31.12.13

2013 / 2014

Kończy się wspaniały trzynastkowy rok. Pełen jak zwykle w moim życiu: podróży, przygód i niespodzianek. Przerobiliśmy rodzinnie kilka katarów, jedno przeziębienie pęcherza (to ja), rozciętą skórę na nodze (to tata Kluski) i kilka porządnych guzów (to Kluska). Zupełnie niepechowo biorąc pod uwagę dwie wyprawy w góry, jedną krótszą w okolicę Gór Świętokrzyskich, wielką wyprawę rowerową do Norwegii i kilkadziesiąt pomniejszych po Mazowszu i Ziemi Łódzkiej. Feralne cyfry jak i czarne koty zawsze przynosiły mi szczęście. W związku z tym z pewnym niepokojem oczekuję roku kolejnego, niczego nie potrafię powiązać z czternastką. Nie jestem typem robiącym podsumowania i plany na przyszłość. Dlatego tak ciężko mi idzie z tym na blogu ;)

Kreacja sylwestrowa, 
nawet makijaż zrobiłam, a co!

Kluska wczoraj skończyła siedemnaście miesięcy. Został miesiac do mitycznej półtoraroczniówki, kiedy to ponoć zachodzą duże zmiany. Ciekawe czy mała zacznie coś mówić? A może jak z tym brodatym dowcipem o kompocie, odezwie się dopiero, gdy zabraknie żarcia na stole? Zobaczymy.

Okres  międzyświąteczny upływa nam w sielskiej rodzinnej atmosferze bez przymusu. Poprzestawialiśmy trochę meble w salonie, kojec jest dalej od okna, za to tuż przy wyjściu na balkon udało się wygospodarować kącik czytelniczy. Trafiłam na alledrogo świerkowe mebelki, krzesła mają pojemniki, upchnęłam tam buty i rzadziej używane zabawki. Miałam je w planach pomalować białą bejcą, ale są takie śliczne, że się waham. Może tylko matowy lakier po uprzednim pomalowaniu środkiem przeciw ciemnieniu drewna? Stolik zamienił się w bibliotekę, ale u nas w domu to norma, książki są wszędzie, aż brakuje regałów. W związku z czym zdarza się, że stoją w słupkach na podłodze. I ciągle ich przybywa. Tylko od gwiazdki do sylwestra przybyło z dziesięć (wliczając cztery nowe książki Kluski). Tak to jest, jak się wchodzi w grudniu na strony Merlina ;)


Jeśli chodzi o moją pozakluskową aktywność, to ostatniego dnia roku pojechałam rowerem po kawę i czekoladę do ekspresu (kapsułki) i dobiłam do pięknej liczby 3355,33 kilometrów przejechanych w tym roku. Centrum handlowe było obstawione samochodami, ale na szczęście w środku jest dużo stojaków na rowery i mogłam wygodnie zaparkować bez strachu, że na rower najedzie mi niewprawny kierowca. Praca jako tako, na pieluchy i rachunki starcza, ale różowo nie jest. Mam nadzieję, że do wiosnę coś się ruszy. Optymizm przede wszystkim! Czyli ciesz się chwilą, jutro może być gorzej! ;)

I tym optymistycznym akcentem kończę staroroczny wpis, a swoim czytelnikom życzę wielu niezapomnianych chwil, ciekawych podróży, dużo ruchu i przepysznego żarcia w nadchodzącym roku 2014 :)

25.12.13

Święta Srenta

U nas zawsze wszystko inaczej. Zamiast wigilijnej wieczerzy jak rasowi Pastafarianie jedliśmy każdy po misze spaghetti, babcia Kluski z wujkiem Kluski płynęli statkiem po rzece w Gambii, a prezent sprawiliśmy Klusce także oryginalny. Wycieczkę rowerową po Żyrardowie. Tym razem nie jeździliśmy po lesie, bo było za duże błoto. Czuliśmy, że nam przyśnie, więc zabraliśmy kocyk (oczywiście zapomniałam i musiałam się wracać), dzięki czemu mała mogła o niego oprzeć głowę podczas snu. 


Ostatnio późno zasypia w ciągu dnia, a na rowerze momentalnie. Turbulencje i świeże powietrze robią swoje. Dziś i tak dopiero w połowie wycieczki, po pół godzinie jazdy. Po drodze wpadliśmy na pomysł, by jej nie wyjmować z fotelika (na pewno by się obudziła), tylko wypiąć fotelik z roweru i tak wnieść do mieszkania. Udało się, dzięki temu jeszcze pospała z kwadrans.


Jest cieplej niż dwa tygodnie temu! To przez Halny. W ciągu dnia było ze 6 stopni, a w słońcu chyba nawet więcej. Prawie jak w marcu, więc grzechem by było nie skorzystać :)

22.12.13

1:0 dla Kluski

Dziecię me od wielu tygodni ćwiczy namiętnie szuranie stołkiem po podłodze. Do tej pory myśleliśmy, że tylko po to, by biegać wokół niego po salonie, ale wczoraj wyszła naga prawda. Kluska dopadła mnie w przedpokoju, chwyciła silnie za nogi (tak jak robi ze stołkiem) i zaczęła ciągnąć do pokoju taty. Zaciągnęła mnie (kurczę, ale ona silna jest!) przed komputer i wydała rozkaz ( e! e!). Oczywiście chodziło o to, by z nią razem posłuchać piosenek. Grunt by siedzieć na fotelu prezesa. Poczułam się taka zdominowana ;)

I po co gadać, jak bez gadania i da się dom terroryzować?


A ja oczywiście się martwię, zawsze coś wymyślę. W zeszłym miesiącu martwił mnie za duży moim zdaniem brzuch Kluski, teraz mi przeszło i się martwię jej stopami i nogami. Od jakiegoś czasu widzę, że stawia krzywo stopy zaginając je wzdłuż do środka. Nogi już nie są tak proste jak latem, pomału robią się iksy. Ortopedy nie unikniemy, tym bardziej że ostatnio uświadomiono mnie na forum, że powinnam pójść z nią, jak tylko zaczęła chodzić. Czy pediatra coś wspomniała? Dwa razy byłam u niej z chodzącą Kluską, nawet nie zasugerowała. Tylko waga, wzrost, osłuchanie, gardło i sio.


Mogliby jakiś kalendarz wywiesić w gablocie, albo mejle wysyłać, skąd ja mam wiedzieć takie rzeczy. W szkołach tego nie uczą. Jeśli człowiek nie dowie się u lekarza, to zostaje przypadek. Nie wiem co bym zrobiła bez internetu. Pewnie czeka nas obuwie korekcyjne, ale może rozejdzie się po kościach, w tym wieku sporo dzieci ma nieproste nogi i potem wszystko się normuje. U mnie się jednak nie unormowało, mam krzywulce w drugą stronę (czyli dziura między kolanami), więc tym bardziej się na siebie gniewam, że nie pomyślałam o wizycie u lekarza wcześniej. A tu trzeba skierowanie, kolejka z zapisami, ciekawe czy dopchamy się do wiosny.

18.12.13

Musi czeka nas przemarsz wojsk...

bo sraczka opanowana. Metodami naturalnymi, czyli hektolitrami soku z marchwi i rozgotowanym ryżem na obiad. Poza tym ziołami, szałwią i miętą do picia. Mamy też winowajcę, otóż idzie pierwsza trójka czyli kieł!

Mam idealne dziecko, najwyraźniej odporne na ból. Śpi normalnie (no, czasem się obudzi w środku nocy i zażąda smoka, ale wystarczy ją opatulić kołdrą i natychmiast zasypia), budzi się średnio o 9, w ciągu dnia śpi między 14-16, zasypia o 22. Plus minus pół godziny w każdą stronę. Czaaasem zaśnie o 23, ale to jak jej pozwolę pospać do 17, moja wina ;)


Rano je butlę sama, w ciągu dnia trzeba ją łapać. Jedzenie odbywa się w towarzystwie. Najpierw jeść dostają misie i lalki, potem Kluska.

Tylko guzów przybywa, ostatnio mała wyrżnęła o kant ławy, bo bawiła się w karuzelę (biegała wokół stołka) i jej się zakręciło w głowie. Jak nie ma stołka, to kręci się wokół własnej osi. Śliwka nawet nie była duża, na pewno pomógł lód przykładany na ranę, ale płaczu było dużo (dokładniej: płacz był od przykładania lodu, a nie od urazu).


Idą Święta, matko wyrodno jak zwykle nic nie planuje, nie sprząta, nie pierze, nie gotuje, nie kupuje ani nie ubiera choinki, tylko się zamierza do Sylwestra wylegiwać i czytać książki. Sezon rowerowy zawieszony do 1 stycznia, dziś osiągnęłam dystans roczny 3333 kilometry i mam nadzieję, że w przyszłym roku uda mi się przejechać więcej. Na przykład 4444 kilometry!

14.12.13

Mały bibliofil

Nie mam pojęcia, co robić, by zachęcać dziecko do czytania. Nie pamiętam momentu, w którym zainteresowałam się literami. Były w mim życiu "od zawsze". A mimo to i tak najbardziej lubiłam książki z ładnymi obrazkami. Nie musiały być kolorowe, musiały być ładne. Miałam szczęście dorastać w czasach, gdy co prawda książek dla dzieci nie było zbyt dużo, ale za to każda z nich była perełką, majstersztykiem, nie tylko jeśli chodzi o treść, ale i o formę. Najpiękniejsze ilustracje robili prawdziwi artyści, a nie graficy komputerowi po rocznym kursie fotoszopy. To się naprawdę czuło. Każda książka miała duszę.

