25.6.18

Piknik japoński Matsuri i wizyta u babci EL na Bielanach

Gdzieś w internecie wynorałam informację o rodzinnym pikniku japońskim Matsuri w służewskim domu kultury. Spodziewałam się czegoś, co będzie bardziej przyswajalne kluskowo i zaplanowałam wycieczkę. Przy okazji połączyłam ją z wizytą u babci EL. Niestety pechowo piknik odbywał się wprost przeciwnie do lokalizacji babci, więc musiałyśmy obskoczyć dwie imprezy jednego dnia. Trochę było mało czasu, więc w połowie drogi wsiadłyśmy do metra, żeby chociaż przebić się przez centrum i Żoliborz. Ale najpierw spory kawałek przejechałyśmy rowerem.


Rano pobudka, ale bez pośpiechu, bo pociąg mamy o 9.40. Szybko się zebrałyśmy, nawet tata Kluski nam pomógł i pojechaliśmy na dworzec w trójkę. Dzięki temu było komu popilnować rowery, kiedy  z Kluską kupowałam bilety. Wyszło niewiele ponad 30 zł z biletem powrotnym, lubię zniżki rodzinne w Kolejach Mazowieckich. ;)


Pociągiem do Zachodniej, a dalej przez Ochotę i Mokotów w kierunku Służewca. Po drodze Kluska zauważyła dinozaura przy Banacha (zapomniałam o nim, dobrze że spojrzała), więc miałyśmy krótki fotostop.


Kolejna przerwa na focenie w miarę nowej dedeerocepeero trasy wzdłuż Żwirki i Wigury oraz kolejna na cmentarz żołnierzy radzieckich. Kluska stwierdziła, że jest chyba największy w Polsce i kto wie, czy nie ma racji.


Cmentarz


Dalej nie było za bardzo atrakcji, ale zrobiłyśmy przerwę na mały posiłek na jakimś pustym przystanku autobusowym przy ulicy Cybernetyki. Dalej do Dolinki Służewieckiej (która czasami ma inną nazwę) i podjazd do budowy przejazdu rowerowego pod KEN (która tu też ma inną nazwę, ale wszyscy ją tak nazywają po całości, analogiczna sytuacja występuje na Wisłostradzie). Asfalt już leżał, ale w rejonie budowy szalały koparki i kręcili się panowie od budowy, więc machnęłam ręką i zawróciłyśmy do schodowego przejazdu po drugiej stronie ślimaka. Ale sobie przynajmniej jeziorko obejrzałyśmy.


Piknik Matsuri był fajny, akurat wyrobiłyśmy się na rozpoczęcie, chociaż zabrakło miejsca na stojakach i trzeba było się przypiąć tak, by nikomu nie przeszkadzać, ale jednak by rower był porządnie zamocowany za ramę. Punkt dwunasta na miejscu i zaczynamy od origami. Po wybraniu koloru papieru (u Kluski nadal różowy jest najłatwiejszym wyborem) wspólnie układamy gołębia wg instrukcji. Jako że we dwie mamy trzy lewe ręce, nie wychodzi idealnie, ale "pigeon" jak żywy.


Dalej wpadamy do sali z grami. Tłum dziki i nie ma szansy na załapanie się do stolika z panią/panem objaśniaczem, więc tylko oglądamy i robimy zdjęcia. Patrz Kluska, Anpanman. Oooo Anpanman! Rozlega się na sali. Chyba tylko my na sali się emocjonowałyśmy faktem odkrycia znajomej gęby. ;)


Załapujemy się na sam początek pokazów karate. Klusce się podoba, chociaż chyba momentami się trochę boi i pod koniec chce wychodzić. Ale pokaz nie trwał długo. W każdym razie Kluska mówi, że ona też się tak bije. Ooo, a podobno w przedszkolu jest bardzo grzeczna. ;) Po pokazie uciekamy na zewnątrz, do sceny plenerowej, gdzie kończy się taniec z wachlarzami. Skręcamy w lewo do stoisk żarciowych i łapiemy się na pyszny sorbet z melonem i ciastka z wróżbą.


Mniam za 8zł


Następny punkt programu to stanowisko Komatsu, każdy kto kocha koparki, zna tę firmę. Kluska najpierw długo i dzielnie koloruje koparkę, a mama organizuje dwa modele do samodzielnego składania. Dalej krótka kolejka do posiedzenia chwilę w koparce i jest.


Nie udaje się nam niestety dopchać do paru stoisk z powodu kolejki lub braku miejsc siedzących.

Na finiszu załapujemy się jeszcze na stoisko z rękodziełem, kota obiecałam uszyć podobnego, bo cena nas trochę zabiła (65zł za kawałek polaru nieco drogo) i podchodzimy do dzwonu pokoju. Nie wiedziałam, że tu jest, ostatnio hasło kojarzyło mi się z innym dzwonem pokoju, przy metrze Wilanowska, który ukradli złomiarze (witamy w Polszy). Gorąco! Jeszcze zerkamy na plenerowy pokaz karate i podejmuję decyzję odwrotu do metra. Wszak mamy być na obiedzie u babci i nie wyrobimy się jadąc przez całe miasto.



