach po chodnikach i kawałku terenu (objeżdżaliśmy wertepiasty beton), bardzo skupiona na trzymaniu kierownicy i oglądaniu świata z dużo ciekawszej niż zazwyczaj perspektywy. Była bardziej zdziwiona niż zachwycona, ale pod koniec nawet zaczęła się uśmiechać. Krótko jeździliśmy, ledwo kilometr dało się przejechać. Nie chciałam ryzykować nawrotu kataru, zwłaszcza że wiało. Może jutro jeszcze wyjdziemy na chwilę. Rzeczywiście wyszedł idealny prezent dla trzech bab ( i chyba dla jednego faceta też) :)



W Żyrardowie miał być festyn z okazji DD, ale po pierwsze zapomniałam że to dzisiaj, a po drugie szła chmura deszczowa. I rzeczywiście lunęło niedługo po trzeciej. Więc i tak byłyby nici z dalszego spaceru. Będziemy musieli ten Dzień Dziecka na raty odbębniać. Do następnego rowerowania! :)


Szczegółową relację Kluski z całej wycieczki można przeczytać tutaj.