23.4.15

Jeeestem Wesoły Klusek...

Pamiętacie "Misia"? Tego Barei? A pamiętacie piosenkę? Na jej melodię ostatnio tata Kluski wyśpiewuje różne zwrotki. Na przykład tę:

Jestem Wesoły Klusek
Mam bardzo dzielny bzusek
A w bzusku duzo miejsca jest
Idę zatem coś zjeść...


A potem nasz znajomy "Dziadzia Wariag" dopisuje:

Jestem niegrzeczny Klusek
Mam ciągle głodny brzusek
A gdy mi coś palnie w łeb
To śpiewam jebjebjeb


Zaczynam się czasem serio zastanawiać, czy ja znam kogoś zupełnie normalnego. Bo jak patrzę i czytam mejle i komcie, to mam wrażenie, że nasz peron dawno odjechał. Zdaje się że do lasu. ;)



Z jazdą do lasu ostatnio był problem, wiatr hulał niemożebnie, ryzyko przewracających się drzew i nagłych załamań pogody wyautowało nas na parę tygodni. Ale to chyba taki moment, czasem wczesną wiosną trudniej jeździć rowerem niż zimą. Najgorszy jest grad, zwłaszcza gdy pada z ukosa. Wbiliśmy się z tatą Kluski w jedną taką chmurę w świąteczną niedzielę, brr. Oczywistym, że z dzieckiem nie było co ryzykować, poza tym akurat przerabiamy kolejną falę buntu...


Bunt czyni nas w oczach innych wyrodnymi, bo wsadzanie Kluski do fotelika jest poprzedzane awanturą. Dla zasady, bo trzeba się trochę poawanturować. Kluska ma akurat plan iść tam czy tam, a my ją w fotel, no jeszcze czego. Potem jeszcze jęczenie przy każdym mijanym placu zabaw, a potem laaaaassss! I znów jest super, znów jest fantastycznie, jest zabawa! Tylko potem trzeba wrócić i znów jest różnie. Wczoraj nawet się złamałam przed jej drzemką i poszliśmy na przydomowy plac zabaw po wycieczce do lasu. Udało mi się zwabić Kluska do domu obiecując jej kanapkę z masłem orzechowym. Grzeczne dziecko wyszło z piaskownicy  i w zasadzie samo trafiło do klatki (a nie na syrence wyniesione siłą i wierzgające mi nad głową doniesione do domu). Tia.



Dziś pojechaliśmy specjalnie do Jordanka, żeby miała ten swój plac zabaw, ale po drodze są trzy inne... no to znowu były jęki. Jutro jedziemy bliżej, do parku, dwie awantury mniej mam nadzieję ;)


Wracając do leśnych wojaży, czyli tych najprzyjemniejszych, mamy już pewną wprawę. Trzeba zabrać hamak, walizkę z zestawem kawowym, koc (albo dwa), zapas pieluch, herbatników, wafli, chleba oraz akcesoria zabawowe czyli kubełek z foremkami i łopatką oraz małą kolorową piłkę. Kolorową po to, by łatwo było znaleźć pyrgniętą w zieleń. Nie zabierajcie niebieskich ani zielonych piłek do lasu. Serio.


Dziecko buntujące się, to nawet w lesie dziecko hałaśliwe, dlatego raczej omijamy ostoje zwierzyny, szukamy lasu otwartego, sosnowego, uprawa leśna, a nie chaszcze. W takich miejscach trudniej też złapać kleszcza, choć oczywiście nie są aż tak malownicze. O tej porze roku las sosnowy jest raczej suchy, można siedzieć na ziemi i się nie przejmować niczym. Sosny może nie chronią bardzo od wiatru, ale dają odrobinę cienia. Co niestety daje fatalny efekt na zdjęciach z okolic południa, wszystko jest albo za jasne, albo za ciemne. No cóż, nie bez powodu najlepsze zdjęcia z pejzażem w tle wychodzą tuż przed świtem, albo tuż po zachodzie słońca. My prędzej kładziemy się spać o świtaniu, niż wstajemy, więc pozostaje druga opcja, bardziej "złota".


