30.1.13

6 miesięcy czyli Półurodzinki

Dziś mija pół roku, odkąd Kluska jest odrębną istotą, nieprzywiązaną do mamy sznureczkiem. To był dla nas i dla niej bardzo pracowity czas, pełen rozmaitych wydarzeń, niespodzianek, wizyt w placówkach zdrowia, spacerów, imprez, ciągłych karmień i zmian pieluch, kąpieli... wcale a wcale szybko nie zleciało. Mówi się, że życie kobiety dzieli się na to przed urodzeniem dziecka i po urodzeniu. Coś w tym jest, ale nie odczułam tego tak dotkliwie. Być może dlatego, że jestem starą babą, która swoje się napodróżowała, wybawiła (choć akurat typem imprezowym nie byłam nigdy), napracowała i nie żal mi tych miesięcy jako bezczynnych, z punktu widzenia starego życia. Od początku starałam się wygospodarować trochę czasu tylko dla siebie i widzę że to była mądra decyzja. Ani ja nie jestem przylepiona do dziecka, ani ono do mnie. Tata Kluski umie tyle samo co ja, czasami wydaje się że więcej.


Póki co jest dobrze, staram się nie zamartwiać, mimo że Kluska rozwojowo olewa wszelkie statystyki i tabelki. Jednymi umiejętnościami jest do przodu, na przykład od dawna gaworzy i świetnie operuje dłońmi, w tym nadgarstkami. Rwie się do siadania, choć nie ma jeszcze tyle siły by utrzymać się sama. Dlatego też robimy wszystko, by jeszcze tego nie robiła. Do tyłu za to jest ruchowo, o pełzaniu możemy pomarzyć. Dobre choć to, że od wielu tygodni potrafi sama trzymać główkę, że coraz lepiej jest jej w pozycji na brzuszku. Chyba ją polubiła, bo układana śmieje się i próbuje sięgać po zabawki. Przy tym dość śmiesznie podnosi pupę. Ale nie ma siły się odepchnąć, podejrzewam że to pochodna długiego korpusu oraz konkretnej wagi, ostatnio przebiła osiem kilo. Przewracać z brzucha na plecy się przewracała, miesiąc temu. Ponieważ kosztowało ją to zbyt wiele wysiłku - zniechęciła się i teraz nie przewraca się w ogóle, co najwyżej z pleców na bok, gdy sięga zabawkę. Ale musimy się schować. Spryciara, gdy jesteśmy w zasięgu jej wzroku, każe sobie zabawki podawać. Po co się starać, jeśli od trudnych rzeczy ma się służbę? Królewna :)


Poza tym wachlarz dźwięków, jakimi nas obdarza przez cały dzień, jest naprawdę szeroki. Piski, gulgotania, prychanie, jakieś sylaby łączone w coś na kształt zdań... chwilami mamy nawet wrażenie, że próbuje śpiewać. Dlatego też się nie martwię, choć zapewne nasza kochana lekarka znów coś wymyśli, żeby popsuć mi humor i zaszczepić nową schizę. Póki co bawimy się w trójkę całkiem nieźle, szczepienie dopiero za tydzień, w czwartek. Oj będzie płacz. Kluska ma już całkiem potężne płuca, pół Żyrardowa ją pewnie usłyszy ;)

27.1.13

Dziecko naręczne

Nasz model "nowego człowieka" jest co prawda modelem dla lamerów, prostym w obsłudze, ale jak to bywa z dziećmi idealnymi - miewa swoje fanaberie. Na przykład lubi fruwać. Klusię od początku lubiło być na rękach, aczkolwiek zasypiało całkiem nieźle. W wózku i początkowo ze mną na materacu (160 cm akurat na matkę z noworodkiem). W szpitalu po urodzeniu spała głównie w rynience z przerwami na karmienie, więc nie było źle. Sprawa skomplikowała się po kolejnym pobycie w szpitalu, gdzie jedynym sposobem na uśpienie małej było noszenie, potrząsanie, nucenie. Nie było szans, by na spokojnie usnęła w łóżeczku, choć parę razy jej się zdarzyło. Potem usypiała już tylko w ten sposób. Na dodatek dopominała się tez noszenia pomiędzy spaniem a jedzeniem. Tak było po prostu ciekawiej. Nie miałam sumienia jej tego odmawiać, zwłaszcza że trzeba było czymś zastąpić cycek, niemowlaki tak bardzo potrzebują bliskości. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że usypiając nosząc - przyzwyczaję ją i nie nauczy zasypiać się sama. Doszłam jednak do wniosku, że wolę mieć chwilowo ciche śpiące dziecko zamiast rozwrzeszczanego w łóżeczku. Przy okazji wyszło, że szybciej zasypia z tetrową pieluchą na twarzy. Sama sobie ją naciągała podczas spaceru po mieście, gdy chciała spać. Zrobiliśmy z tego regułę, życie stało się prostsze.