Dziś w natłoku kapitalistycznej konkurencji książki dla dzieci walczą o klienta. Strzelają kolorami, bajerami, im bardziej się książka wyróżnia na półce, tym lepiej. Gorzej z treścią, ale na szczęście jeszcze nie jesteśmy na etapie treści. Póki co liczą się ilustracje. Kilka miesięcy temu kupiłam serię książeczek z różnymi pytaniami odnośnie świata ożywionego i nieożywionego. Trochę na zapas, liczyłam że przydadzą się w przedszkolu. Jakieś było moje zdziwienie, gdy moje dziecko odkrywszy zawartość, kazało sobie je pokazywać. Ostatnimi miesiącami trochę nas terroryzowała pod tym względem, bo o ile przeglądanie tekturowych pozycji nie sprawiało jej już żadnych trudności, o tyle cienkie "dorosłe" kartki to już trudniejsza sprawa.



Najpierw wujek jej pokazał, jak się przegląda cienkie strony na przykładzie swojej książki. Potem ćwiczyła na górskich przewodnikach taty z twardymi okładkami. Co z tego, że w środku głównie same litery. W końcu dorosła i do tego. Wdrapała się na fotel, wzięła książkę i zaczęła przeglądać. A potem nawet sama do siebie gadać, tak jakby opowiadała o tym, co widzi (w swoim tajemnym języku). Miała z tego taką radochę, że w pewnym momencie zaczęła sobie klaskać. Co nie przeszkodziło jej jednocześnie oglądać bajki w telewizji i po chwili zacząć się bawić pilotem. Ani trochę się nie zdziwiłam, w czasach dziecięcych to była dla mnie oczywista oczywistość: jednocześnie czytać książkę i oglądać film. Fajnie nie? :)



Z innych wieści, Kluska od nowa polubiła dużą spacerówkę. Czyli super, bo po śniegu "parasolkę" pcha się ciężko. Niestety jest i zła wiadomość, pasy są przykrótkie. Dziecko mi z wózka wyrosło!

Kupiłam też zęboodporne lampki choinkowe. To znaczy nieszklane, z kolorowymi diodami. Choinki ubierać nie będziemy, pewnie zawisną z czasem na palmie w salonie. Kiepsko wychodzą na zdjęciach, bo mam ciemny obiektyw i zero doświadczenia studyjnego, może jeszcze kiedyś uda mi się zrobić porządniejsze zdjęcie. Grunt że dziecko ma zabawę. Kiedy wieczorem znudzi ją absolutnie wszystko - oto nadchodzi ratunek.



Wreszcie idą kolejne zęby, dolna trójka na przykład. Okropność, bo generuje to problemy pieluchowe i zaczynam się pomału martwić, czy to nie początki biegunki. No ale szeroko pojmowana sraczka to jeden z typowych objawów ząbkowania, przechodziliśmy parę razy, ale mi się to ani trochę nie podoba. No nic, dajemy małej dużo pić, sok z marchwi, dużo ryżu i obserwacja. Dziecko to kupa szczęścia. Z przewagą kupy ;) Jak się zacznie pogarszać, to kontrolnie pójdę do lekarza. A może to alergia na coś co do tej pory ją w mniejszej ilości nie uczulało, zaczęło dopiero w większej? I tak bywa. Tego najbardziej nie lubię - niepewności, grr.

8.12.13

Alisa w teatrze

  Wiecie, że już półrocznego malucha można zabrać do teatru? Są takie przedstawienia dla najmłodszych. Na przedstawienie "Śpij" albo "Nie ma, nie ma, jest" można pójść do warszawskiego Teatru Baj (repertuar lepiej się ogląda na stronie mobilnej, bo nie ma flasha). Bilety trzeba kupić z wyprzedzeniem, bo przedstawienia są rzadko, a popularność mają sporą. Bajowe Najnaje mają swój fanpejdż na Facebooku, tam można dowiedzieć się o najnowszych wydarzeniach. Oczywiście robią też przedstawienia dla starszych dzieci.

Fotkę "ukradłam" z fejsbukowej galerii, 
dla zachęty i reklamy ;)

  Kluska była na "Nie ma, nie ma, jest" na jesieni. Oglądała ponoć jak zahipnotyzowana (zabrali ją wujek i babcia). Przedstawienie jest niedługie, oparte na kolorach, fakturach i dźwiękach. Podczas przedstawienia nie można robić zdjęć (organizatorzy bardzo o to prosili, by nie rozpraszać dzieci) i to jest bardzo mądre. Dlaczego? Będzie o tym niżej. Inne przedstawienie pt. "Śpij" odbywa się w ogromnym białym namiocie. Ciekawskich odsyłam do albumu ze zdjęciami. Przed przedstawieniem dzieci mogą się pobawić w kącie z zabawkami, więc nie trzeba czekać w nudnej szatni i w kółko uspokajać znudzone oczekiwaniem dzieci.

  Polecam nie tylko Warszawiakom. Klu podjechała na przedstawienie pociągiem i autobusem, mieszkamy 40 km od Warszawy, w sumie półtorej godziny jazdy. Samochodem być może szybciej, ale biorąc pod uwagę korki nie wiem, czy pociągiem i zbiorkomem nie szybciej. Dla chcącego nic trudnego!

  W ostatnią sobotę poszliśmy na przedstawienie "O koniku Garbusku" do klubu osiedlowego "Koliber". Klub w klimacie peerelowskim nie do końca mi się spodobał. Ciasne wejście, ciasne korytarze, zero kąta do zabaw dla mniejszych dzieci (poniżej 3 lat), w sali ze sceną kawałek wykładziny, małe krzesełka dla dzieci i większe dla rodziców. Trochę słabo, ale za to przedstawienie bardzo mi się podobało. Teatr lalkowy przyjechał do nas aż z Białegostoku. Bajka rosyjska, pewnie mało które współczesne dziecko ją zna w natłoku bajek z zachodu, tym bardziej było posłuchać o naiwnym Wani i zachłannym carze, i żarptaku którego pióra świecą w ciemnościach, i o wielorybie, który połknął ogromne statki. Bajkę pamiętałam z wersji książkowej, jeszcze z dzieciństwa, ale fabuła mi się nieco zapomniała, tym milej było ją sobie przypomnieć.

Zwróćcie uwagę na strój dziewczyny - wzorowany na ludowym rosysjskim

  Kluska trochę się niecierpliwiła i zebrałyśmy ochrzan za latanie po kablach od reflektorów. No trudno, tak to jest jak się ma "żywe dziecko". Inne dzieci wydawały się przy niej takie anemiczne i bez życia, hihi. Przedstawienie na zmianę dziecko spędzało u mnie noszone na rękach (U taty nie!-Tata źle chodził najwyraźniej) albo biegając z tyłu za krzesłami, lub do szatni, lub chciało wyjść z budynku i tak w kółko. Trochę byłam zmęczona po tym wszystkim i spocona, bo dźwiganie ponad 11 kilogramów to jednak spory wysiłek, zwłaszcza w przegrzanych i dusznych pomieszczeniach.

Lalki były wykonane w całości z wełny, rekwizyty ze szmatek i wikliny. Pełna ekologia. Tym fajniej się to oglądało. Minimum efektów specjalnych, maksimum treści. Miła odmiana od telewizji.

 Wycieczka do klubu nauczyła mnie, że dzieci poniżej trzeciego roku życia raczej są mało uważne, zwracają uwagę tylko na niektóre bodźce (Klu uwielbiała momenty, gdy latał konik Garbusek, bo wtedy była muzyka) i przedstawienia teatralne dla starszych dzieci mogą znosić różnie. Zwłaszcza gdy na etacie siedzi fotograf strzelający fleszem po oczach.Wrrr. Jeny, jak ja byłam wkurzona. Kluska jak Kluska, byle czego się nie boi, ale jakiś maluch się rozpłakał, starsze dzieci po wtargnięciu tego debila przestały zwracać uwagę na to co się dzieje na scenie, tylko gapiły się tam, gdzie strzelał flesz (albo były nim totalnie oślepione, gdy strzelał im w oczy). Ja swoim marnym sprzętem dałam radę zrobić zdjęcie ciężkim aparatem, jednocześnie trzymając dziecko na ręku. Można? Można. No nic, tu mają sporego minusa, ale to jednak prowincjonalny klub osiedlowy, a nie warszawski teatr z wieloletnim doświadczeniem, trzeba brać na to poprawkę. Dobrze, że w ogóle jest. Dzieci mieszkające na wsi mają dużo gorzej, dlatego dość marudzenia!

6.12.13

Ale wieje!

Przechodzący przez Polskę huragan zbiegł się terminowo z Mikołajkami i urodzinami taty Kluski. Od rana więc dużo się działo. Właściwie zaczęło się już po drugiej w nocy, gdy nad Żyrardów nadeszła ogromna zawieja połączona ze śnieżycą oraz... uważajcie... burza! Śnieg padał w każdym kierunku, błyskawice strzelały z nieba, grzmoty upiorne - dziecko spało jak zabite. Ja też przysnęłam, bo szum wiatru dobrze lulał do snu.



Rano było nieco spokojniej, trochę duło ale bez przesady, śnieg nie padał. Do buta "Mikołaj" podrzucił mi czekoladki. Czekoladki dla babci znalazła Kluska i trzeba było je schować jeszcze raz ;) Tata Kluski postanowił skoczyć na rynek po chleb i inne codzienne zakupy, to zabrał małą ze sobą. Kombinezon przeciwwiatrowy przydał się kolejny raz, tak samo ozdobne okularki na czapce-pilotce. Całkiem nieźle spisały się jako ochrona przed wiatrem. Chyba czas kupić gogle.