Podobnie jak w zeszłym roku pobyt w lesie jest formą wspierania rozwoju dziecka. Motoryka mała, czyli dotykanie wszelkich roślin, liści, szyszek, igieł, kory, ziemi. W tym roku Kluska zrobiła postępy, już nie brzydzi się dotykać ziemi palcami, choć czasem podtyka dłonie do czyszczenia. Nie lubi mieć brudnych rąk, ani plam na ubraniu. Ale przy zabawie nie używa już tylko narzędzi. Widać to w piaskownicy najbardziej. W lesie to nieistotne. Las jest do wyrównywania czucia głębokiego i rozluźniania się. W ciasnych ścianach mieszkania czy na placu zabaw Kluska wpada w nadświetlną z nadmiaru bodźców, tu łatwiej jest się jej skupić na jednej rzeczy. Poza tym przy okazji uczę jej znaczenia nowych słów. Nazywam wszystko, czego dotknie, a ona kiwa głową. Pamięć ma dobrą, później będzie wiedzieć, o czym mówię.


Pijemy sobie kawę zbożową, bujamy w hamaku, chodzimy pogrzebać łopatką na leśnej drodze i kopiemy piłkę. Czas przestaje istnieć. Nie nazwałabym tego, co przeżywamy idyllą, w końcu bieganie za dzieckiem z pieluchą trudno nazwać obrazkiem idealnym, ale jest dobrze. Mogę otwarcie powiedzieć, że mam wiele szczęścia.


Kluska prawie nie choruje, byle wiatr jej nie przeziębia, apetyt dopisuje, wzrostem i wagą leci w górnej połowie siatki centylowej. Ostatnio nawet łatwiej zasypia, ale myślę że to pochodna większej ilości czasu spędzanego na powietrzu i drobnej zmiany systemu zasypiania. Z kojca przeszliśmy do mojego łóżka, tam sobie siedzimy w trójkę w najdziwniejszych pozycjach, często każde osobno wtulone w swój barłóg, z jakimś miśkiem pod pachą i rybą pod głową. Tylko czasem trzeba wyjąć dziecko z szafy i zanieść z powrotem na materac, ale to jednak o niebo łatwiejsze zadanie, niż tak rok temu - powstrzymać je od biegania po całym domu. Coś się zmienia, jakby kierunek wiatru, ale tak delikatnie, że nie potrafię rozpoznać, w którą stronę. To chyba ten sławny wiatr dorastania. Dlatego staram się zapamiętać jak najwięcej z tego, co dobre i szybko zapominać to, co złe. Nikt nie staje się młodszy.



Do następnej wycieczki!

16.4.15

Karczma pod spleśniałą łopatką

Kolejny tydzień z górki. Trochę niecodzienny, babcia wyjechała na zasłużone wakacje, a ja oczywiście dostałam nawału roboty. Mogłam pracować tylko wtedy, gdy mała spała lub była na spacerze, pech, że się średnio dawało w tym drugim wypadku. Spałam po kilka godzin na dobę, bo w ciągu dnia było kiepsko z czasem. Kluska przechodzi jakiś skok rozwojowy, wróciły stare awantury  i rzucanie się ze złości na ziemię, bo np. idziemy na plac zabaw a nie do sklepu po bułę. W efekcie nie trafia ani tam ani tam i płacze wtulona we mnie w domu. No szlag.


Skończyliśmy na balkonie, tu przynajmniej Kluska ma zajęte ręce i umysł.

Trochę nam narobiła bałaganu, średnio dziesięć razy dziennie zamiatałam kafelki z ziemi, ale aż miło było patrzeć, jak sieje nasionka, jak robi babki, jak wyprowadza dzieci w wózku na spacer, by zaczerpnęły świeżego powietrza. A że nieco wiało... Kluska jest chyba bardziej odporna na zimno niż ja, bo co chwilę musiałam uciekać do mieszkania się ogrzać, a ta siedziała twardo parę godzin. I śpiewała.

Bo Kluska lubi śpiewać. W swoim języku, mało co z tego rozumiemy, ale płuca to ona ma konkretne. Tylko strasznie fałszuje! ;)

Miałam jej tak serdecznie dość (nie, to nie dziecko było złe, to mnie psychika siadała), że postanowiłam zabrać ją do Warszawy do babci El, tak rzadko się widują, będzie okazja skonsultować moją ocenę małej, zawsze to świeższe oko. Na dworzec dotarłyśmy bez problemu, ale przy wsiadaniu o dziwo był płacz. Aleosoochodzi? Ujć, chyba dziecko zapamiętało poprzednią wycieczkę do Piastowa na logorytmikę, którą najwyraźniej źle wspomina, bo nie kupiłam drugiego lizaka, a poza tym zajęcia polegały na emitowaniu hałasu z głośnika. Co nas niestety nie bardzo umuzykalniło, za to nieźle ogłuszyło. Sala się nie nadaje do takich zajęć niestety. Poszukamy innych. Ale wycieczka to wycieczka, zawsze się ruszyłyśmy z domu. Pociąg wymaga jednak "odczarowania".