Może z tego z czasem wyrośnie?

Mijały kolejne miesiące, nic na to nie wskazywało. Żeby było ciekawiej, Kluska usypiała na moich rękach, na rękach babci, za Chiny Ludowe nie chciała spać na rękach taty. Co spowodowało, że z konieczności nauczył się ją usypiać w wózku i parę razy usnęła mu w bujaczku. Potem nawet mnie się to udało, jednak spanie w bujaczku nie jest wygodne dla kręgosłupa, wolałam nie robić z tego reguły. Codzienna wieczorna impreza z noszeniem i śpiewaniem była obowiązkowa (też zaczęło się w szpitalu). Padaliśmy po niej na pysk wyglądając jako te zombiaki. Po jakimś czasie i babcia Kluski nauczyła się Kluskę usypiać w wózku. Jeśli chodzi o mnie, to Kluska mnie rozpoznawała i nadal kazała się nosić. Spryciara, nie dawała się oszukać. Jeszcze sobie wybierała piosenki!

Może z tego z czasem wyrośnie?

Nadszedł styczeń, mała przebiła wagę 7kg i długość 68cm. Zrobiło się mi nieco trudno. Jej zresztą też, zasypianie u mamy nawet w beciku przestało być takie fajne, poza tym pielucha na twarzy zaczęła ją drażnić, w końcu tylko trzymała ją łapkami przed sobą. Ewidentnie zaczęła dorastać do zmiany. Postanowiłam naśladować tatę Kluski i próbować ją usypiać w bujanym wózku przy włączonej pozytywce z karuzelki. Okazało się, że jest to możliwe, o ile na początku mała dostanie swoją porcję bliskości i przytulania. Nie ma problemu, i tak ją noszę, co mi szkodzi. Tak czy siak mała sama zdecydowała, że jednak woli zasypiać inaczej niż do tej pory. Bez taty Kluski byłoby to niemożliwe, sama nie miałabym tyle cierpliwości. Nie pierwsza to rzecz, którą ją nauczył. Nadal noszę  Kluskę przy okazji wieczornego śpiewania (tata jest dobry wtedy tylko na chwilę), ale to już zupełnie co innego. Wystarczyło kilka dni by się przestawiła, bo była na to gotowa. Trochę jak z nocnym spaniem, przyzwyczajaliśmy ją stopniowo do coraz dłuższego spania i coraz późniejszego budzenia. Teraz pozostało nam wymyślenie, jak nauczyć ją zasypiania w łóżeczku, bo gondolka robi się za krótka!!!

Może z tego z czasem wyrośnie?

Pytanie tylko kiedy... oj tam, oj tam, najwyżej będzie spać w gondolce do matury, przecież jej nie zabronimy! ;)

21.1.13

Być rodzicem jest ciężko...

Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Przed urodzeniem Kluski opieka nad niemowlakiem jawiła mi się jako coś najgorszego na świecie i trzeba przyznać, że nie pomyliłam się bardzo. Być może są matki, którym uśmiech dziecka wynagrodzi wszystko, ja się niestety do nich nie zaliczam. Mała jest fajna, nie sposób jej nie lubić, ale bycie rodzicem to coś więcej niż obcowanie z dzieckiem. To użeranie się ze służbą zdrowia, z barierami architektonicznymi, tak zwanym dniem powszednim. Ale to akurat można przewidzieć.

Czy coś mnie zaskoczyło? Co jest dla mnie najtrudniejsze w samej relacji rodzic - dziecko? 


Wczoraj przed snem długo nad tym myślałam i doszłam do wniosku, że kiedy jesteśmy dziećmi, posiadanie mamy i taty jest dość oczywiste. Po prostu są. Z czasem relacja zaczyna się komplikować, różnice poglądowe i tak dalej, ale fakt posiadania rodzica pozostaje niezmienny. Podobnie z dzieckiem, kiedy pojawia się na świecie, oczywistym wydaje się fakt jego posiadania. Miałam rodziców, teraz mam dziecko, prosta sprawa.

Otóż nie.

