13.3.15

Radość

Jeśli miałabym jednym słowem opisać moje dziecko - byłoby nią właśnie to. Radość. Joy - tak nazywała się moja psina, z którą żyłam pod jednym dachem kilkanaście lat. Nazwała ją tak moja babcia, która przyniosła mi ją na pocieszeniu po poprzednim psie, który zmarł na nosówkę. Zdechła kilka lat przed urodzeniem się Kluski. Jeśli istnieje wędrówka dusz, reinkarnacją zwana - moje dziecko jest tą samą duszą. Nie znałam weselszego i radośniejszego psa niż Joy, nie znam dziecka, które potrafiłoby się aż tak radować wszystkim na co spojrzy, wszystkim, co czuje.


Obie uwielbiają jeść. Pamiętam, jak Joy nie odpuściła nawet sałaty. Tak, pies. Znacie psa, który by jadł sałatę? Który by się o sałatę wręcz awanturował? Kluska nawet podczas oglądania Krainy Lodu przypomina sobie o jedzeniu. Przecież bałwanek ma nos z marchewki! A tu jak na złość marchewka w okolicznych sklepach i na rynku marna, mamy deficyty w tej materii i już parę razy zawiedzione dziecko odeszło od lodówki z nosem zwieszonym na kwintę. I kilka razy się żałośnie rozpłakało. Nie masz, nie masz marchewki!!!



Wspominam Joy, bo to byłą pierwsza istota na ziemi, która pokochałam bezwarunkowo. Tak po prostu, była sama w sobie radością i miłością. Brakowało mi jej, choć pod koniec życia byłą tylko brązową kupką nieszczęścia. Aż pojawiła się Kluska i nagle znów świat nabrał jasnych barw. Gdzie nie przybiegnie, robi się zupełnie tak, jakby zaświeciło na świecie drugie słońce. Tylko o poranku trochę razi w oczy decybelami ;)


I tak ze wszystkim. Pamiętam, jak pierwszy raz babcia przyniosła Joy do domu. Pies z radości wszedł w nadświetlną. Byłą dosłownie wszędzie, aż rozmazywała się w oczach. Tam, siam, pod stołem, na łóżku, już w kuchni, już pod krzesłem, ułamki sekund. Moje dziecko jest takie samo. Biega, skacze, włazi na nocnik i z niego skacze, wspina się na ławę i na niej podciąga, znów biegnie, to do kuchni, to zakręcając do mojego lub taty pokoju, to znów z powrotem. Tup tup tup tupią nowe buty do trekkingu. Jeszcze balonik, z balonikiem się fajnie biega. Jeszcze piłka, za piłką się skacze. Jeszcze wózek, w wózku ostatnio wożą się nie tylko miśki, ale piłki właśnie, których ostatnio jakoś dziwnie przybyło. Rozmnażają się, czy co?


Naprawdę lepiej jest Kluskę wyprowadzić na zewnątrz. Tam niespokojne dziecko zamiera w bezruchu pod wpływem kijka. Tu kreci kopczyk, tu popiół z ogniska, tu szyszki, żołędzie i iglaste gałązki zrzucone na ziemię przez wiatr. Wreszcie śmieci, które trzeba pozbierać i wyrzucić do kosza. Tyle mi tu piachu nanieśli, wymawiam od pierwszego!


Rok temu mniej więcej o tej samej porze podjechaliśmy za Sokule do leśnego zakątka ze stolikami. Zrobiła się z tego przypadkiem nowa świecka tradycja, by na początku marca wbić się właśnie tu. Metrówek już nie było, ale dziecko bardziej świadome otoczenia wymyśliło sobie ciekawsze zajęcia. Na przykład szeroka ława była statkiem, a może barką, a Kluska kapitanem. Potem ława i siedziska były torem do biegania.


No i najważniejsze, odnaleźliśmy wiosnę! Na naszej ulubionej trasie wzdłuż obwodnicy zakwitły podbiały. Jak nazwa wskazuje - są zupełnie żółciutkie. W drodze powrotnej znaleźliśmy też porzucone przez kogoś bazie. Szkoda że to ocieplenie tylko chwilowe, i że wiał zimny wiatr. Mam wrażenie, że rok temu było jednak ciutkę cieplej. Niestety prognozy zapowiadają się mokrozimne, błeh. W lesie znów zrobi się błoto, a my nie lubimy błota, bo się rowery strasznie niszczą od niego. No ale nic, może za tydzień znów pojedziemy. Tym razem gdzieś dalej.