Ale najlepiej było w ciągu dnia. Zaraz po ewakuacji co bardziej latających rzeczy z balkonu zrobiło się cicho. Padł prąd. Potem go włączyli, ale znów padł i tym razem na dłużej. A tu dziecko chce spać. Jak tu zasnąć bez bajki? Jak żyć bez piosenek Potema? Buuułuuuu! Na szczęście mamy w domu gitarę, która zajęła na trochę. Wreszcie już niemal "ugotowaną" Kluskę wrzuciłam do kojca, dałam pieluch tetrowych do przytulania i czerwone światełko rowerowe do zabawy. Bawiła się, bawiła, podśpiewywała sobie coś pod nosem i zasnęła. Sama! Po raz pierwszy od miesięcy! Prąd w międzyczasie włączyli i wyłączyli dwa razy. Dom pogrążył się w egipskich ciemnościach, ale jakoś znaleźliśmy czołówki i lampki rowerowe. Zapowiadał się ciekawy wieczór.

Nowy przybysz w zabawkach Kluski 
"handmade" Łosiek trafiony na alledrogo :)

Wieczorem wróciła babcia i niestety znów padł prąd. Tym razem Kluska już była biegająca. Jako że na Mikołajki dostała między innymi nowy plecak-smycz ze skrzydełkami nietoperka, przypięliśmy doń czerwoną lampkę rowerową, żeby było ją lepiej widać. A na głowę założyliśmy lekką czołówkę tatusia, żeby dla odmiany ona coś widziała. Wyobraźcie sobie biegające dziecko z przodu świecące na biało, z tyłu migające na czerwono. Suupeeer Kluuuskaaa!

Jakimś cudem w nic nie wyrżnęła. A my się nie mogliśmy zw śmiechu pozbierać z podłogi. ;)


W końcu prąd wrócił, znalezioną w międzyczasie świeczkę można było zgasić i rozpocząć śpiewanie "Sto lat" tatusiowi Kluski oraz degustację ciasteczek, które sobie upiekł z okazji urodzin. W prezencie dostał dwie ogromne siaty cukierków, tak jak sobie życzył  Mniam, mniam, pycha pycha! :)

4.12.13

Tata złaź!

Ostatnio Kluska zgania tatę z krzesła i każe sobie włączać piosenki kabaretu Potem. Nic innego nie chce. I potem tak siedzi nieruchomo i słucha. Będę mieć skrzywione intelektualnie dziecko, te piosenki są nienormalne ;)



Bardzo poważne dziecko na fotelu prezesa wygląda tak:


Poza tym dni i noce upływają nam w sielskiej atmosferze życia rodzinnego. Ktoś tam gotuje obiad, ktoś tam zmywa, ktoś wyrzuca śmieci i robi zakupy. Codzienna domowa rzeczywistość bez specjalnych atrakcji. Nuda, ale nie do końca. Czas się wlecze, książki się czytają, filmy oglądają, internet sam się nie przeczyta!
Ja dla odmiany zbieram się do robienia na szydełku, mam w planach ośmiorniczki, ale mi dziecko zajumało tekturową formę z rolki od papieru toaletowego i nie mam jak zacząć. Wszędzie kłody pod nogi normalnie. Nic tylko szukać kolejnych pretekstów ;)


Kluska jak zwykle dopomina się o żarcie, ostatnio zagustowała w przylepkach. Najlepiej w postaci połowy bochenka chleba. I dokańczamy potem takie coś, co wygląda jakby myszy podżerały. A to Kluseczka ząbki ćwiczy ;)


Pomału zbliżają się Mikołajki i urodziny taty Kluski (dopiero od niedawna zaczęłam pamiętać, kiedy ma urodziny), Kalendarza Adwentowego nie kultywujemy, bo tajemniczy skrytożercy i tak by podwędzili zawartość w ciągu jednej nocy. W tym roku tradycja świąteczna będzie jeszcze bardziej uboga niż zwykle. Choinki nie będzie, Wigilii nie będzie, tylko prezenty będą, ale też bez przesady. Grunt żeby śnieg był!

2.12.13

Nas nie dogoniat!

Zabraliśmy po zwykłym spacerze Kluskę na rower. I zaczęła nam przysypiać, a w drodze powrotnej zasnęła na twardo. I oczywiście natychmiast obudziła, jak tylko zaczęłam ją wyjmować z fotelika. I już nie zasnęła. Kwadrans snu na cały dzień (normalnie śpi minimum 2 godziny) trochę ją zamordował i padła tuż po dwudziestej.


Niestety jeździmy bez kasku, bo wciskanie go na grubą czapkę nie zdaje egzaminu. Jeździmy ostrożnie po mało uczęszczanych uliczkach. Pocieszam się, że tu w  Żyrku mało które dziecko jeździ w kasku i jakoś nie ma tragedii (a dzieci w fotelikach jeździ tu sporo). Ale jak tylko zrobi się cieplej, kask wróci do łask. Dla mego spokoju sumienia. Za to doskonale przydają się ochraniacze na stopy od babci i kombinezon przeciwwiatrowy trafiony od kogoś na alledrogo. Tylko nie ma kaptura, ale tu jakoś dajemy radę. Pod spodem Klu ma najczęściej bluzę z kapturem albo wysokim kołnierzem. Problemem są rękawiczki, nie tylko podczas jazdy. Takie zwykłe są mocno przewiewne, muszę poszukać czegoś z ortalionem na wierzchu. Albo czas poświęcić jakiś używany polar tatusia i uszyć dłuższe polarowe. Tradycyjne jakoś nie zdają egzaminu.

Wiadomo że nie ma lepszej zabawy, 
niż zabieranie obierek tatusiowi.

Dzisiaj był w ogóle dzień bogaty we wrażenia, prócz wycieczki rowerowej rano było bujanie do upadłego na huśtawce, a popołudniu do domu zjechała babcia, świeżo po wyprawie do Gruzji. I przywiozła granat rozprasowany jak cerata, wyglądający jak cerata i smakujący jak cerata. Przywiozła też świeczki z granatu, smakujące jak świeczki. I przemyciła kamienia z nad Morza Czarnego (to znaczy pani celnik pozwoliła wywieźć kilka "dla wnuczki"). Nie wiem jak smakowały, bo nie próbowałam ;)


30.11.13

Pobudka!

Ósma dwadzieścia - szczepienie. A tu wstać wcześniej trzeba, sprawdzić czy tata Kluski też wstaje, dwa łyki kawy wypić, szybkie płatki na mleku na śniadanie i to najgorsze. Obudzić Kluskę. Jak to zniesie? Zniosła nadspodziewanie dobrze, uśmiechnęła się na mój widok i zaczęła przeciągać. Uff, z głowy. Szybka butla, szybkie przebieranie, przewijanie, dziecko w jedną rękę, wór ze śmieciami w drugą, prikaz do taty Kluski by zabrał wózek i do nas dotarł do przychodni.

A w przychodni okazało się, że i tak jeszcze sobie poczekamy mimo spóźnienia. Jeszcze jakąś mamę ze starszym chłopcem przepuściłam, bo się śpieszyła do pracy, a ja wszak wiadomo mogę sobie w nocy popracować, żebym tylko jeszcze miała siłę po takich pobudkach!



No i poza tym gites marinez, przy okazji mi Kluskę zważono i zmierzono i aże się zdziwiłam, bo okazało się, że waży 11,2 kg (plus grzechotka), a czubek głowy trzyma na 83 centymetrze. Ale skoczyła! Trochę ryczała przy osłuchiwaniu, bo stetoskop był za zimny i to ją wkurzało (ech Ci lekarze!). Osłuchiwanie było pro forma, wszak nawet kataru nie miała. Kłucie też nie obyło się bez wrzasków, ale bez histerii, kilka wdechoryków i cisza, bo trzeba gabinet zabiegowy dokończyć oglądać.

A potem jeszcze wycieczka okolicznościowa na rynek i wycyganienie jabłka gratis przy okazji zakupów owocowych. I ukrojenie chleba przez panią sprzedawczynię, bo dziecko w wózku głodne przecie i na pusto jechać nie będzie. A potem to ja już chciałam wracać, bo mi dłonie zmarzły. Przez to wychodzenie w pośpiechu pod cienką letnią wiatrówką (przecież wychodzę tylko na moment, do przychodni pięć minut piechotą) miałam tylko jedną warstwę ubrania, bluzkę z długim rękawem i żadnych rękawiczek. I tak dobrze, że nauszniki zabrałam i szal.

A na co szczepiliśmy tym razem? Na kleszczowe zapalenie mózgu. Pierwsza dawka, jeszcze dwie, druga za 6 tygodni, trzecia w okolicach wakacji i spokój na trzy lata. W naszych okolicznych lasach kleszczy za trzęsienie, paskudy cholerne, z jednego wyjścia do lasu dwa wyjęłam z dresu Kluski po powrocie, a trzeciego osobiście strzepnęłam z włosów na głowie, na szczęście nie zdążył dotrzeć do skóry. Gadziny przebrzydłe. Żałuję, że nie ma nic przeciboreliozowego, bo te "nasze" niestety ponoć zarażone. Jak by się Klusce wbił, to od razu trzeba wysyłać do analizy i lecieć do lekarza, grr.
Koszt szczepionki w sumie nieduży, ok.110 za dawkę. Więcej zapłacimy pod koniec lutego, bo się nam kumulują ostatnie 5w1 i pneumokoki. A potem jeszcze ospa i teoretycznie meningokoki, ale z tymi ostatnimi przed drugim rokiem życia Klu się nie wyrobimy, więc będzie jedna dawka a nie dwie. W sumie lepiej, i tak się dziecko traumy strzykawkowej nabawi. A jeszcze trzeba by morfologię zrobić. Chociaż raz w roku powinnam, ale po tylu strzykawkowych atrakcjach.... chyba jeszcze zaczekam.