Co mnie najbardziej zdziwiło i z czym najtrudniej mi się było przez pierwsze miesiące uporać? To nie ja mam dziecko, to dziecko ma mnie. Wydawałoby się drobna różnica, dla mnie jednak okazała się fundamentalna. Tego się nie spodziewałam. Już w ciąży dziecko decydowało, co mam jeść, ograniczało mi aktywność fizyczną, trzymało się mnie kurczowo ze wszystkich sił, kiedy pojawiły się problemy z macicą. Po narodzinach wydawało mi się, że jest lepiej, bo nareszcie jesteśmy oddzielnie. Ale nie. W pierwszych tygodniach Kluska nadal mnie miała. Chwytała łapkami za sukienkę, przywoływała głosem, zasypiała na mnie. Trochę tego było za dużo. Ratowałam się ucieczką, wyjeżdżałam do innego miasta na parę dni, by choć trochę odpocząć. Udawało się odespać, odetchnąć, ale nie udawało się uwolnić. Niewidzialne macki trzymały mnie na odległość kilkuset kilometrów. W końcu się poddałam. 
Dopiero teraz, po prawie sześciu miesiącach od urodzenia małej, zaczynam rozumieć, że tak miało być i nie ma w tym nic dziwnego. Ani trochę jej nie mam, to ona ma mnie. Odkąd to do mnie dotarło, jest mi o niebo łatwiej być rodzicem. Mój świat nie stanął na głowie. Na głowie stanął świat mojego dziecka. Pojawiłam się w czyimś życiu i jestem jego bardzo ważną częścią. Do mnie się ucieka, kiedy jest głodno, zimno i strasznie. Nie muszę Kluski kochać wielką miłością, dzięki której przeniosę góry. Wystarczy, że jestem obok, gdy mnie potrzebuje. Obie potrzebujemy czasu, by się siebie nauczyć i poznać. To nie musi być na tip-top, na już-teraz. Cierpliwości.

17.1.13

Babcia na urlopie

   Babcia to skarb, nie trzeba o tym pisać. Babcia na miejscu do pomocy to skarb podwójny. Co prawda tylko w weekendy i niektóre wieczory, ale dla nas pomoc to nieoceniona. Mądrze doradzi, pobuja, ponosi na rękach, wykąpie. Bez niej dwójka lamerów (czyli ja i tata Kluski) nie dalibyśmy sobie rady. A teraz wyjeżdża na zasłużony coroczny urlop, na trzy tygodnie. Zostajemy sami i trochę zaczynamy się bać.

A ja umiem pić z kubeczka!

   Pierwsze dni są niegroźne, wszak zostawaliśmy z Kluską na dłużej. Ale nigdy aż tak. W międzyczasie musimy odbębnić dwa szczepienia i kto wie, czy nie pierwszy ząbek. Póki co się nie zanosi, ale kto wie, co to będzie za dwa tygodnie? Na kolejnym polu sprawdzają się moje teorie dotyczące bycia rodzicem. Na przykład takie, jak piękna jest zgrana rodzina wielopokoleniowa, gdzie dziecko jest traktowane jako członek całej rodziny, a nie tylko własność rodziców. Gdzie każdy ma prawo wyrazić swoje zdanie i to zdanie jest brane pod uwagę przy podejmowaniu decyzji. Ostateczne należą do nas, jednak co trzy głowy to nie jedna. Przed urodzeniem Kluski wydawało mi się, że dwie, trzy osoby do opieki nad dzieckiem powinny wystarczyć. Teraz widzę, że ledwo, ledwo. Opieka w pojedynkę jawi mi się jako koszmar. Zdecydowanie duże rodziny mają łatwiej. Ktoś ugotuje, ktoś posprząta, ktoś zajmie się dzieckiem na moment. Oczywiście to nie muszą być osoby spokrewnione, pisząc rodzina mam na myśli grupę bliskich osób w różnym wieku, takie grono dobrych "cioć" i "wujków" jak w Dzieciach z Bulerbyn. Dziś, kiedy ludzie często wyprowadzają się daleko od rodzinnych domów, pojęcie rodziny bardzo się zmieniło. Duże znaczenie ma tu wzajemne zaufanie i lubienie się. Jeśli ktoś nam grał wcześniej na nerwach, to przy dziecku wkurzać będzie nas podwójnie. Rodzina czy nie - osoby wkurzające powinny bywać w domu rodziców jak najrzadziej. Ale też czasem dopiero wtedy docenia się niektóre osoby, które może nie były święte, ale ich wsparcie okazało się na wagę złota.

Mamy w rodzinie słabość do owiecek ;)