I znów wyszłam na wyrodną, bo zamiast przez godzinę jazdy pociągiem uspokajać wyjca, dałam wyjcowi swoją komórkę i zrobiła się cisza. Pasażerowie odetchnęli z ulgą, a nowi pewnie po cichu oceniali, że dziecko wgapione w telefon. A i owszem, wgapione, bo odkryła na moim telefonie jutubę i sobie filmy puszcza gadzina. W domu mój telefon muszę naprawdę chronić, bo inaczej by się nie odessała. Ale jako tak zwana ostatnia deska ratunku działa wyśmienicie. Tylko nie w metrze, bo internet nie działa. I tu się okazuje, że nagle zaczynają działać książki z naklejkami. Miałam, a i owszem, miałam też kiełbasę, wafle, marchewkę ze skrobaczką i picie. Wszystko się po trochu przydało :)



U mojej mamy dziecię zaczęło się popisywać i było grzeczne. Aż jej nie poznawałam. Ale to może dlatego, że Kluska trochę bała się maminej suni, która była bardzo przyjacielska. Zbyt przyjacielska. Jeszcze po kilku dniach od tej wizyty Kluska na widok psa na obrazku zaczyna machać ręką i charakterystycznym gestem oznajmiać, że psom mówimy stanowcze nie! Łazi to to, jedzenie, co z reki upadło - podjada, michą się nie dzieli. Nu nu.


Na placu zabaw historia zatoczyła koło, wybawiłam się na nim za wsze czasy, choć wyglądał 35 lat temu zupełnie inaczej niż dziś. Chyba tylko kanciata piaskownica się zachowała. No i teraz jest ogrodzony, kiedyś nie był. Jak wjeżdżaliśmy do Warszawy w sobotę, termometr na Zachodniej pokazywał 20 stopni. Lato normalnie. Dlatego na placu zabaw rozebrałam Kluskę do bodziaka, bo by się inaczej mi ugotowała. Wiało, ale bez przesady jak na możliwości tego podwórka. Myślałam, że z powrotem będzie kłopot, a tu dziecko grzecznie poszło za rączkę do domu na hasło "chcesz rosołku?". No ba. Rosołek zniknął bardzo szybko, a za nim kilka pasztecików. Jak babcia EL coś ugotuje, to niebo w gębie.

Biedna babcia była lekko kontuzjowana po ostatnim upadku, więc głównie się przyglądała naszym szaleństwom, ale za to zrozumiała coś nie coś z mowy Kluski. A to że mówi chleb, tylko ch niewyraźnie. A to że "dzieci" oznacza dziesięć. Spytała się Kluski i ona pokiwała głową na tak... a mnie szczęka opadła z wrażenia. A to, że "pije" to pies. Mała nawet próbowała powtórzyć imię Lusia (tak nazywa się pies). Czyli ona całkiem sporo mówi, tylko my ostatnie japy z tego nic nie rozumiemy i się niepotrzebnie denerwujemy.




Poza tym dziecko namiętnie powtarza "jeb-jeb-jeb". Na pytanie, co to oznacza, pokazuje na książeczkę z Elmo. Podejrzewam też parę innych znaczeń, bo ostatnio jest tak, że jedno wyrażenie oznacza kilka rzeczy. Zgaduj zgadula co. W każdym razie brzmi zabawnie ryczane z balkonu, biedni nasi sąsiedzi. Jest też piosenka z Parauszka, gdzie tata Kluski słyszy jeb-jeb! jeb-jeb! więc może i z tego :)


Koniec końców urąbałyśmy się w Warszawie setnie, dziecko mi usnęło w pociągu. Tata Kluski nie zdążył nas odebrać z dworca i trza było jakoś przebyć te niecałe dwa kilometry. Miałam do wyboru taksówkę, autobus albo własne nogi. Nie no na 20 minut spaceru brać taryfę? Czekać pół godziny na autobus, żeby jechać nim 10 minut? Idziemy! A nie, nie idziemy, Kluska niedospana chce na ręce. Na szczęście zabrałam ze sobą mei-taia, tak zwane zewnętrzne wspomaganie kręgosłupa. A jest przy czym wspomagać, niesienie 15 kilogramów to nie taka łatwa sprawa. Najpierw małą niosłam na biodrze, ale plecak mi się na zmianę z nosidłem majtali, to przeniosłam Kluskę na przód, a plecak na plecy (mogłam odwrotnie, ale jakoś tak wyszło). Przyszłyśmy chwilę po tym, jak tata Kluski wszedł do domu, tyle dobrego, że nie było szamotania z kluczami.