28.11.13

Zimny chów po holendersku

Czyli co z tego że jest zimno, trza dziecko od małego hartować. Ciekawe czy jej wycieczką na dworzec i z powrotem załatwiliśmy katar i odroczenie szczepienia, czy przeciwnie, zahartowaliśmy ją jeszcze bardziej (mimo wszystko nawet my ostatnio przestaliśmy zabierać Klu do piaskownicy).

Allo? Allo? Czy to wujek Huann?


Wycieczka dość spontaniczna, chcieliśmy się zobaczyć ze znajomym, który akurat przejeżdżał pociągiem przez nasze małe miasteczko. Feler, że się trochę za wolno szykowaliśmy. A na koniec okazało się, że od października Klusce tak urosły nogi, że właściwie trzeba przepinać mocowanie o oczko niżej. Nie było na to czasu, więc zapięliśmy stopy po staremu przy proteście jednej nogi kluskowej. Jak ona dalej będzie tak rosnąc, to wyrośnie z tego fotelika, zanim pójdzie do przedszkola!

I co? I guzik, akurat pechowo pociąg nie miał opóźnienia, a my przyjechaliśmy na stację dwie minuty za późno i tylko mogliśmy Huannowi pomachać, zresztą nie widział nas w tłumie wysiadających z pociągu. ale co sobie pojeździlismy przez 20 minut (ok. 4 km), to nasze. :)

24.11.13

Coś nowego

Cztery słonie, zielone słonie,
każdy kokardkę ma na ogonie,
Ten pyzaty, ten smarkaty,
Kochają się jak wariaty!

Dziecko nauczyło się płakać po piosenkach. Zabiję tych od Mini-mini. Od jakiegoś czasu puszczają piosenki reklamujące płyty, a żeby ich mrówki pokąsały, puszczają daną piosenkę tylko raz. Dziecko mi potem płacze, że słonie się skończyły, że osiołek się skończył, co z tego że jej śpiewamy, ona nie chce, ona chce te z telewizji. Bo jak wiemy muzyka muzyką, ale w pewnym wieku teledysk jest najważniejszy!

Że Kluska lubiła muzykę, to wiedzieliśmy od dawna, ale że rozpoznaje konkretne piosenki i odróżnia je od innych hałasów na tyle, by domagać się tych pierwszych - to już pewna nowość. Ostatnio tata puszcza jej piosenki i skecze kabaretu Potem. Kluska zdecydowanie bardziej woli piosenki. Nawet czasem podchodzi do taty przy komputerze i każe mu spadać, bo ona teraz będzie siedzieć na fotelu prezesa i oglądać. I zajadać orzeszki, bo tata jak ogląda Potema, to zajada orzeszki. Jak ona je gryzie swoimi ledwie czterema trzonowcami - nie mam pojęcia.

W ogóle z tymi orzechami to jest niezły bajzel, dopiero ostatnio przyszło nam do głowy, że przecież bywają ludzie nań uczuleni i trzeba uważać. Ale że od wielu miesięcy Klu dostawała zmielone orzechy w owsiance babci, to chyba nie jest uczulona. I całe szczęście, w owsiance są ich śladowe ilości i nikt o tym na co dzień nie pamięta.

Rzeźba z parku w Oslo, bardzo polecam 
placyk z rozwojem niemowląt

Kto by pomyślał, że na początku lata zeszłego roku toto wisiało do góry nogami i mało się interesowało światem na zewnątrz. Wolało spać i denerwować matkę swoim bezruchem ;)

19.11.13

Piaskownica w listopadzie #2

A my znowu w piaskownicy. Tym razem już w gumowanych ogrodniczkach. Niestety Kluska po kwadransie zabawy zauważyła wózek koleżanki i była awantura, że go nie dostała.

Czy Wasze maluchy też zabierają zabawki innym dzieciom? Bo moja to jest istny tajfun. Zupełnie nie wiem jak się zachować, żeby nie musieć nawiązać kontaktów towarzyskich z innymi rodzicami... Klu jest za mała, by zrozumieć prawo własności. A ja mam fobię społeczną i nie umiem nawiązywać relacji piaskownicowych. Nawet nie to że jestem nieśmiała, bo nie jestem. Jestem typem aspołecznym, co zawsze trzyma się z boku. Łatwiej mi się dogadać z dzieciakami na płaszczyźnie łopatki i wiaderka, z trudem odnajduję się wśród ludzi dorosłych, z ich hierarchią wartości, stosunkiem do własnego dziecka i do innych ludzi. Już w sieci niełatwo mi znaleźć płaszczyznę porozumienia, a co dopiero fejs tu fejs, w zwykłym życiu.


Cieszy mnie tylko to, że dziś na placu zabaw znów pojawiły się dzieci. My byliśmy pierwsi, potem dotarł jeszcze jakiś dwulatek, potem Lenka, a potem uciekliśmy z powodu syrenki alarmowej na widok wózka, więc nie wiem czy jeszcze ktoś dotarł, ale podejrzewam że tak. Ostatnie ciepłe dni, od przyszłego tygodnia ponoć atak zimy. A ja nie mam sanek dla Kluski! Chyba czas porządnie się rozejrzeć.

Na przyszły weekend zaplanowałam sobie jakąś dłuższą wycieczkę rowerową, takie zakończenie sezonu długodystansowego, a potem jeżdżę tylko po mieście i bliższej okolicy. Mam ambicje dociągnąć do 3333 kilometrów przejechanych w tym roku, zostało mi niewiele, średnio 2-3 dziennie, więc nie ma problemu. W międzyczasie do dokończenia dwie książki i odnalezienie trzeciej, którą gdzieś posiałam w domu i nie mogę znaleźć od września.

18.11.13

Wolność

Nareszcie wolna! Tak sobie pomyślałam, kiedy moje cycki w szpitalu przestały produkować mleko.
Nareszcie wolna! Zdaje się wołać do nas Kluska, odkąd nauczyła się chodzić.



Mawia się "Jaka matka, taka córka". Może coś w tym jest? Nigdy nie byłam przyklejona do moich rodziców, widzę to samo u swojego dziecka. Pierwszy raz uciekłam na wakacjach, gdy rodzice nie pozwolili mi iść nad jezioro. Najpierw pobiegłam do małego lasu (sprawdzając czy gdzieś nie czai się dziad lub baba z worem, którymi mnie straszono), a potem ukradkiem przemykając się między łodziami dotarłam nad pomost i weszłam do wody. Byłam wolna! Miałam dwa i pół roku. Pamiętam tę chwilę, jakby to było wczoraj.

Nie zmieniłam się.

Nadal wyrywam się na wolność, odkrywam kapliczki sprzed stu lat zagubione po polach Mazowsza, lezę w krzaki, a w krzakach znajduję chatki zbite z desek. Tę poniższą odkryłam siedem kilometrów od domu. Gospodarstwo jest na mapach z 1935 roku. Od dawna nikt tu nie mieszka. A ja jestem w swoim żywiole. Grzebię w starej szafie, dotykam zakurzonych talerzy, przyglądam się drewnianemu różańcowi zawieszonemu na obrazie Madonny. Topię nogi na kampinoskich bagnach, przeciągając tamtędy rower, który przez godzinę później skrzypi ubłoconymi hamulcami. Wracam po nocy w paskudnej mżawce, padam na twarz, a moje dziecko przybiega z radością, by poskakać na mojej głowie.


Kluska jeszcze nie jest wolna, jeszcze ją trzymamy, choć wszelkimi siłami wyrywa się w świat. Wie jak trafić od domu do piaskownicy oddalonej o kilkadziesiąt metrów. Wie jak trafić do bliższego sklepu oddalonego o 200 m. Wie jak trafić do dalszego sklepu oddalonego od 700 m. Kiedy wyjdzie z domu i pójdzie się za nią - widać, że dokładnie wie, dokąd idzie.

Z przerażeniem myślę o jej pierwszej ucieczce. Jestem pewna, że prędzej czy później nam zwieje, a kiedy ją znajdziemy, popuka się w czoło, że przecież ona wie gdzie jest i właśnie miała wracać na obiad ;)

12.11.13

Po weekendzie

Nieco dłuższy weekend i ambitne plany na wykorzystanie czasu pod nieobecność babci (wyjechanej do Lwowa), które nie do końca wypaliły. Myślałam zabrać Kluskę na rower, ale nie ociepliło się na tyle, bym się zdecydowała. Zaważyły głównie przelotne opady deszczu i nieco późniejsze pory zasypiania. Po prostu zanim mała się obudziła, a po obudzeniu zjadła obiad - robiło się już ciemno. Jak ja nie lubię zimowego czasu. Pomyśleć, że to nasz geograficzny. Z piaskownicy też musieliśmy zrezygnować, bo piasek mokry nawet na wierzchu. Została tylko bujawka na placu zabaw w parku i karmienie kaczek i gołębi.

Karmienie kaczek przez Kluskę do niedawna odbywało się tak, że kaczkom rzucał czerstwy chleb tata Kluski, a Kluska zamiast rzucać go kaczkom - pożerała. Ale ostatnio nauczyła się dzielić, nawet czasem całą kromkę im rzuci i trzeba ją podnosić, dzielić na kawałki, kawałki dawać Klusce, a ona rzuca dalej. Tata uczył ją tego konsekwentnie od miesięcy i zaczynają być efekty.

Natomiast bujawka to jest własność Kluski. Jak jest zajęta, to wszczyna awantury. Jak się wreszcie do bujawki dopcha, to się ustawiają kolejki. Na sąsiedniej bujawce dzieci się zmieniają, a ta siedzi i ani myśli schodzić. Ale mamo! Ja tu mieszkam!



