Pani z klubiku miała problem, dziecko wygląda
jak dziewczynka, a ubrane jak chłopczyk.
Tutaj w Żyrardowie wszystko co nieróżowe - jest chłopięce ;)
Kluska zniosła nieobecność rodziców nad wyraz dobrze. Poznała nas i się uśmiechnęła od ucha do ucha. Mnie od razu ściągnęła z głowy chustkę w kwiatki, jej ulubiona. I tyle. Żadnego lęku separacyjnego, żadnego tulenia się do mamy, raczej tak samo jak zawsze - wycieczki do mojego pokoju nad ranem, gdy śpi z babcią, wygłupianie się w kojcu, tak jakbym nigdy nie wyjeżdżała. Ale zmiany są. Przez niecałe dwa tygodnie mojej nieobecności nauczyła się:
1. Chodzić. Nie sądziłam, że to tak szybko pójdzie, ale były objawy przepowiadające. Teraz zamiast kilku kroków potrafi przejść kilka ładnych metrów. nadal na zmianę chodzi i raczkuje, woli chodzić trzymając nas za rękę, ale to duża zmiana.
2. Oduczyła się samodzielnego zasypiania, czyli wózek i moje ręce wróciły. Ale za to zasypia dużo szybciej, niemal momentalnie. Trzeba ją kąpać wcześniej i wcześniej dawać wieczorną kaszkę, bo jest tak zmachana bieganiem, że po prostu nie wytrzymuje do 21. Staram się ją kłaść najpóźniej o 20.30. Budzi się ciut wcześniej, w okolicach 8-8.30, ale bywa że zaśpi i po staremu obudzi się o 9. To jednak rzadkość.
3. Nauczyła się włączać z kojca telewizor. Kiedyś tak obudziła babcię, po prostu wstała i sobie włączyła bajkę. No i jesteśmy zgubieni, odkąd odkryła bajki - muszą lecieć non stop. Ona ich nie ogląda, po prostu mają być włączone. To znaczy kanał mini-mini. Tylko zerka od czasu do czasu. Podejrzewam, że po prostu uwielbia rybkę między reklamami i zapowiedziami, mnie też się najbardziej z tego kanału podoba. Najgorzej, że sama lubię bajki i już parę razy złapałam się na tym, że wciągnęła mnie fabuła i zapomniałam pilnować Kluski. Niedobrze.
4. Kluska od jakiegoś czasu uprawia clubbing. Czyli rozbija się w Ucieszkowie i Żyrafce. W Ucieszkowie częściej, bo jest bliżej i większy. Co prawda klubiki są od drugiego roku życia teoretycznie, ale w praktyce sporo jest zabawek dla na w poły biegających roczniaków. Kluska najbardziej lubi klocki, piłki i naj naj naj wszelkie wózki dla lalek. Pal sześć lalki, chodzi o wehikuł na kółkach do pchania.
Szaleństwo z piłkami.
Co do innych przemyśleń - trochę za Kluską tęskniłam na wyjeździe. Nie za zajmowaniem się dzieckiem, ale za nią, za drugim człowiekiem, który na stałe zajął miejsce w moim życiu. Trudno to opisać. Nie chodzi tylko o przytulanie, ale fizyczna bliskość jest tu bardzo ważna. Brakowało mi jej łapek, głowy opartej o mnie i jej codziennych uśmiechów. Tym bardziej że na wyjeździe była dwuletnia dziewczynka, ale wzrostu Kluski i tym bardziej mi moją dużą-małą przypominała.
Co do samej Norwegii w kontekście rodzicielstwa - zazdroszczę Norwegom jednego. Totalnego luzu w kontaktach z dziećmi. Oni nie są z natury wylewni uczuciowo i może to ich ratuje. Dziecko płacze, śmieje się, biega - nieważne. Nie latają za nim krok w krok, nie trzymają w kółko na rękach, nie krzyczą, nie szarpią, a jednak jakimś cudem dzieciaki się ich pilnują i nie wpadają do wody z promu czy nabrzeża. Zauważyłam też, że w Norwegii nie ma schizy smoczkowej, nawet dzieci w przedszkolnym wieku mają smoczki i jest to zupełnie naturalne. Takoż jeżdżenie w wózku, nawet pięciolatki, co mnie mocno zdziwiło. Tak też wygląda grupa przedszkola adaptacyjno-klimatycznego, takiego na świeżym powietrzu. Trzy wózki dla bliźniąt, trzy panie opiekunki i grupka dzieci. Jak się które zmęczy, to ładuje się je do wózka, reszta per pedes cały dzień. Nie wiem jak z żywieniem, nie widziałam ich posiłku, ale podejrzewam, że nic ciepłego. Nie wyglądały na chore.
Zawsze byłam fanką skandynawskiego podejścia do wychowywania dzieci, ale nawet ja przeżyłam coś na kształt szoku kulturowego (ale to był bardzo przyjemny szok). Strach się bać, co przeżywają tam tak zwane tradycyjne polskie rodziny z tradycyjnym podejściem vide pas i krzyk zamiast rozmowy. To musi być bolesne.
A w Norwegii latem jest tak:
Fajnie, co? :)