17.11.14

Wakacje

Chwilowy zastój na blogu spowodowany był długim weekendem. Po prostu nas nie było. To znaczy byliśmy, ale każdy gdzie indziej i nie było czasu ani miejsca pisać. Kluska wraz z wujkiem i babcią spędziła chyba najlepszy tydzień w swoim życiu, w Marsa Alam. A właściwie hotelu położonym opodal tego egipskiego miasteczka nad Morzem Czerwonym. Zdecydowanie lepsze miejsce od Egiptu śródziemnomorskiego dla osób posiadających dzieci i niekoniecznie lubiący imprezować do rana. Cisza, spokój, laguna, leżaczki i upiornie gorąco. Nienawidzę upałów, podobnie zresztą jak tata Kluski i dlatego my w tym czasie byliśmy zupełnie gdzie indziej. To znaczy w górach na północ od Budapesztu.


Tak się nam rozjechało po świecie. Na szczęście w okolicy uchodzimy za biedaków, bo nie mamy na parkingu drogiego samochodu, to nie musieliśmy się bać, że nam dom obrobią (ponoć ten weekend to żniwa dla złodziei okradających mieszkania) i możemy się rozjeżdżać po całym świecie. Zresztą co by u nas było do ukradzenia. Jedyną cenną rzeczą w domu jest lodówka, a żeby ją wynieść z kuchni, trzeba wymontować framugę, bo inaczej nie przejdzie ;)


Dlaczego najlepszy tydzień w życiu Kluski? Bo podług wszelkich reakcji odnalazła swój raj. Przede wszystkim jej ulubiony żywioł - woda. Po horyzont! Taka wanna! Potem jej drugi ulubiony żywioł czyli ziemia, a raczej piasek. Po horyzont! Bo hotel jest położony na skraju pustyni. Czy poszła na wycieczkę kilometr w kierunku pustyni zabierając wujka? Czy spanikowana obsługa hotelu nie pobiegła ich szukać i znalazła po drodze? No cóż, jak to mawia Luca na "zaprzyjaźnionym" blogu - gena nie wydłubiesz. Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach. Nasza rodzina zdecydowanie bardziej ma w nogach niż w głowie, cokolwiek to jest ;)


Atrakcji było co niemiara, prócz piasku, słońca i wody byli tubylcy zachwyceni żywiołością małej. Klu jest złotym dzieckiem, komu spojrzy w oczy - hipnotyzuje i zamienia w sługę. A "sług" w hotelu było co niemiara i tu jeszcze bardziej rozwinęła swe królewskie zdolności. Och, jak ona uwielbia wydawać polecenia. To tu a to tam. Ty tutaj, a ty to. Tubylcy obdarowywali ją prezentami (w swej naiwności licząc na to, że złapią nowego klienta, ale z tym różnie bywało), przywiozła w ten sposób do domu skarabeusza, ogromną zieloną torbę na ramię i bransoletkę. Przywiozła też łyżeczkę z hotelu, którą w tajemnicy wcisnęła babci do bagażu i ta odkryła ten fakt dopiero po powrocie do domu. Nooo cóżżżżż... niech to pozostanie naszą słodką tajemnicą ;)


Były też bliskie spotkania trzeciego stopnia z wielbłądem (wujek Kluski uparcie twierdzi, że na jego widok wydawała z siebie bardzo charakterystyczny bełkot, który oznaczał bez wątpienia TO zwierzę), były koniki i była próba wspinaczki na rafę koralową, co skończyło się dość mocno startymi kolanami. Ale kto by się przejmował takimi drobiazgami, ponoć nawet nie pisnęła z bólu. Kluska spędziła też trochę czasu na basenie, tylko do dzieci nie miała szczęścia, większość była o kilka lat starsza i traktowała ją co najwyżej jak maskotkę. Więc bawiła się raczej sama lub w towarzystwie dorosłych.