To samo mniej więcej jest z wanną. Włożyć dziecko do wanny jest bardzo łatwo. Gorzej wyjąć. Bo Kluska ucieka, chlapie, gryzie i wrzeszczy. Po jakimś czasie zaczyna się jej nudzić i wstaje. I wyrzuca zabawki z wanny, gorzej gdy są to kubki z wodą, najgorzej gdy kubki lądują na mnie albo tacie albo na babci. Ale mamo! Ja tu mieszkam! Jak temu zaradzić? Wołam: wychodzimy! I Kluska od razu siada w wannie, odwraca się tyłem i grzecznie bawi przez pięć minut. W związku z czym kąpiele się u nas mocno przedłużają. ;)

Noce różnie, czasem mała przesypia je ciurkiem, czasem płacze przez sen co godzinę do trzeciej. Chyba to ta ostatnia czwórka jeszcze dokucza. A może co innego. Z samym zasypianiem mamy jednak labę. To znaczy skapitulowaliśmy. Dziecko wrzucamy do wózka, sadzamy przed telewizorem, dajemy pieluszki tetrowe i miśki do zabawy, becik w owieczki i siadamy w fotelu tak, by Kluska nas nie widziała. Czasem zaśnie w pięć minut, czasem po godzinie. Potem przenosimy ją do kojca i po robocie. Żyć nie umierać.



W ciągu dnia nie jest jednak aż tak różowo. Mała ma jeszcze problemy z okazywaniem czułości. Na przykład przychodzi mnie rano z tatą i włazi mi na głowę, albo klepie po twarzy. Tak samo wali zabawki podczas "usypiania" ich w wózku. A może ona lalki i pluszaki wtedy budzi tak jak mnie? Ciężko ocenić jej intencje. Potem tata Kluski przynosi mi kawę do łóżka, szybko wypijam, bo Kluska też chce i potem rozczarowana zagląda do pustego kubka. Jak już widzi, że usiadłam, to mnie chwyta za rękę i wyciąga z pokoju do salonu, który jest zarazem sypialnią kluskową. Czasem zamiast tego idzie do salonu i przynosi stamtąd książeczkę, którą wali mnie w głowę, żebym jej poczytała. Sadystka poranna. Cały tatuś!

Jak to z roczniakiem, coraz więcej pomysłów do zabawy. Ostatnio coś nowego - stołek. Szura nim przez całą kuchnię i przedpokój (tu pozdrawiamy sąsiada z dołu, który w wakacje ciął gres na balkonie i nam zagłuszał nasze myśli), żeby ustawić go pośrodku salonu i bawić się w karuzelę. Jak wygląda taka zabawa? Kluska stawia stołek, kładzie na nim rękę i chodzi dookoła. Tylko się potem trochę zatacza ;)


Czyli nuda panie, nic się nie dzieje, a ja wcale nie narzekam! To znaczy troszku narzekam, troszku mi brakuje zapału, zastrzyku pozytywnej energii, sama nie wiem czego dokładnie. Od miesiąca mam wrażenie, że się do niczego zawodowo nie nadaję i nic mi nie wychodzi tak jak trzeba. Jak coś robię to w pośpiechu, mylę się, nie potrafię skupić. Książki czytam trzy na raz i żadnej nie mogę skończyć, bo to nie jest beletrystyka i czasem trzeba odpocząć. Teraz odpoczywam po próbach jądrowych z lat 50 w Kazachstanie oraz temacie śmierci w ujęciu filozoficznym. Chyba trza wypożyczyć jakiś dobry kryminał na odtrutkę ;)

7.11.13

Mamo parzy!

Jeśli czytujecie moje komentarze na cudzych blogach, pewnie często widziałyście lavinkowe westchnienia w kwestii mowy. To znaczy jak cudownie jest posiadać mówiące dziecko. I że moje nie gada. No nie gada gałgan jeden, to znaczy nie po ludzku. Wszystko powie za pomocą westchnień, machania łapką, pokazywania gestów całymi rękami, brzęczeniem, pojedynczymi sylabami. Czasem powie coś na kształt mama, czasem coś na kształt baba, ale to jest zwykłe gaworzenie. Oczyma wyobraźni widzę regularne wizyty u logopedy, bo postanowiłam nie diagnozować autyzmu metodą "na forum internetowe" ;)

Tym bardziej zadziwia mnie mądrość mego dziecka w każdym innych dziedzinach. A to wejdzie na sofę, by włączyć kinkiet (i nie zleci). A to opiekuje się zabawkami jak prawdziwymi dziećmi, wkładając je do wózka lub przytulając (ostatnio nawet o zgrozo zaczęła karmić je z butelki naśladując matko wyrodno). A to ogląda coraz to "mądrzejsze" książeczki. Ale żeby nie poparzyła się za gorącą potrawą? Otóż moje dziecię sprawdza, w jakiej temperaturze jest żarcie. Odkryłam to przypadkiem, ziemniaki jeszcze za gorące, ale już studziły się w misce. Miskę położyłam w jej zasięgu, ale wzięłam kawałek ziemniaka i zaczęłam nań dmuchać, by choć jeden na szybko się ostudził i dał się zjeść. W tym momencie Kluska dotknęła jedzenia przed sobą i wtem! Aa! Zaczęła machać rączką i pokazywać, że za ciepłe!

Jedno trzeba przyznać metodzie BLW, dziecko uczy się nie tylko normalnie jeść, ale też szybciej od innych dzieci łapie różnicę w temperaturze posiłku. Wie co to oznacza za ciepłe, zanim włoży do paszczy. A to bardzo ważny odruch. Takie małe, a już wie!


Nie mam pojęcia, skąd wiemy, co chce nam przekazać. Wyraża się w swoim niemowlęcym jeszcze języku, a my jakoś ją rozumiemy. I jestem w kropce, bo z jednej strony chciałabym ją zachęcać do mówienia, ale z drugiej wiem, że zbytnia presja zazwyczaj daje skutek odwrotny od zamierzonego. Niecierpliwie więc czekam i czekam i czekam... jej, jak ten czas się dłuży! ;)

Sytuacja z żarciem zdarzyła się kilka tygodni temu, zapomniałam o niej napisać. Dziś mi się przypomniało, to wrzucam ku potomności zgodnie z obietnicą zapamiętywania "chwil niezapomnianych".

4.11.13

Piaskownica w listopadzie

Dziwna sprawa. W przeciągu ostatnich paru tygodni wywiało z placu zabaw wszystkie dzieci. Zupełnie nie wiem dlaczego, w końcu jest dość ciepło jak na tę porę roku, około 12-10 stopni. Albo chorują, albo nie mamy szczęścia i jakoś się mijamy. Ma to swoje plusy, bo człowiek nie boi się, że starsze dziecko w pędzie przypadkiem wpadnie na moje, poza tym obie piaskownice mamy dla siebie, takoż huśtawki i karuzelę. To ostatnie ciepłe dni, pod koniec tygodnia będzie już 5 stopni i nie wiem czy się odważę puścić Kluskę na mokry piasek tak jak dzisiaj. Głównie boję się o łapy, bo nadal są problemy z wciśnięciem ich do rękawiczek. Co innego piasek, piasek do rękawiczek sypie się łopatką coraz zręczniej ;)


Kluska niedawno skończyła 15 miesięcy. Ot data w kalendarzu - poza podrośnięciem paru centymetrów ( ma ok. 82 cm) nie zauważyłam żadnej zmiany w jej zachowaniu. Może trochę pewniej chodzi niż miesiąc temu (już nie wywala się na wertepach) i jeszcze bardziej niż zwykle wkurza się przy ubieraniu, rozbieraniu i zmianach pieluchy. Mała złośnica i terrorystka. Ja już się chyba przyzwyczaiłam, babcia jeszcze walczy, skutek mniej więcej ten sam, to znaczy awantura. Taki bunt dwulatka pół roku wcześniej tylko bez słów, bo nadal mała mówi pojedyncze sylaby, ale nie słowa. A może to raczej zapowiedź tego, co nas czeka w nie tak dalekiej przyszłości? Ekhm, nietopsz. Z drugiej strony trudno mi sobie wyobrazić, by takie kochane dziecko zamieniło się nagle w potwora. Będę dobrej myśli.