   Tu muszę przyznać, że mamy szczęście. Nie każdy rodzic ma kogoś bliskiego pod ręką, często jest zdany na pomoc obcych ludzi, na dodatek musi im za to płacić. Z jednej strony to wygodne, bo zawsze można tego kogoś zmienić (z rodziną jest to bardziej skomplikowane), z drugiej dość skutecznie topnieją konta i świąteczne skarpety. Na dodatek nie spłacamy kredytu, nie wynajmujemy mieszkania. Co prawda warunki są średnie, mieszkanie powinno zostać gruntownie wyremontowane, ale da się w nim mieszkać. Dzięki temu stać nas na nierefundowane szczepienia, droższe zabawki, nowe ubranka. Ale i tak oszczędzamy, szukamy promocji, kupujemy używane rzeczy na allegro. Mieszkanie z dziadkami jest obecnie mało modne, często wytyka się je jako brak samodzielności. Gwiżdżę na samodzielność, jestem z natury hedonistką, jeśli ktoś może i chce ułatwić mi życie, skorzystam z tego na pewno. Mieszkanie na kupie ma swoje minusy, ale u nas akurat one chyba nie występują. Babcia Kluski jest osobą niewierzącą (brak nacisków na chrzest), nowoczesną i tolerancyjną (np. była na manifie). Tak sobie myślę, że gdyby więcej było takich babć i dziadków (z przyczyn losowych Kluska nie ma ani jednego dziadka), młodzi nie musieliby przed rodzicami uciekać, żeby być sobą i spokojnie chować dzieciaki zgodnie z własnymi przekonaniami. Z drugiej strony dziadkowie też mają swoje życie, trudno oczekiwać od nich, że się zajmą wnukami jak zawodowe opiekunki. To chyba kwestia osobistych doświadczeń. Zauważyłam, że osoby którym pomagano bezinteresownie przy dzieciach, są chętniejsze do pomocy innym. Ktoś kto się nabiedził, namordował z własnymi dziećmi - nie ma siły przechodzić tego jeszcze raz. Tym więcej się cieszę, że babci Kluski rodzina bardzo pomagała, teraz ona na swój sposób spłaca ten dług pomagając nam. Coś czuję, że dzięki temu, że mogę liczyć na jej pomoc, ja też będę wsparciem dla Kluski w przyszłości. W każdym razie mam takie ambicje. Czas pokaże, co z tego wyjdzie ;)

14.1.13

Zamienił stryjek siekierkę na kijek...

O polskiej służbie zdrowia można by epopeję napisać. Zwłaszcza państwowej. My idziemy trybem mieszanym, to znaczy mała jest w przychodni prywatnej, która podpisała umowę z Narodowym Funduszem Zdrowia. Dzięki temu mamy wewnętrzną komputerową bazę danych, drukowane recepty, piękny naścienny przewijak w poczekalni, kącik z zabawkami, miłe panie w recepcji i nowoczesną windę na pierwsze piętro (pediatra przyjmuje na parterze, ale czasami coś się zmienia i wyjątkowo trzeba iść na piętro). Od państwa dostaliśmy całą resztę, czyli lekarzy i burdel.


Zapisy przez jakiś czas były ładne, na godzinę, z kilkudniowym wyprzedzeniem. Coś tam się nie udawało, teraz trzeba zapisać dziecko rano (nie licząc szczepień, te zostały po staremu), telefonicznie (graniczy z cudem) lub osobiście (lawirowanie w kolejce i wpychanie się półbezczelem do dziekanatu nareszcie się przydało, przyszłam niemal ostatnia, dopchałam się piąta). Lekarz polski, jak wiadomo - ma własne poglądy. To niestety skutkuje tym, że dziecko nie jest leczone i badane tak, jak być teoretycznie powinno, ale zgodnie z wizją danego lekarza. Co oznacza to w praktyce? Eee... loterię. To chyba najlepsze słowo.

Do tej pory nie mieliśmy wyboru, Kluskę badała miła pani mniej więcej w moim wieku, która na każdej wizycie ważyła dziecko, czasem też mierzyła, robiła szczegółowy wywiad (czym jest karmione, jak się rozwija, czy robi to, czy tamto, czego nie robi), wypisywała dużo w książeczce zdrowia, wypisywała masę recept (czy potrzeba, czy nie potrzeba), skierowań (na wyrost, a nuż się przydadzą). Wizyta trwała pół godziny, dziecko przy badaniu rozebrane do zera. Trochę mi tej gorliwości było ciut za dużo, postanowiłam skorzystać z nadarzającej się okazji i zobaczyć, jak to będzie u kogoś innego.

W przychodni od tego tygodnia są dwie panie leczące maluszki. Druga pani lekarka okazała się być osobą starszą, prezentującą sposób leczenia typu peerelowskiego. Po pierwsze pani się zdziwiła, że przyszłam ze zdrowym dzieckiem (A kontrola co miesiąc?). Nie byliśmy pewni tego zdrowia, bo mała parę razy nam zakasłała, ale może to było tylko zachłyśnięcie się śliną. Kluska jest jednym wielkim śliniakiem. Pani doktor nawet nie kazała rozebrać małej do zera, wystarczyło rozpiąć wierzchnie ubranko tak, by jej wszedł pod bodziaka stetoskop. Osłuchała, zajrzała do gardła, stwierdziła że zdrowe i do widzenia państwu. Trochę zdębiałam. Nie poprosiła o książeczkę zdrowia, nie zajrzała do komputera, nawet małej nie zważyła.


Chyba wrócimy do poprzedniej lekarki. Dlaczego u nas w Polsze jest zawsze albo nadgorliwość, albo zupełna olewka, nigdy normalnie, pozostanie dla mnie zagadką.

12.1.13

O tym, za co Owsiak ma u mnie wódkę i nie tylko...