A co my? A my oczywiście na rowerach. O tej porze roku Węgry są ciut cieplejsze niż Polska. Różnica zaledwie kilku stopni, ale za to dzień dłuży o ok. 45 minut i to jesienią robi dużą różnicę. Taki późny październik. W sam raz do zwiedzania górskich krajobrazów. Co prawda na Węgrzech nie ma dużo gór i są one wysokością porównywalne z Bieszczadami, to jednak nadal mają wiele uroku. Choćby dlatego, że w większości są niezamieszkałe. Miejscowości są rozrzucone zazwyczaj w dolinach, a góry często zamknięte dla samochodów. Tylko ruch turystyczny, czyli rowerowy+trek. W sam raz dla takich jak my.




Nie omieszkaliśmy też zwiedzić Budapesztu, ominęliśmy tylko sławne termy, zwykły prysznic nam wystarczył. Tym bardziej, że było tyle do obejrzenia! Mieszkaliśmy na statku na Dunaju. Prawdziwym statku i to z niebagatelną historią. Kiedyś należał do floty rosyjskiej i był parowcem wycieczkowym. Zbudowano go w 1903 roku! Dziś mieści się tu hotel Aquamarina, ale prawdziwa nazwa statku to Великий князь Александр Михайлович. Niejedyna, bo potem go jeszcze kilka razy przemianowali. W Budapeszcie zobaczyliśmy tylko to, co się nawinęło po drodze, czyli np. ruiny rzymskiej osady, ruiny amfiteatru, wzgórze zamkowe, parlament i wszystko po drodze. Czuję niedosyt, ale mieliśmy na zwiedzanie tylko jeden dzień.


Od siebie polecę też miejscowość na północ od Budapesztu - Szentendre. Malutkie miasteczko przytulone do Dunaju, królowej europejskich rzek. Z żalem opuszczałam stare mury, ale góry czekają. W górach było trochę ostrych podjazdów, ale nie tak męczących jak w zeszłym roku w Norwegii, sama nie wiem czemu tak marudziłam. Chyba dla zasady, bo ja zawsze marudzę na podjazdach. Zwłaszcza jak mi serce dostaje pikawy i muszę rower pchać, albo w ogóle stać przy drodze i czekać, aż się uspokoi. Mięśnie mają siłę, płuca super, a serce mam do kitu. Człowiek chwilę odsapnie i jedzie dalej. A tu nagle znikąd mgła. Wjechaliśmy w chmurę. To było naprawdę niesamowite. Widoczność góra dwadzieścia metrów. Przez parę godzin znikaliśmy sobie nawzajem we mgle (jak zwykle na wycieczkach z Longinem grupa jedzie tylko w teorii razem, w praktyce każdy jedzie po swojemu, swoją trasą i o różnej porze dociera na nocleg).


Ostatniego dnia tata Kluski wymyślił trasę alternatywną na skróty. Od początku kręciłam na nią nosem, bo wydawało mi się, że będzie na niej 2x tyle podjazdów co na trasie Longina i na pewno nie będzie szybciej. I faktoza, co prawda jechaliśmy pół trasy po słowackim brzegu Dunaju i piliśmy herbatę na plaży, ale jak wjechaliśmy w góry to jechaliśmy i jechaliśmy i jechaliśmy. No i na koniec byliśmy godzinę spóźnieni. Za to przejechaliśmy mostem granicznym (dostępnym tylko pociągom, rowerzystom i pieszym), obejrzeliśmy spory odcinek czynnej w sezonie kolejki wąskotorowej i przejechaliśmy przez kilka tubylczych malutkich wsi. Bardzo lubię patrzeć na prawdziwe życie zwykłych mieszkańców. W miejscach turystycznych wszystko jest trochę przerysowane i na pokaz. Trawniki odmalowane na zielono, uśmiech przyklejony do obsługi. Tu, gdzie nikt nie dociera poza takimi wariatami jak my - można obejrzeć skrawki prawdziwego życia prawdziwych ludzi.