Minione święta spędziliśmy w atmosferze raczej wesołej, bliżej nam było do Halloween, którego (jeszcze) nie obchodzimy, ale może to wynika z naszych pogodnych usposobień? Grobbing i zniczing uprawialiśmy na raty, Kluska asystowała przy wyborze wiązanki, nawet wiozła ją do domu na kolanach (wszędzie chodziliśmy pieszo). Ona bardzo lubi kwiaty, także sztuczne, więc każda wizyta w kwiaciarni czy na bazarze w tym czasie to była okazja do świetnej zabawy. W ogóle ostatnio Klusek ma lepkie łapki, to znaczy przy okazji zakupów często zwija coś z półek. Pół biedy jeśli to są skarpety (zawsze się przydadzą), gorzej gdy jest to zielony za duży szlafrok - dinozaur. Dziś jakimś cudem jej się znudził jeszcze w sklepie i dało radę wyjść bez awantury, a szlafrok powędrował z powrotem na półkę. Za to mamie spodobał się miś i potem była awantura przy odpinaniu klipsa i odczytywaniu kodu kreskowego. Tak czy siak dziś misiak był królem. To przez Misia z Big Blue House (Mini-Mini). I na pocieszenie, bo pół dnia nie było prądu, a zatem nie było rybki ani dinozaurów. Bu. Na szczęście Kluska czas unplugged spędziła głównie na spacerze, a potem przespała. Obudził ją po niecałych dwóch godzinach telewizor, po prostu się włączył (zapomnieliśmy wyjąć wtyczkę, wyłączył się nagle po dziewiątej, więc nie dało rady "zmutować" dźwięku). Nadal ma_być włączony i basta, choć dziecko bajek prawie nie ogląda. Prawie robi jednak różnicę, kątem oka zawsze zauważy, że wyłączyliśmy i każe włączać. No co będę dziecku bronić, skoro tak lubi. Sama mam słabość do kreskówek i nierzadko oglądamy je razem :)



Końcówka świąt czyli długi weekend cmentarny to kopanie łopatką na cmentarzu pośrodku ścieżki i rozanielanie przechodniów. A po cmentarzu oczywiście piaskownica, co z tego że jest 18  i ciemno. Pod placem zabaw są latarnie, więc piaseczek widać i można kopać. Zainteresowanych zdrowiem Kluski uspokajam, że póki co nie mamy nawet kataru, odpukać :)


Wreszcie przyjemności mamy i taty, zostaliśmy zaproszeni do imprezy w starej chacie, która zmieniła się w plener, a w ostatniej chwili na opuszczony drewniany młyn nad rzeką Rawką. Jubilatka wysprzątała wnętrze i zamieniła go w bajeczne miejsce. Będę ten wieczór wspominać latami, mimo że byłam tam tylko dwie godziny. Przyjechaliśmy tam z Żyrardowa rowerami, bo akurat i tak byliśmy na wycieczce (korzystając że Kluską zajęli się babcia i wujek Kluski - poszli sobie na basen). W efekcie zrobiliśmy tego dnia 64 km. Całkiem ładnie jak na początek listopada. Udało mi się dobić do zakładanych 3 tysięcy kilometrów w roku, a przecież jeszcze listopad i grudzień. Może uda się osiągnąć 3333 km. Oby!


Co jeszcze? Czytam właśnie książkę o wychowywaniu dziecka bez religii.

Ateistyczna Rodzina - Jak pomóc dziecku odnaleźć sens życia w świecie bez Boga - Dale McGowan

Bardzo ją polecam także ludziom wierzącym, bo nie jest antyklerykalna, przeciwnie - stara się pogodzić dwa pozornie skłócone światy. Co prawda jest z amerykańskiego punktu widzenia (Wiecie, że oni nie znają typowej polskiej Wielkanocy oraz święta zmarłych? Mają za to na początku listopada Święto Dziękczynienia, w rozsądnej odległości czasowej od Halloween). W wielkim skrócie jest to zbiór esejów pisanych głównie przez rodziców ateistów lub rodziców z rodzin mieszanych (czyli jedna osoba wierząca, druga niewierząca). Przeważa pogląd, że należy dziecko zachęcać do samodzielnego myślenia i zarazem przygotowywać psychicznie na to, że być może będzie czuć się w grupie swoich rówieśników osamotnione. Jest też o świętym Mikołaju (czy opowiadać bajkę o włażeniu przez komin, czy nie), jest o finansowaniu lekcji religii przez państwo, jest o wartościach, jest o śmierci - właściwie każdy problem ateisty w świecie teistów jest poruszany i w jakiś sposób tłumaczony. Nie powiem, żeby książka otwierała mi oczy, ale to dobra lektura dla ludzi, którzy już podjęli decyzję co do wychowywania potomstwa bez mieszania w to Boga i nie wiedzą, co dalej (bo np.  są pierwszym pokoleniem ateistów w rodzinie i nie mają przećwiczonych wzorców postępowania).

29.10.13

Czwarta czwórka

Tak jak podejrzewałam, idzie dwunaste zębiszcze. Przebił się w połowie. Dziś popołudniu Kluska była nieco rozdrażniona i cierpiąca, więc nas kapkę przeczołgała. Płaczu nie było wiele, ale wymagała więcej uwagi niż zwykle. Poza tym zła matka uległa proszącym oczom Kota w butach ze Shreka i dała się napić mleka czekoladowego. Za co została pokarana, bo dziecko zaczęło latać radośnie ze słomką i kartonikiem po całym domu, potem słomkę wypluło i jeszcze radośniej rozlewało resztki gdzie się dało. Do prania moje obie poduszki z powłoczkami, fragment kapy, Kluski bodziak i skarpetki. I jakoś wątpię, by plamy udało się wywabić. Z dywanu jakoś udało mi się usunąć gąbką. Reszty plam na podłodze nie liczę, bo kto by się przejmował trzydziestoletnim pcv i nieco młodszym linoleum w kuchni.

Będziemy satanizować nasze nosy i pupy ;)


Poza tym cholewa jasna, przesunęli mi szczepienie na odkleszczowe zapalenie mózgu. Ciasno się zrobiło na osiedlu, wyż demograficzny, co chwilę rodzi się nowy obywatel (podejrzewam pochodna wydłużonych urlopów macierzyńskich) i się nie wyrabiają z obowiązkowymi, więc nierefundowane przesuwają na wolniejsze terminy. To się nazywa w skrócie reorganizacja, szlag jej mać. No i termin mamy w połowie wyjazdu babci Kluski do Gruzji. Przeżyłam chwilę zwątpienia, czy w ogóle szczepić. Tym bardziej byłam wkurzona, że mi telefon z przychodni obudził Kluskę (komórkę z włączonymi dzwonkami zgubiłam w pokoju, w którym spała i nie mogłam znaleźć, więc to moja wina, ale pozwólcie mi ją zwalić na panią od szczepień). A potem na koniec przypaliłam ryż w papsocie, bo nalałam za mało wody (tak to jest, jak do ryżu dosypuje się mięsa i kalafiora, żeby się razem ugotowały na parze). Dobrze że dałam ryżu na zapas, to nieprzypalonego z wierzchu starczyło i dla mnie i dla Kluski. Poza tym przyszedł listonosz z paczką z nowymi bodziakami (od razu widać, że matce zaległy przelew dotarł na konto), więc podpisywałam się opierając kartkę o ścianę i trzymając Kluskę na rękach. Po roku z dzieckiem takie rzeczy robi się bez najmniejszego wysiłku. :)

Tata Kluski został oddelegowany w ciągu dnia do sprzątania liści z grobów oraz ścieżek i nie uczestniczył w radosnym przypalaniu ryżu, za to jakimś fartem uniknął zalania czekoladą. Zrobił też nam na wieczór pyszne spaghetti, dziecko miało makaron nawet na głowie, ale byliśmy zbyt zajęci jedzeniem, by to uwiecznić. Może następnym razem. ;)

28.10.13

Sama sobie poradzę!

   Macie syndrom Zosi Samosi? Cierpiałam nań we wczesnym dzieciństwie. Sama założę buty, sama wejdę na murek, sama z niego spadnę. I kto mi zabroni? Sama się nauczę, nie chcę korepetycji, co z tego, że dostałam trzecią pałę w semestrze z chemii. Prosić o pomoc? Wstyd i hańba.

  Nie pamiętam, kiedy mi się odmieniło. Chyba jakoś w połowie studiów, gdy zawaliłam kilka przedmiotów pomagając zaliczyć inne koleżankom z grupy. A może jeszcze w dzieciństwie, gdy niewinny uśmiech powodował, że dostawałam pełną michę żarcia od obcej babci czy cioci? Zazwyczaj proszę zgrywając sierotę, robiąc oczy kota ze Shreka (tylko wtedy nie było jeszcze tej bajki, więc nie wiedziałam, że to się tak nazywa) i trzepocząc rzęsami. Skoro już się upadlam, to niech to przynajmniej przyniesie jakiś skutek (o co od czasu do czasu w internetach słyszę pretensje, że oszukuję).
A ja jestem naprawdę szczęśliwa, że się tego nauczyłam. Prosić. Wyciągać rękę. Przyznawać się do tego, że tym razem nie uda mi się zrobić czegoś samemu, że potrzebuję pomocy. I co najważniejsze, nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Może dlatego, że swojego czasu chętnie pomagałam innym czując, że im się moja pomoc należy jak psu micha.

Sama wlazłam, bo nie mogłam się dowołać 
taty Kluski z drugiego końca ruin cegielni


   Nie wiem jak jest pod tym względem w innych krajach, ale u nas społeczeństwo wychodzi z założenia, że kobieta po urodzeniu dziecka z dnia na dzień staje się super zaradnym monstrum, które wszystko zrobi samo najlepiej. Najgorsze, że same kobiety też tak uważają. I na pewno sporo z nich daje sobie radę. Bo musi. Są takie co nie muszą, ale i tak robią wszystko z oczami na zapałki, bo im wstyd przed innymi mówić, że nie mają siły. Że po kilku dniach z ząbkującym maluchem mają go ochotę wyrzucić przez okno. Że tak naprawdę niewiele brakuje, by stały się kolejną "mamą Madzi". Najgorsze w tym wszystkim są inne kobiety - matki. Ty sobie nie radzisz? Ja w Twoim wieku miałam dwójkę i sobie radziłam! Źle to sobie zorganizowałaś! Skoro Twoje dziecko dużo płacze, to dlatego że je rozpuściłaś. Twoja wina oczywiście. Zawsze mi się w takim momencie włącza syndrom szpadla. To znaczy wizualizuję sobie szpadel, po który idę do piwnicy i trzaskam rzeczoną w łeb. Tak żeby bolało. Kilka razy. Na szczęście takie kobiety znam głównie z opowieści, bo nie wiem czy bym zdzierżyła na spokojnie takie teksty na co dzień. Pewnie skończyłoby się karczemną awanturą i wyzwiskami w stronę onych oraz dożywotnim zerwaniem kontaktów towarzyskich rzecz jasna. Nie dość że miały w życiu pod górkę, to jeszcze znajdują dziwną przyjemność w sprawianiu, żeby inne kobiety miało tak samo przesrane. Noł łej koleżanki. Takiego wała. Zgłaszam protest. Odmawianie pomocy komuś, kto prosi, dla zasady (bo same byłyście w takiej sytuacji i sobie poradziłyście), uważam za zwykłe okrucieństwo, a może i zemstę za własne nieszczęśliwe i zmarnowane lata. Chamstwo i drobnomieszczaństwo.