Za to po drodze zdobyłam skilla, zawiązałam sznurówki mając zamotane dziecko z przodu. Czułam się trochę jakbym była w ciąży, ale wtedy wiązanie butów nie szło mi najlepiej. :)

Jest też kolejny, zupełnie niespodziewany efekt uboczny "skoku rozwojowego". Dziecię postanowiło nie zasypiać w kojcu rozpoczynając procedurę awanturą i płaczem, że trzeba spać. Bierze pieluszkę i jakiegoś miśka i układa się u mnie w pokoju. Żąda smoczka i kołderki w owieczki. I śpi. Byleby na początku tata z mamą byli obok, w późniejszej fazie mama wystarcza. Jeny, czy naprawdę to się dzieje? Czy ona nauczyła się samodzielnie zasypiać? Bez zamykania w przestrzeni, z której nie może uciec? Mam nadzieję, że to nie jest przejściowe. Dziś usnęła tak nawet w dzień, tak po prostu. Nie od razu oczywiście, zajęło to trochę czasu, ale wszystkim było o niebo łatwiej. No, może nie byłoby tak różowo, gdybym raz na jakiś czas nie powiedziała, że czas spać i jak nie przestanie skakać po łóżku, to pójdzie do kojca... no, póki co "argument" działa, oby jak najdłużej. ;)

9.4.15

Zakupy

Alisa weszła ostatnio w kolejną fazę buntu, to znaczy pokazuje różki przy każdej okazji. A okazji ma sporo, zwłaszcza na spacerach. Jako że jest ciepło i mniej pada, to często lądujemy w piaskownicy, ale to jest tylko początek. Potem dziecię się nudzi pustym placem zabaw i idzie na zakupy. A mamusia tupta za nią, wszak odwrót jest niemożliwy. No chyba że się chce nieść do domu wierzgające i wrzeszczące na pół osiedla dziecko. Czasem praktykujemy, ale tylko w ostateczności. A raczej głównie praktykuje tata Kluski, który ma dość i ja ją przechwytuję. Łapię w przelocie plecak, gadam do siebie, że znowu będę pracować w nocy, ale idę. Czasem zabieram ze sobą wózek dla lalek, z nim Kluska zamienia się w odpowiedzialną matkę, która idzie kupić jedzenie dla dziecka.


Tatuś ją tak nauczył, wszak od dwóch lat robi z nią zakupy. Kluska wie, że jeśli się idzie z maluchem na spacer, to oczywiście do sklepu, żeby kupić mu jedzenie. I kupuje, a to suchary, a to chleb, a to wybiera kiełbasę ("Niam! Niam!"), a to nawet ostatnio trafiła amerykańskie przerośnięte truskawki. Jako że ostatnio uczestniczę w tych jej pomysłach, jestem zdumiona, jak dobrze się zachowuje, jak pewnie podąża w kierunku kasy i cierpliwie czeka w kolejce (no prawie, czasem trochę panią popędza). Dziś nawet dostała misia...


Historia z misiem jest jedną z tych, które gdy opowiadam, sama nie mogę uwierzyć, że się mi przytrafiły. Zakupy małe, udało się poprzestać na kiełbasie i kajzerce, dziecię przewiozło zakupy w wózku obok biedronki, bo chwilowo biedronka robi za "dziecko". Stoimy, trochę to trwa, mała się niecierpliwi, zaczyna się zastanawiać, czy nie obrać wersji alternatywnej i ominąć kasę, albo nie wrócić do zakupów. Ale jakoś udaje się zostać w rejonie płacenia. Mając oczy dookoła głowy jakoś udaje mi się wyjąć portfel, a tu pani zza lady wręcza memu dziecku nowego misia w folii. Mnie zatkało, dziecię przeszczęśliwe, biedronka z wózka powędrowała do plecaka razem z kiełbasą, miś zajął jej miejsce jeszcze w folii. Pytam się, ile kosztuje, a to nic, prezent od sklepu. Podziękowałam z wielkim WTF na twarzy i wyszłyśmy (Marcpol, jakby kto pytał). Jeszcze kółko wokół spacerniaka pod sklepami, tu tup po parkingu i wpadłam na pomysł, by dziecko pochwaliło się misiem babci.