Zbierałam się długo do opisania dość dramatycznego dla nas wydarzenia, to jest choroby Kluski w piątym tygodniu życia. Wiem, dzieci chorują, tak bywa, ale dla nas było to straszne przeżycie. Zwłaszcza, że żyłam w strachu o życie Kluski przez pół ciąży... ale od początku.
Jak zapewne wiecie, trafiło mi się idealne dziecko, które prawie nie płacze, pogodne, bez większych problemów żołądkowych. Coś z gatunku jedno na tysiąc. Żyliśmy tak sobie w niemal sielance (jak na połóg), aż tu nadchodzi piąty tydzień (to był przełom sierpnia i września) i z dzieckiem zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Na przykład gorzej śpi, tak samo w ciągu dnia jak i w nocy. W środę trochę się wystraszyłam, wieczorem się rozkrzyczała, chyba pierwszy raz w życiu. Uspokoiła ją kąpiel, ale byłam bardzo zaniepokojona, zadzwoniłam następnego dnia do położnej. Powiedziała mi, że to może być tak zwane "wszystko" i lepiej żebym poszła do pediatry. Dzwonię do przychodni, a tam sezon urlopowy, jest jakiś pediatra na zastępstwo, ale marnie. Postanowiłam odczekać do piątku. Ale jest nadal czwartek. Mała nie chce jeść z butli, tylko cycek. Niedobrze. Popołudniu robi się jeszcze gorzej, mała nie chce jeść nawet z cycka, zaczyna się drzeć. Nie mogę jej nijak uspokoić. Wpadłam w panikę, trzęsły mi się ręce, nogi, wszystko. Zawołałam tatę Kluski, szybka decyzja, idziemy na dyżur do szpitala, nie czekamy do piątku (jak się okazało później, bardzo słusznie). Małą zawinęliśmy w kocyk, zabraliśmy zestaw szpitalny dla mnie (trzy hospitalizacje w ciągu roku nauczyły nas pewnej organizacji w razie wypraw do szpitala) i polecieliśmy piechotą, do szpitala mamy 10 minut.



W izbie przyjęć patrzyli się na nas jak na wariatów, co z tego że dziecko płacze, jak to nasze nie płacze itd. Ale zawołali pana doktora z przychodni i ten też nie bardzo wiedział o co chodzi. Ale Kluska darła się już dość nieprzytomnie, coś było nie tak. Tylko co? Myśleliśmy, że może to jakaś straszna kolka, może coś z żołądkiem, ale lekarz to wykluczył. Powiedział, że mała ma chyba zaczerwienione gardło i na wszelki wypadek daje nam skierowanie na oddział. No to poszliśmy ze świstkiem i nadal drącą się Kluską dalej. Przyszła do nas pani doktor z oddziału i od razu zrobiło się jakoś spokojniej. To znaczy ja się nadal trzęsłam, ale jej cichy, spokojny głos dał mi trochę nadziei. Zbadała Kluskę jeszcze raz. Powiedziała, że to może być początek infekcji, ale tak małe dzieci nie mają żadnych objawów i trzeba zrobić niezbędne badania oraz prześwietlenie płuc. Czekaliśmy w kolejce do prześwietlenia, w międzyczasie mała na moment się uspokoiła i zasnęła. To chyba było najgorsze. Małe dziecko do prześwietlenia przygniata się specjalnymi woreczkami z piaskiem, kładzionymi na rękach i nogach, by się nie ruszało. I zostaje samo na wielkim stole pod aparaturą. To chyba było najdłuższe piętnaście sekund w moim życiu, obudziła się i zza drzwi słyszałam jej krzyk. Uff. Zabrałam małą i poszliśmy w trójkę na oddział. Tam dostaliśmy propozycję oddzielnego pokoju z łóżkiem dla mnie, 20zł/dobę. Westchnęłam z ulgą: taaak. Nie dałabym rady w pokoju razem z grupą innych chorych dzieci...

Weszliśmy do pokoju, była to taka stara izolatka, wyposażenie - wczesne lata 70te. Wtedy przyszły pielęgniarki i zabrały małą do pokoju zabiegowego, na pobranie krwi, moczu i założenie wenflonu, bo już wtedy było wiadomo, że jeden dzień na samym cycku małą okropnie odwodnił. Pamiętam, że wtedy mi wszystko opadło, wtuliłam się w tatę Kluski i jęknęłam, że nie wiem co zrobię, jeśli jej się coś stanie. Wtedy do mnie dotarło, że ona jest naprawdę chora, że grozi jej poważne niebezpieczeństwo. Ale minęła sekunda i się momentalnie ogarnęłam. Nie, jeszcze nic się nie dzieje, jesteśmy przecież w szpitalu, wszystko będzie dobrze. Potem przynieśli nam Kluskę, strasznie spłakaną, podpięli jej szybko kroplówkę. Z nerwów było mi już wszystko jedno. Mała usnęła mi na rękach. Potem przyszła pani doktor i potwierdziła, że to infekcja. Że badanie krwi ją wykazało. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jeśli wyszło w krwi, to groziła nam sepsa, generalnie stan był baaardzo poważny. Całe szczęście dotarłam do tej wiedzy już po wypisie, bo by mi chyba mózg rozpadł się na kawałki i poturlał po podłodze.