Powoli przygotowuję się do noclegu namiotowego, czekam temperatur nocnych na porządnym plusie, jakieś plus pięć na przykład. Suwak do śpiwora zamówiony, jak się wszyje za pomocą mamy albo kogoś innego (1,80 suwaka wymaga specjalisty), będziemy gotowi. Nawet złapałam promo w Decathlonie i nabyłam Klusce bieliznę termoaktywną. Rozmiar dla czterolatków, jest w sam raz na nią. No może spodnie trochę za długie, ale to wszystko. Długie mam dziecię, chociaż ostatnio niemal zatrzymała się ze wzrostem. Ona tak zawsze, albo rośnie, albo mądrzeje, a mądrzeje ostatnio w zastraszającym tempie.


Mimo niedoborów w mowie taki się z niej zrobił sprytek, że strach. Tak totalnie wszystko rozumie, co mówimy do niej, albo do siebie między sobą, że czasem się po kątach ofukujemy, że za dużo ktoś coś powiedział i teraz się dziecko denerwuje. Czyste wariactwo, cała rodzina na palcach chodzi, bo królewna wrażliwa. Ledwo powiem coś o wyjściu, zacznę wkładać buty, a tu dziecko przybiega i macha mi ręką na pożegnanie.  Bo oczywiście słyszy wszystko z drugiego pokoju, nie myślcie sobie. Do tego doszło, że trzeba gadać szeptem, a najlepiej tylko wtedy, gdy mała śpi. :)

W tygodniu odbijamy się od dnia powszedniego, za to w weekendy jak zwykle się rozdzielamy. Kluska pójdzie na spacer, basen, lub pojedzie do Warszawy z babcią i wujkiem, a my zamiast leżeć przed telewizorem włóczymy się po Mazowszu.



Ostatnio często bywaliśmy w Miedniewicach, ale też dotarliśmy też do majątku Petrykozy i 
skansenu zainscenizowanego przez nieżyjącego już aktora Wojciecha Siemiona. Pojechaliśmy trochę osuszyć książki w jednej z chat. Po spaleniu się dworu niewiele ocalało. Przypadkiem mniej cenne rzeczy schowane w chatce były bezpieczne. Prócz książek zostało trochę rysunków niewiadomego pochodzenia. Magiczne miejsce idealne na piknik z kawą i kanapkami. :)


Książki uratowane, przynajmniej na ten moment, nie wiadomo jak długo chałupa postoi. Spadkobiercy nie mogą dojść do porozumienia, teren duży, więc i chętnych do zakupu nie ma, ot niszczeje wszystko pomału. Za architekturę się nie weźmiemy, to choć strawę duchową na stole się ustawi, gdzie najmniej leje się z dachu. Taka biblioteczka w terenie. :)

4 komentarze:

  1. Ile pięknych zdjęć tutaj serwujesz... :) Aż miło :)

    To musiał być fantastyczny dzień który zebrał masę pamiątek w postaci fotografii...

    Pozdrawiam, www.MartynaG.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnego masz dzieciaka! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja wiedziałam, że na Ciebie można liczyć. Nigdy nie myślałam, że ucieszy mnie widok zakurzonych miejsc z taką ilością pajęczyn. A jednak. Ostatnie zdjęcie stało się chyba moim ulubionym i nawet marzy mi się choć jedna wyprawa z wami. Tylko pewnie musielibyście mnie przywiązać do swoich rowerów, żebym w połowie nie wymiękła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie przydałaby się przyczepka bagażowa. Czasem po dłuższej wyprawie Z tatą Kluski też mam ochotę na jakąś dowózkę. Zresztą kiedyś w Norwegii tak mi się po kilku dniach zakwasiły mięśnie, że po kilkunastu kilometrach nie miałam siły nawet prowadzić roweru i musiał po mnie przyjechać busik. Ja też miewam kryzysy, ale tak czy siak było warto jechać przez norweskie góry, tych widoków nie zapomnę do końca życia. :)

      Usuń