No wreszcie skręciła w kierunku domu, czyli wrócimy do 13tej, Jupi! ;)

Powrót do domu odbywa się na takich zasadach, że robimy zakupy, a potem chwalimy się babci. Wczoraj chwaliłyśmy się Mikołajem z czekolady. Chyba stał w tym sklepie od grudnia, sądząc po jego twardości, dziecię ugryzło raz, znalazło zabawkę w środku i w zasadzie wszystko, nie dawałam jej więcej, ale też nie zabierałam na siłę. Kluska najbardziej lubi obierać czekoladowe specjały ze sreberka, a potem przestaje się obiektem interesować. Czasem kilka razy ugryzie, a potem oddaje. No bo skoro zawsze dostanie, jeśli się domaga, to się na słodycze nie rzuca. Dzięki temu unikamy rewolucji żołądkowych z nadmiaru czekolady. Rzuca się za to na pierogi z mięsem i rzodkiewki, taki efekt uboczny pozwalania jej jeść wszystkiego, czego zapragnie, z masłem orzechowym włącznie.


Tykając innego drażliwego tematu, z mową jakby lepiej, pojawiają się próby mówienia interesujących słów, Indianie brzmią jak "Dzianie", tego typu połykanie początków wyrazów. W większości kompletnie nie wiemy, co do nas mówi, ale że mówi, to jest jasne, bo już sama intonacja na to wskazuje. Wreszcie doczekałam się "Meow-Meow" w temacie kota. Doszło też nowe znaczenie "Niam-Niam", obecnie oznacza coś nie tylko pysznego, ale i pięknego. W sumie nawet się nie dziwię, w jej języku jest to najwyższa pochwała. :)

Poza tym mała pięknie pokazuje zwierzęta i przedmioty na obrazkach, układa proste puzzle (zwłaszcza drewnianego pingwinka od cioci M. - dziękujemy!), a nawet raz na tablecie ułożyła podpis horse pod koniem. Tak, mamy tablet, a dokładniej Kluska ma, bo to prezent dla niej, ale bawi się nim tylko podczas przyjazdów wujka, by nie miała jego nadmiaru i jednak miała szansę bawić się jak normalne dziecko. I te krótkie zabawy nauczyły ją z rozsypanych liter układać napisy pod zwierzętami. Czyli rozróżnia ich kształty, ciekawe. Przydałaby się podobna apka po polsku, może dziecię równolegle z mówieniem nauczy się pisać? To by wiele ułatwiło.


Jeśli chodzi o świat cyfrowy w życiu dziecka, stoję na niemodnym stanowisku, że to nie komputer psuje dziecko, ale to, co z nim dziecię robi. Zatem tablet służy w większej części do zabaw edukacyjnych, pojedyncze gry pojawiają się jako odskocznia. Jedną z ulubionych części tej zabawy jest katalog z piosenkami i teledyskami. Dziecię puszcza sobie piosenki, które lubi. Zbrodnia normalnie. ;) Rozbroiła mnie chwila, gdy dziecię na jednej z apek wymawiających słowa odnalazło słowo "mama". Kluska specjalnie przybiegła do mnie, zaciągnęła przed tablet z drugiego pokoju, zaczęła klikać przycisk, by komputer mówił "mama" i natychmiast mnie mocno przytuliła. Wzrusz mam do tej pory, a od soboty minęło sporo czasu. :)

Był też groźny moment, dziecię wsadziło do buzi metalowy kapsel od butelki i omal go nie połknęło, zaczęła się lekko dusić, choć go wypluł. Myślałam że jej coś utknęło w gardle, całe życie mi przeleciało przed oczami, ale wygląda na to, że to była tylko ślina, bo na kasłaniu się skończyło. Nawet przeleciałam jej po brzuchu apką z wykrywaczem metalu w komórce (słabo działa, ale na kapsle reaguje), zero reakcji. Brr, znów przewertowałam całe mieszkanie w poszukiwaniu przedmiotów z rejonu dwóch centymetrów średnicy i jeśli nie wywaliłam, to wysoko schowałam. No ale tak coś czuję, że wizyta na pogotowiu to tylko kwestia czasu, włazimy w wiek głupich pomysłów. Hrr.