Najtrudniej było małą namówić do jedzenia. Chyba bolało ją gardło, ale wśród ryków na zmianę z przełykaniem dała radę wtrąbić porcję bebiko w płynie (takie gotowe buteleczki, 90ml). W końcu się zmęczyła i zasnęła. Zaświeciło światełko w tunelu. Następną butę zjadła bez krzyku, aż uszy się jej trzęsły. Wróciło moje idealne dziecko...

I tu dochodzi do momentu, kiedy historia zatoczyła koło. Dawno, dawno temu, w 2003 roku, tata Kluski uczestniczył jako wolontariusz w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Po dziewięciu latach jego dziecko zaczęło korzystać ze sprzętu, który właśnie w tamtym roku dzięki WOŚP trafił do żyrardowskiego szpitala. Była to pompa strzykawkowa, mała dostawała w niej antybiotyk i kroplówkę w jednym. Mówi się, że gdyby nie Owsiak, szpitale same by sobie ten sprzęt kupiły. Może te z dużych wojewódzkich miast tak. Ale prowincjonalne szpitale, które cały czas balansują na granicy bankructwa - na pewno nie. Szpital w Żyrardowie dzięki WOŚP ma także inkubatory, które ratują życie wcześniakom. Od wielu lat. Dzięki WOŚP nasza mała na pewno szybciej doszła do zdrowia. Owsiak ma u mnie wódkę, a może i dwie...



Dni w szpitalu były długie i ciężkie. Okazało się, że moje karmienie cyckiem to była porażka od początku. Dopiero tu zmierzono mi laktację, wychodziło mi 10-20ml z cycka, czyli mniej więcej 1/5 tego, co powinno zjadać miesięczne dziecko. Nic dziwnego, że Kluska po jednym dniu na cycku była odwodniona, miała kilogram niedowagi.

Ale to nie wszystko.

Cały czas czekaliśmy na posiew krwi, żeby dowiedzieć się co to za wirus. W końcu prawie po tygodniu okazało się, co to. Trochę się przeraziłam. Cholerny paciorkowiec, na dodatek mutant odporny na tradycyjne antybiotyki. Jakim cudem dziecko zaczęło przychodzić do siebie pod wpływem ampicyliny? Nie wiadomo do końca. Po tygodniu zaczęto jej podawać antybiotyk celowany w tego konkretnego wirusa. W międzyczasie z nerwów do reszty straciłam pokarm. Może i lepiej, mała nareszcie się nie denerwowała, że z cycka nie leci tyle ile trzeba, żarła nam z butli bardzo dużo, nareszcie zaczęła przybierać na wadze. Klęłam pod nosem siarczyście, chyba tylko to mnie trzymało w jakiej takiej świadomości. Krótko spałam, bo Kluska na antybiotyk reagowała nietolerancją laktozy, co w przełożeniu praktycznym równa się kilkunastu strzelającym kupom dziennie. Kupy ją wybudzały, obudzona żądała jeść i tak w kółko Macieju. Na szczęście noce były lepsze, budziła się góra dwa razy. Byłam tak wykończona, że zasypiałam niemal od razu po odłożeniu jej do łóżeczka. Po zsumowaniu czasami wychodziło nawet 6 godzin dziennie. Niestety w ratach godzinnych...



Już nas mieli wypisywać... już Klusce zdjęli wenflon, już się pakowałam... przychodzi pani doktor i mówi, że dopiero teraz przyszło opisane zdjęcie rentgenowskie - są zmiany w płucach. A jednak to było zapalenie płuc! A w odsłuchu nic nie wykryto... Zatrzymali nas na kolejny weekend, żeby dokończyć podawanie antybiotyku. Ryzyko nawrotu było zbyt duże. Małej po raz trzeci założono wenflon, biedactwo. Co ona się przez te półtora tygodnia namęczyła, tego się nie da opisać... kiedy wreszcie wypuszczono nas do domu, niemal frunęłam idąc ulicą. Czułam się w szpitalu jak w więzieniu. Dopiero pod sam koniec przyjechała babcia Kluski i mnie zmieniała na parę godzin, tata Kluski wtedy jeszcze nie zostawał z małą na dłużej. Chyba nawet nie dlatego, że nie dałby rady, ja się bałam, że w razie jej krzyku sobie nie poradzi. Irracjonalne, bo znowu weszła w tryb aniołka. Tryb diabełka trafiał się w określonym czasie, między 18-21. Prawie jak w zegarku. Ale już nie płakała, tylko brzęczała marudnie, zwyczajnie nie była śpiąca, a nie wiedziała co ze sobą zrobić. Drugi miesiąc życia dziecka jest chyba najgorszy właśnie dlatego, że dziecko mniej śpi, a jeszcze nie potrafi samo się sobą zająć na dłużej.