Women Power? O nie!


   Wiele jest kobiet siedzących całymi dniami z dziećmi bez kontaktu z innym dorosłym człowiekiem. Jedyna rozrywka to oglądanie telewizji, wyjście do piaskownicy albo do sklepu. Pozostałych domowników widują parę godzin dziennie, dalszą rodzinę kilka razy w miesiącu. Mimo to radzą sobie doskonale, gotują, piorą, prasują, sprzątają, pracują zawodowo, nie krzyczą na dzieci i nawet twierdzą, że są bardzo szczęśliwe. Niesłychanie je podziwiam, ale musiałabym na głowę upaść, by się z nimi zamienić.

To napisałam ja: lavinka_dwie_lewe_ręce_podajcie_bo_mi_upadło :)

A na pocieszenie piosenka mistrzyni proszenia o pomoc płci odmiennej z mojego ulubionego filmu.



25.10.13

Trzy czwórki

Nie wiem jak to się stało. Podczas wrześniowego kataru widać było jasne paski wyrzynających się trójek, a czwórki ledwo ledwo. Katar minął, szczepienie poszło, a Klusek nadal nie dawał sobie do paszczy zaglądać. Dziś przypadkiem udało mi się coś przyuważyć i na chama zaczęłam jej macać paszczę. Oczywiście paszcza mnie użarła, ale com wymacała to moje. Nagle okazało się, że ma całkiem ładnie wyrżniętą jedną górną czwórkę i w 3/4 pozostałe dwie, czyli górną prawą i dolną prawą. O czwartej czwórce nic nie wiadomo, ale podejrzewam, że to już niedługo. Przypadkowe krótkie nocne pobudki to musiało być to.

Trochę uff, bałam się kolejnych infekcji przy każdym zębie, a tu wyszło, że jednym słabym katarem załatwiliśmy trzy. Obyło się bez temperatury (dwójki szły z gorączką wszystkie cztery) i bez płaczu.



Z innych przyjemności, coraz trudniej mi robić fotki Klusce. Na spacery najczęściej chodzi z nią tata, zapomina aparatu, a jak nie zapomni to i tak nie ma którą ręką robić zdjęć. Babcie i wujkowie robią zdjęcia komórkami, co przy ruchliwości małej oznacza 3/4 rozmazanych a resztę nieostrych. Nawet ze swoim lepszym aparatem mam problem, bo niestety obiektyw mam do landszaftów, a nie zdjęć studyjnych bez wspomagania sztucznym oświetleniem. Więc wrzucam to, co mi się jako tako udało podratować. A wyłazić na dwór z małą tylko po to, by zrobić jej kilka zdjęć, nie bardzo mi się chce. Bo to i czas, kiedy trzeba ją przebierać. W domu chłodno, kaloryfery wyłączone, ale grzeją nas sąsiedzi i nadal jest za ciepło, by ją w domu trzymać w dresie.



Przy okazji wielka rada - włączajcie kaloryfery jak najpóźniej, będziecie mieć zdrowe i długo śpiące dzieci. Nic nie wysusza bardziej śluzówek, niż włączone kaloryfery. Można oczywiście stosować nawilżacze powietrza, ale one tylko zmniejszają objawy, które przy wyłączonych kaloryferach w ogóle nie występują. Mam alergię na roztocza, to wiem co mówię. W zeszłym roku tak uniknęliśmy poważniejszych przeziębień (tylko lekki katar), mam w planach robić tak i w tym roku. Czyli włączać kaloryfery tylko wówczas, gdy temperatura na zewnątrz spadnie poniżej -10 stopni Celsjusza. Poza tym jak się zrobi w domu 16 stopni - założyć małej sweter, albo swetrokamizelkę. I już.

Staram się też nie przegrzewać małej na spacerach, ale wiadomo że nie zawsze trafię. Bo np. jak wychodzi rano to jest jeszcze zimno po nocy, a w ciągu godziny robi się dużo cieplej. Na szczęście tata i babcia Kluski są rozsądni i ją rozbierają w razie ocieplenia. W najzimniejsze dni mała nawet zaakceptowała rękawiczki, a był z tym na początku problem. Wyła z zimna, a nie chciała mieć nic na łapach. No ale jakoś się udało. Teraz na szczęście znów się ociepliło.



A poza tym celebrujemy w weekend imieniny Kluski czyli dzisiejszy Światowy Dzień Makaronu. Jako że mieliśmy problem z ustaleniem, po której świętej Alisie Kluska ma imię oraz jak to jest z rosyjskim kalendarzem, który ma przesunięte święta - postanowiliśmy obchodzić imieniny po ksywce, a nie po imieniu właściwym. Z okazji imienin w niedzielę Kluska idzie do teatru. Taki maluszek w teatrze? Ano teatr Baj organizuje dwa przedstawienia dla młodszych dzieci. Też byłam zaskoczona, a jednak :)

19.10.13

Przeszłość

Jestem wielbicielką przeszłości nieznanej. Okruchów ludzkiego życia, które gniją zapomniane na strychach opuszczonych domów, zakamarkach starych chałup, zakurzonych szafach czyichś prababć. Nie zbieram starych mebli, kolekcjonuję śmieci. Bezwartościowe drobiazgi, które zginęły by w zapomnieniu już za kilka lat. A ja wiem, skąd są i tym bardziej je kocham. Może kiedyś z Tomim otworzymy muzeum. ;)
I tak ostatnio trafiłam na dziecięcy berecik z antenką, na oko pamiętający lata 60' a może i wcześniej. Znalazłam go w pewnym opuszczonym rozpadającym się budynku. Berecik najprawdopodobniej należał do pewnej dziewczynki urodzonej pod koniec lat 40. Wnioskuję to po zeszytach do polskiego i rosyjskiego, które na szczęście były opatrzone rocznikiem. Kiedyś pewnie tu mieszkała, dziś jest starą kobietą, może już od dawna nie żyje? Bardzo ciekawa jestem, co się z nią dziś dzieje. Jakie miała życie i czy pamięta ten berecik. Lubiła go nosić, czy raczej nienawidziła, bo takich jak on były tysiące?

Tak mi przyszło do głowy, że kiedyś to były porządne ubrania. Beret jest niemal jak nowy, tylko lekko zakurzony. Przeleżał na wilgotnym strychu wiele lat, może nawet kilkadziesiąt i nic mu nie jest. Nawet się bardzo nie zdeformował. Ciekawe który z ciuchów naszych dzieci tyle przeżyje. I czy którykolwiek.



Jesień zawsze nastraja mnie nostalgicznie i trochę depresyjnie. Czas przemijania, jedni się rodzą, inni umierają. Kluska nie pozna ani jednego ze swoich dziadków. Obaj nie żyją od dawna. Dziwne są koleje ludzkiego losu. Umarli w tym samym roku na tę samą chorobę. Czasami sobie żartuję, że spotkali się w kolejce do rozpatrywania między piekłem a niebem (mój tatuś raczej do piekła, tata Tomiego raczej do nieba) i wymienili adresy swoich dzieci ;) . I myślę sobie i dumam, jak to będzie za ileś tam lat, kiedy ja będę siwą staruszką, a moje dziecię w kwiecie lat podbijać świat. Czy pójdę w stronę dobrego dziadka, czy raczej w stronę złego? Nie pochodzę z kochającej się, fajnej rodziny. Raczej przeciwnie. A tak łatwo powielać złe schematy. Jestem DDR, a nawet DWR (czyli dorosłe wnuczę rozwodnika), patologię rodziny mam we krwi. Gdzieś we mnie siedzi strach, że zamienię w piekło dzieciństwo Klusce, tak jak mojej mamie babcia, tak jak mnie moja mama. Na szczęście w porę dowiedziałam się o tym syndromie źle kochanych dzieci, a może przekochanych? Za bardzo kochanych przez jedną osobę i za mało przez drugą? A może odwrotnie? Ciężko to opisać. Ale to jest trochę jak piętno.

Najtrudniej jest rodzicowi DDR. Bo ma tendencje do rywalizacji z rodzicem oczko wyżej. Moja mama pół życia udowadniała mojej babci, że jest najlepszą matką pod słońcem i nie potrzebuje niczyjej pomocy, a już babci w szczególności. Nawet jak została sama z dwójką dzieci. A zarazem wypominała babci latami, że jej nie pomagała. Taki paradoks. Miała za złe brak pomocy, której nie chciała. Wreszcie syndrom rodziny jak z obrazka. DDRy nie wiedzą, jak wygląda prawdziwa rodzina, więc tworzą w głowie obraz rodziny idealnej. Jak z filmu, jak z powieści, od początku do końca fikcja. I zaczynają jak reżyser czy producent realizować swoją wizję. To nic, że wszyscy wokół pukają się w czoło. To nic, że dzieci plują jadem na każdy pomysł uczynienia z nich dzieci idealnych, bo przecież chowanych za pomocą idealnych metod z książek. Najważniejsze jest to, że DDRy mają super rodzinę. Lepszą niż tamta kobieta, której się nie udało. Toksyczne relacje z nawet najukochańszą rozwiedzioną matką zniszczyły już niejeden związek i niejedną relację matki z córką. To cholerne uzależnienie od dziecka, które ma dać matce poczucie bycia lepszym człowiekiem, zabija ich wzajemną miłość powoli. Dopóki dziecko jest małe i uzależnione od matki - jest super i pięknie. Im bardziej dziecko robi się samodzielne i wyrywa w świat, tym większy jest dramat matki, która żyje jego życiem i tylko dla niego. Tylko że to jest chore, jak trzymanie wróbla w złotej klatce.