Zatem jedziemy metrem do Słodowca w grupie innych "sprytnych" rowerzystów w ostatnim wagonie bagażowym. Na Słodowcu wybijamy w górę i jedziemy koło AWFu, bo przypomniało mi się, że jest tam przecież dziewczynka ze skakanką, rzeźba-kopia oryginału z Radziejowic. Dalej już dziurawymi kostkowymi dedeerami przebijamy się pod Lasek Lindego, gdzie wracamy na asfalt i podbijamy do babci na posiłek. Dalej mamy spacer do słonia - nowej zjeżdżalni na placu zabaw (ale i oglądanie nowego placu zabaw przed moim starym blokiem).


Czas w drogę powrotną, na Zachodnią jedziemy przez Bemowo, ale w jednym miejscu zapomniałam skręcić i w efekcie przebijamy się remontowaną Górczewską i błądzimy po tamtejszych labiryntach infrastruktury. Docieramy na peron o 18. Pociąg mamy 18.18, czasu sporo, a tu okazuje się, że o 18.07 jedzie taki, którego nie brałam pod uwagę, bo miał być kibel. No faktycznie, ale kibel okazuje się klimatyzowany, nawet w części rowerowej jest całkiem chłodno. To jedziemy. W międzyczasie dziecko twierdzi, że jestem jej ulubioną mamą. No to się chyba podobało. ;)


Po powrocie do domu postanowiliśmy poguglać, co to za fajna gra była na stoliku i odkryliśmy wzór do samodzielnego kolorowania. No to tatuś wydrukował, Kluska pokolorowała i po podklejeniu tekturą mamy nową planszówkę. Gra nazywa się Dōbutsu_shōgi (taka dziecięca wersja Shōgi) i gra się podobnie do szachów, choć są pewne różnice.



12.6.18

Rowerowa wycieczka do Radziejowic

Jeden dzień chłodniejszy, to wybraliśmy się do lokalnej atrakcji, chyba mało docenianej przez okolicznych mieszkańców. A może i lepiej, bo dzięki temu w tygodniu nie ma tu tłumów, tylko pary od sesji fotograficznych przemykają się po parku. A my tym razem zamiast do parku, w pierwszej kolejności uderzamy do Arki Wilkonia.
Ale najpierw trzeba było do niej dojechać! Mamy do niej blisko, kilkanaście kilometrów, ale że rzadko jedziemy tam najkrótszą trasą, bo jest nieco ruchliwa. Jak na złość padły mi baterie w aparacie, więc tylko komórkowałam, a tata Kluski zapomniał karty do swojej małpy, więc miał w pamięci aparatu miejsce na zaledwie kilka zdjęć. No trudno.
Wybraliśmy się z naszą przyczepką dalekobieżną Weehoo I go, trza korzystać, póki Kluska jeszcze nie wyrosła, a już wzrostowo mamy ją ustawioną na maxa. Po drodze zrobiliśmy mały postój, bo dziecię się zaczęło nudzić (prezenty kwiatkowe i żarcie tym razem nie wystarczyło). Kluska zapisywała trasę w notesie (pomagałam dyktując literki nazw ulic).
Kluska zwiedzała Arkę w zeszłym roku, ale pechowo trafiła na okres, gdy część zwierzątek była w renowacji, mniejsze zdaje się też zaginęły (zajączek i parę mniejszych ptaszków). Zatem mieliśmy apdejt. Jest tu też skrzynka geocaching. Podobało się.
Arka położona jest na brzegu malowniczego stawu powstałego dzięki wodom przepływającej obok parku Pisi Gągoliny. Można nawet oglądać w nim małe rybki. Spotkaliśmy też poczwarki biedronek.
Siedzieliśmy sobie tam parę godzin, bo i też do oglądania jest galeria rzeźb, dworek i w ogóle cisza i spokój. W galerii jest jedna rzeźba, której kopię można spotkać w warszawskim AWFie (przy wejściu).

A po spacerze parkowym podjechaliśmy do lasu obejrzeć "bobrze jeziorko" i tamę z daleka.

Wracając zahaczyliśmy o ambonę, ale że miały tam domek osy, należało ją szybko opuścić. Latem ambony niestety nie są zbyt bezpieczne, pół biedy osy, zdarzają się nawet szerszenie. Dlatego nie polecam, raczej wczesną wiosną lub późną jesienią, kiedy owady jeszcze śpią.
I jeszcze zbieranie kwiatków na brzegu pola, po którym Klusce zabroniłam chodzić, bo nie chodzi się po chlebku i kluseczkach. :)