Pobyt w szpitalu przeczołgał nas obie mocno, co się później odbiło na moim żołądku a jej (nie)spaniu przez jakiś czas w nocy. Ale to też nauczyło mnie, że trzeba ufać swojej intuicji i gdy dzieje się coś dziwnego, coś innego, po prostu gnać do lekarza. Lepiej spanikować, niż... wolę nie myśleć niż co. Poza tym upadł ostatni mit co do karmienia piersią, kochane przeciwciała, a guzik. Jak widać karmienie piersią nie uchroniło mojego dziecka przed zapaleniem płuc, trzeba było od razu przejść na butlę i się nie męczyć. Mądra lavinka po szkodzie.

Apdejt: Relacja taty Kluski :)

9.1.13

Dziecko w śniegu i na imprezie

Mało tutaj piszę o swoich schizach, bo mam taki charakter, że się raczej gryzę w samotności i po cichu. Ale czasem napomknę, jak to się boję wychodzić z małą w chłodne dni na spacer (zrobiło mi się to po tym, jak przechodziła zapalenie płuc w piątym tygodniu życia). I tak po prawdzie, w mrozy na spacery z małą nie wychodzimy dalej niż do lekarza i na balkon.

Ale wczoraj było "inaczej".



Wyrodni rodzice postanowili wybrać się z dzieckiem na imprezę w kultowej żyrardowskiej kafejce, na cowtorkowe gitarowe śpiewanki. Postanowiłam zabrać małą w chuście, a nie w wózku. Z chusty trochę już wyrosła, ale nie mam innej, trudno (chodzi o elastyka, mała jest do niego ciut przyciężka). Na kilka miesięcy nie opłaca mi się kupować tkanej, chcę doczekać do nosidła typu mei tai, albo ergonomicznego. Dziecko w chustę, na to baaardzo ciepły przewodnicki polar taty Kluski, ciepła parka ciążowa z zapasem na brzuch dziecko i czapka z lamy (podwójna, zajumana babci Kluski). Wychodzimy z klatki... a tu śnieżyca. Świat już cały biały, a gdy ostatni raz wyglądaliśmy przez okno, nie było na zewnątrz nawet grama śniegu. Nie wyjrzeliśmy przez okno przed wyjściem. No i co, wracać? Tyle zachodu z ubieraniem siebie i dziecka na marne? Zapada szybka decyzja: idziemy! To tylko dwadzieścia minut piechotą.


Kluska wtuliła się w polar, ale jednym okiem oglądała świat, bo nocą to myśmy jej jeszcze nie wynosili (poza Sylwestrem, ale to tylko na balkon) a tu i chusta (najczęściej wozimy ją w wózku), i noc, i śnieg... ale to ciekawe! No to poszliśmy. Ostrożnie, bo świeży śnieg śliski, dotarliśmy na miejsce jako te bałwanki. Dziecko ze śniegiem na rzęsach, ale jakoś niezmarznięte. Czapka od razu powędrowała na kaloryfer (podwójna warstwa nas uratowała, co peruwiańska lama to peruwiańska lama, zamorskie podróże babci Kluski się przydają) - od środka nawet nie była wilgotna. Bardzo polecam włóczki z lamy (czy alpaki raczej), są miękkie, nie gryzą i jak widać są śniegoodporne. Poza tym smoczek na smyczce to podstawa, dzięki temu nie musieliśmy go podnosić z podłogi za każdym razem, gdy mała go z wrażenia wypuszczała.



Impreza bardzo głośna, w małym pomieszczeniu trzy gitary potrafią narobić niezłego hałasu. Kluska trochę się bała, ale była bardziej zachwycona muzyką niż wystraszona nowością i obcymi ludźmi, poza tym blisko mnie - pierwszy szok przetrwała dzielnie, a potem tylko się rozglądała. Piosenki znała, bo jej codziennie robimy o tej samej porze imprezę w domu, tańce, śpiew, hulanki, swawola! Tylko ogniska brakuje. Planowaliśmy zostać godzinkę, zeszło się trochę, do siedmiu kwadransów i to było ciut za długo. Mała chciała spać, a tu gitary, śpiew, nie da się zasnąć w takich warunkach. No to się zaczęliśmy szykować do wyjścia, a tu mała w jęęęęęk. I buuu. Cichutko, ale z niepokojącym wzrostem natężenia. No to bach, ubrana wyskoczyłam z nią na świeże powietrze (i śnieżycę), od razu się zamknęła. Minutę później dołączył do nas tata Kluski i poszliśmy do domu. Mała zasnęła w ciągu kilku minut i obudziła się dopiero po wejściu do mieszkania, jak ją zaczęłam z chusty wyjmować.