Węgrzy jawią mi się jako ludzie otwarci i sympatyczni. Tylko ni diabła nie można zrozumieć, co mówią. Na szczęście wielu z nich zna angielski, częściej jednak niemiecki. Tak czy siak idzie się dogadac na migi, choć raz w pewnej podbudapesztańskiej piekarni wzbudziliśmy mały popłoch w obsłudze domagając się tego czy tamtego po angielsku. Ale w końcu dostaliśmy chlebuś i słodkie bułeczki, więc wszyscy byli zadowoleni. Węgrzy są też brązowi. Nareszcie ktoś podobny do mnie. Jasne lub ciemne włosy, ale na pewno brązowe. Czarnobrewi, nieco wyżsi od Polaków (średnio) i chyba nieco grubszej kości. Przeważają jasne piwne oczy, nawet u blondynów. Jeśli jasne, to raczej zielone i szare niż niebieskie. Cera nie do końca śniada, raczej żółtawa, taka jak u mnie. Zawsze mam problem z kosmetykami w Polsce, bo jasne podkłady są tylko różowawe. A ja mam jasną, ale beżową skórę. Coś chyba mam w genach z tej nacji, często widywałam na ulicach Budapesztu mężczyzn podobnych rysami do mojego taty. A ja rysami twarzy właśnie w tatę poszłam (na stare lata, bo za młodu byłam platynową blondynką, hi hi).


Z wyjazdu wyniosłam wiedzę, że s czyta się jako sz, a sz jako s. A większość zwykłych lokali zamykana jest o 19. Dłużej są tylko restauracje dla turystów, ale paradoksalnie tam najtrudniej dostać miejscowe jadło. Węgrzy chodzą spać z kurami i warto o tym pamiętać szanując ich prawo do ciszy wieczornej. Imprezujemy góra do 21, a potem spać. 

Najbardziej ze wszystkiego uwielbiam nasze spotkania rodzinne, gdy siedzimy w kuchni lub salonie, oglądamy pamiątki z podróży i opowiadamy sobie o przygodach. Przygody mamy różne, różniste, czasem wesołe, czasem bulwersujące (np. w  Budapeszcie spotkaliśmy ziomali z Polski odwalających bucerę na zamku, panie się na siebie darły, a ich kolega palił w fotelu pod zakazem palenia). Tym śmieszniej w tym wypadku, że babcia Kluski i wujek też byli w tym roku w Budapeszcie, tylko cały weekend i zwiedzali niekoniecznie te same miejsca co my. Będzie co robić w zimowe wieczory. :)


Więcej szczegółów Longinady na Węgrzech znajdziecie na naszych bikestatsach, ale relacja jeszcze się pisze, więc może za kilka dni będzie gotowa w całości, wtedy podlinkuję.

6 komentarzy:

  1. Ależ Wam zazdroszczę tego czasu w podróży :)))). Świetna relacja, świetne zdjęcia, fajne podejście do życia. Pozdrawiam ciepło (i zapraszam "do siebie")

    OdpowiedzUsuń
  2. Klusce zazdroszczę tego wypadu na pustynię. Ale bardziej zazdroszczę Wam...Czas więc coś wymyślić...;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W Budapeszcie nadal 10 stopni, zawsze ciut lepiej niż nasze 6 :)

      Usuń
  3. Z temperaturą to ja problemów nie miewam. Wręcz przeciwnie - z niecierpliwością czekam kiedy wreszcie odcisnę ślady kół na śniegu...
    A jeszcze nie tak dawno patrzyłam z niedowierzaniem na Meteora, który w środku zimy przyjechał do garnizonu w Skierniewicach na rowerze...pomyślałam , że musi być absolutnie walnięty :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie niestety marzną końcówki i to mnie eliminuje z jazdy zimą na długich dystansach. Pomału odgrzebuję mego holendra na jeżdżenie po bułki i szykuję kijki do nordic walking. ;)

      Usuń
  4. Kochana, wam to dobrze!Cudowne musieliście mieć wakacje, a kluska to już w cale nie taka kluska:D Co do rowerów to się nie wypowiadam, bo ja zaliczam każdy krawężnik:P Pozdrawiam was serdecznie

    OdpowiedzUsuń