W pewnym momencie coś pęka i zaczyna się wylewanie żalu do dziecka. Ja się dla Ciebie tak poświęciłam, nie przespałam tyle nocy, nosiłam godzinami, tuliłam, kochałam a TY CO NIEWDZIĘCZNICO?!? Mówisz, że mnie nienawidzisz? Mówisz, że uciekniesz z domu? Mówisz, że mnie nie kochasz, bo nie ma za co? Mówisz, że babcia jest najfajniejsza na świecie? Ta babcia, która ledwo co Cię widywała, bo była za granicą przez wiele lat? I tak przez całą podstawówkę i liceum. Zatruwanie jadem własnego dziecka, podkopywanie jego poczucia wartości, krytykowanie za najmniejsze pierdoły, wszystko źle, bo nie pasuje do obrazu rodziny idealnej, gdzie wszyscy się kochają i przytulają, a idylla trwa wiecznie...

I jak ja po takiej młodości mam chować własne dziecko? Żeby tego nie powtórzyć? Żeby nie przegiąć w druga stronę i być zbyt zajętą, gdy mnie będzie naprawdę potrzebować? DDR jeśli chce stworzyć kochającą się rodzinę, wszystkiego musi uczyć się od zera. Rozwiązywania konfliktów. Nie obwiniania innych o własne błędy. Radzenia sobie z porażkami. Musi przeżyć swoje dzieciństwo jakby od nowa, od samego początku i przerabiać na bieżąco. Tak mam teraz z Kluską. Obie mamy roczek, obie uczymy się świata zależności ludzi od ludzi. Musiałam przekreślić przeszłość. Postawić grubą czarną krechę i żyć zupełnie od nowa, bez udowadniania mojej mamie, że będę lepsza lub równie dobra jak ona. Nie ma mowy, żadnych porównań. Ani na plus i ani na minus. Mam jakąś mamę, ale to jest przeszłość. Kontaktuję się z nią, ale to jest nowa mama. Tej starej nie ma, nigdy nie było. To jedyny sposób. Inaczej gdy zaczynam wspominać dzieciństwo, to wraca nienawiść, wraca piekło niezrozumienia i idiotycznych wymagań. Wracają awantury o bombki na choince, o krzywo poskładane ubrania i porozrzucane klocki na podłodze. Za każdym razem, gdy czytam o mamie, która robi cyrk swojemu kilkuletniemu dziecku o bałagan, próbuję tłumaczyć, że nie tędy droga. Że tak wiele można stracić denerwowaniem się pierdołami jak brudne spodnie, mokre buty czy chlew w zabawkach. Że czasem lepiej odpuścić kąpiel czy mycie zębów i w to miejsce się z dzieckiem powygłupiać. Że to jest ważniejsze, niż idealnie wytresowane dziecko na pokaz, co by rodzinie udowodnić, jak się je świetnie wychowało i jaką ma się z nim świetną relację. I jakim się w związku z tym jest świetnym rodzicem. Tylko że to nie działa. Nie wytłumaczyłam tego mojej matce będąc dzieckiem, nie udaje mi się to teraz.

Nie trzeba być dzieckiem rozwodników, by być w toksycznej relacji ze swoimi rodzicami. By z nimi w chory sposób rywalizować włączając w to swoje dzieci. Nie róbcie tego, jeśli choć trochę jeszcze je kochacie. Nie starajcie się być lepsi od Waszych rodziców. Dzieci odejdą i nie będą chciały Was znać. Nie przyjadą na pogrzeb. Pojadą do sklepu po bułki i odetchną z ulgą, że nareszcie skończył się ich koszmar.

13.10.13

Do kogo jest podobne moje dziecko?

W mojej rodzinie mamy tak intensywnie zmieszane geny, że dzieci rzadko przypominają rodziców. W rodzinie taty Kluski jest podobnie, choć nie aż tak. Ja mam włosy po dziadku, nos po pradziadku, cała jestem podobna do nikogo i do wszystkich zarazem. Moja kuzynka jest podobna bardziej do mojej mamy, niż do swoich rodziców. Kluska... Kluska chwilowo najbardziej przypomina swojego wujka, a raczej stryjka czyli brata taty. Może to zasługa marynarskich bluz z Odessy, ale ja wiem swoje ;)


Co do naszego życia codziennego, to nic nowego. Wróciły problemy z zasypianiem małej, bo główka zmęczona, a nóżki jeszcze chcą biegać. Plac zabaw nareszcie stał się dostępny jakoś bardziej i można go zwiedzać samodzielnie, a nawet wyciągać mamę, wujka i babcię na zwiedzanie okolicy. Pomoc zawsze się przyda. Kluska znów bywa w piaskownicy (jako jedno z nielicznych dzieci, bo przecież zimno i wieje), żeby się hartować. Jak wyjdzie słońce, to zdejmuję jej nakrycie głowy, by nałapała witaminy D3. Dostaje też ją w kapsułkach, ale to bardziej dla mojego spokoju sumienia. Kapsułkowa kiepsko się wchłania, tym gorzej gdy jest ciemno. Od listopada zacznę jej dawać codziennie, bo mm nie pije tyle co kiedyś.


W ogóle mleko to jest osobny temat. Zaczęłam ją pomału przestawiać na kartonowe, ale okazuje się że jest ono bardziej sycące, więc Klu w efekcie wypija go mniej. Stosuję zatem zamiennik w postaci półtłustego twarogu, który ma więcej wapnia. Trza się zaopatrzyć jeszcze w migdały i inne produkty bogate w wapń. Co do innych serów, pomalutku próbuję ser żółty i fetę, ale bez przesady, bo sól. Staram się żywić małą w granicach rozsądku, to znaczy nie przeginać w żadną stronę. W jej diecie póki co zakazane są tylko grzyby, typowe słodycze typu ciasto, słodzone jogurty czy lody oraz wędliny i parówki. Zwłaszcza te ostatnie hejterzę z dużą mocą, bo mięsa zawierają opary, poza tym to same wypełniacze i mąka. Nic nie wnoszą do diety malucha. Sama od czasu do czasu wsunę berlinkę, ale mam świadomość, że to śmieć a nie jedzenie. I nie chcę, by mała nabrała nawyków jedzenia byle czego. 


Zrobiłam też ostatnio placki z cukinii z dodatkiem jabłka w mące kukurydzianej (bez soli ani dodatkowego dosładzania). Na oko, bez przepisu. Całkiem niezłe, ale nie ubiłam piany, przez co prawdopodobnie trochę się rozwalały. Jak na mnie to niesamowite zwycięstwo, to chyba pierwsza potrawa, którą zrobiłam dla Kluski samodzielnie od miesięcy (gotują u nas głównie tata Kluski i babcia). Tata Kluski nauczył się robić omlety, więc jajko podajemy i w ten sposób (na zmianę z jajecznicą). Dużo lepiej wchodzi niż zwykłe na twardo. Jak się doda dużo różnych przypraw, to omlet wcale nie wychodzi taki mdły bez soli. 


Nadal Klusce dajemy mało mięsa, mam też problem z rybami, bo my jemy głównie surowe wędzone, a dziecko musi mieć jeszcze gotowane. Podobno. Więc tu się dietetycznie trochę rozmijamy i trzeba improwizować. Aczkolwiek Klusię nadal najbardziej wsuwa gotowane warzywa i nabiał. Trochę tak jak i my. Mięso jest na szarym końcu naszego jadłospisu. Raz że kłopotliwe w przygotowaniu, dwa że wcale nie takie potrzebne w diecie, jak się powszechnie u nas w kraju uważa. Dziecko wcale nie musi jeść mięsa codziennie. Spytajcie znajomych wegetarian :)

Zatem Kluska co prawda niekoniecznie jest do mnie podobna, ale podobnie się odżywia. Przez najbliższe lata muszę się pilnować żywieniowo, ale też się nie przemęczać siedząc cały dzień w kuchni. Zupy jarzynowe robi się z mrożonek. Trwa to tyle ile wrzucenie zawartości mrożonki do garnka. Gotuje się samo (można dodać masła albo kawałek polędwicy czy innej odrobiny mięsa, alergie na wywar mięsny włóżmy między bajki, kto ma ten ma, większości dzieci nie szkodzi). Jajecznica nie robi się długo. Na drugie danie można dać dziecku ogórka i pomidora, bardzo dobre połączenie, można na to zetrzeć trochę sera lub dodać twarogu albo jogurtu naturalnego. Uważam, że żeby się odżywiać w miarę dobrze, nie trzeba robić nie wiadomo jakich wykwintnych dań. Pomidor to też posiłek. W ogóle im więcej "surówki" w życiu człowieka, tym lepiej. A paradoksalnie surowe jedzenie jest najmniej praco i energochłonne. Bardzo Was namawiam do odrobiny lenistwa i podawania dzieciom codziennie przysłowiowych świeżych pomidorów, ogórków i cebuli zamiast kotletów schabowych. Zaoszczędzony w ten sposób czas przeznaczcie na spacer po swojej okolicy :)

Miało być o czymś innym, ale wyszedł wpis o jedzeniu. No trudno, ale jak wiecie pochodzę z domu, gdzie kocha się jeść, co o dziwo pozytywnie przekłada się na nasze figury. To znaczy wcale nie jesteśmy grubi. Lubić jeść nie oznacza dużo jeść, ale różnorodnie jeść :)