Ale emocje! Dostała zaraz potem butlę (wcześniej oczywiście przewijanie) i... wcale nie poszła spać. Za dużo tego było. Jeszcze z półtorej godziny z nią balowaliśmy, imprezowe dziecko rośnie, coś czuję. Ale w końcu padła w okolicy dwudziestej trzeciej (na nią wcześnie) i spała do rana. Za tydzień chyba też pójdziemy. :)

4.1.13

Mama w pracy

Tak to już jest we współczesnym świecie, że mało która kobieta może sobie pozwolić na luksus macierzyństwa non - stop. Nie każda też czuje się do tego stworzona. Ja na przykład pochodzę z rodziny kobiet pracujących, jeszcze moja praprababka handlowała sztucznymi kwiatami własnej roboty na placu Za Żelazną Bramą. Prawdziwą niezależność finansową uzyskała dopiero moja babcia i tak już w rodzinie zostało. Pomogły w tym rozwody i tak zwana konieczność, niemniej wychowywana byłam w poczuciu, że prawdziwą wolność dają tylko własnoręcznie zarobione pieniądze, z których nie trzeba się nikomu tłumaczyć.

Tym boleśniej mijają kolejne miesiące, kiedy prawie nie pracuję. Tak długiej przerwy nie miałam od lat. Starałam się pracować przez całą ciążę, nawet będąc hospitalizowaną dłubałam na netbuku zlecenie, by móc odłożyć jak najwięcej pieniędzy na zapas. Opłaciło się. Praca ratowała mi głowę, denerwowałam się strasznie, strach o życie dziecka wykańcza, a tak przynajmniej czymś zajęłam umysł. Tym jest dla mnie praca, daje nie tylko niezależność finansową, ale przede wszystkim zajęcie dla umysłu, oderwanie od codzienności. I tu pojawia się problem, jak pracować przy małym dziecku w mieszkaniu? Pracuję w domu...

Mama Kluski z Babcią EL - 
miałam wtedy coś koło roku, może półtora?

Przez pierwsze miesiące byłam w ogóle niezdolna do pracy, długo dochodziłam do siebie po ciężkim porodzie z komplikacjami, a potem  Klusek się nam pochorował i to nas mocno przeczołgało. Czasami łapałam jakieś zlecenie, ale głównie na weekend, gdy Kluską prócz taty opiekowała się babcia. Mogłam się spokojnie zamknąć w pokoju i dłubać. Z czasem Kluska zmądrzała na tyle, że moja obecność przy niej nie jest już tak konieczna. Jednak praca w "międzyczasie" to nie to, co lubię. Przez jakiś czas lobbowałam w kierunku zatrudnienia niani, ale tata Kluski był przeciwny i z czasem jego argumenty do mnie trafiły, choć z początku mocno nas to poróżniło. Stracilibyśmy prywatność, to co cenimy w swoim małym świecie najbardziej. Plus bardzo wysokie koszty. O rezygnacji z zatrudnienia niani zadecydowała jednak proza życia - choroba Kluski. Musieliśmy ją po powrocie ze szpitala trzymać długo z dala od osób, które mają kontakt z innymi dziećmi. Po antybiotyku przyjmowanym przez dłuższy czas ciało dziecka jest wyjałowione i może szybko złapać następną infekcję. A nam zależało na pełnym cyklu szczepień (na styk byliśmy z terminami).

Z czasem okazało się, że jakoś udaje się nam pogodzić obowiązki. Ja pracuję pokątnie, tata Kluski zajmuje się Kluską, gotuje, robi zakupy (w dziale dziecięcym porusza się lepiej ode mnie). Ale nie mam nadal tyle czasu, by pracować jak dawniej i najbliższe miesiące będę znosić słabo. Moje życie się zmieniło, trzeba przeprogramować cały świat. Niby wiedziałam, że tak będzie, ale dużo planów nie wypaliło. Babcia Kluski nadal będzie pracować, zapewne Kluska z czasem pójdzie do żłobka (tak, tego okropnego żłobka, którego jako instytucji sama byłam do niedawna przeciwniczką). Opcja "mama w domu, tata w pracy" odpada, mój żołądek i psychika tego nie wytrzymają. Jest też opcja "tata w domu, mama w pracy". Jeszcze nie podjęliśmy decyzji, ale prawdopodobnie do wakacji będziemy nadal w domu we trójkę (plus babcia w weekendy). Będę się starała coraz więcej pracować. Nie wiem czy mi się to uda, ale chciałabym bardzo, bez tego uschnę jak fortepian bez klawiszy. Rodzicielstwo nie daje mi spełnienia, jest na pewno przygodą, czymś zupełnie nowym, ale nie potrafię sobie wyobrazić życia, które polega wyłącznie na byciu rodzicem. Moje życie to praca, podróże, poznawanie nowych ludzi i świata wokół mnie. Dziecko nie jest tu intruzem, ale opieka nad nim nie zastąpi mi życia, które wiodłam do tej pory. Po prostu drużyna powiększyła się o kolejnego członka, jakoś pociągniemy ten wózek razem. :)