30.6.14

23

Dziś ją zmierzyłam. Wyszło 92 cm. Niemożliwe, miesiąc temu miała góra 90. Zmierzyłam drugi raz. Zawołałam babcię, że może źle trzymam miarkę, czy co. No nijak nie wychodzi inaczej. Klusię znów wybiło do góry. Wagowo między 13 a 14, zważ tu wiecznie ruszające się dziecko. Ale powiedzmy, łatwa do noszenia to ona nie jest. Z pośpiechu przed porannym spacerem często ją znosimy po schodach i to jest naprawdę solidne kluskowe danie. Co ciekawe ona wcale nie wygląda, sąsiadki czasem pytają, czy niejadek. Jaaasne, niejaaadek. Ona je tyle, co ja i jej tata w jej wieku jedliśmy łącznie. Tata Kluski miewał takie dni, co absolutnie nic nie wziął do paszczy prócz picia. Ja grymasiłam i cała rodzina latała za mną z jedzeniem, co tylko pognębiło niechęć do produktów spożywczych. A tu taki żarłok się trafił.


Teraz jej próbuję tłumaczyć, że gęba nie służy tylko do jedzenia, ale i do mówienia. Chyba zaczyna coś do niej docierać, bo wyrzuca z siebie od czasu do czasu dość długi bełkot. Nie do powtórzenia ani zapamiętania. Ale zawsze jakiś postęp. Znów się zaczynam zamartwiać, jak to ja. Już nawet nie jej problemami z mową, raczej moimi rychłymi kontaktami ze służbą zdrowia. Niedługo czeka nas bilans dwulatka, potem kolejne pół roku latania po specjalistach (bo słuch zbadać trzeba, bo pewnie logopeda wyśle do psychologa i tak dalej). A przeca to nie wszystko, kolejną turę szczepień trzeba zacząć.

I jeszcze muszę paszport jej wyrobić. Czyli dokumenty, czyli zdjęcie zrobić, czyli złożyć to draństwo osobiście w dwoje rodziców. I do notariusza wycieczka. A tu coraz mniej czasu się robi. Wzdech. Dostaję wysypki na plecach, jak o tym myślę. Ale to już najwyższa pora i dość wymówek.


Poza tym Pippi nadal jest idolką Kluski. Babcia i wujek byli na wycieczce w Sztokholmie i kupili małej strój Pippi (i ręcznik, i kalendarz, i łosia, i drugiego łosia na lodówkę). Z getrami udającymi pończochy. Kluska zaczyna dzień od włożenia "pończoch" i lata tak przez cały czas. Oczywiście są w innych kolorach.  Strój wymaga nieco przerobienia, ma tu i ówdzie za ciasne gumki, ale Kluska wygląda w nim jak rasowy łobuz. Jak na nią uszyty. A że dla trzylatki, kto by wnikał. ;)

Pomyślałam, że dość już tej Pippi i czas dziecku pokazać jakieś grzeczne dzieci. To zakupiłam dwa filmy z dziećmi z Bullerbyn. Co z tego, że nago kąpią się w rzece, chodzą po płotach i są brudne od stóp do głów. W porównaniu do Pippi to wzór cnót. Kupiłam jeszcze moją ukochaną Ronję, córkę zbójnika i zupełnie mi nieznaną (na bank nie czytałam, chyba moja biblioteka w szkole tego nie miała) Madikę z czerwcowego wzgórza. A może czytałam tylko raz i zapomniałam? Jak alternatywa dla amerykańskich kreskówek, to alternatywa. Skoro moje dziecię tak bardzo ukochało telewizję, to niech chociaż porządne filmy ogląda. "Czasem nawet duże dziewczynki muszą sprawdzić, jak się lata z parasolem z dachu drewutni i czy w pralni sąsiadów naprawdę mieszkają duchy." - taaak, to brzmi bardzo wesoło, chyba czas schować wszystkie parasole w domu ;)

24.6.14

Dlaczego wolę wywieźć dziecko do lasu?

Kluska bywa w piaskownicy. Może nie codziennie, ale kilka razy w tygodniu na pewno. Peszek, że ostatnio nie ma w niej za dużo dzieci. Głównie za sprawą mokrego piasku. W efekcie cały plac zabaw jest dla niej, tylko że pięć minut później robi się nudny. Potem się przeciąga mamę i tatę po całym osiedlu. Po parkingu, po śmietniku, lezie się do cukierni, bo tam są kredki, a potem wbija na teren sklepu po bułę. Robi się kolejne kółko po osiedlu, wpada na dwie minuty do piaskownicy i znów z niej ucieka.


Ostatnio tak "spacerowałam" ze znajomymi i ich dziećmi dwie i pół godziny. A jak jeszcze dziecko odkryło, że ma orszak, który za nim łazi... to zaczęło latać po wszystkich okolicznych klombach, nieskoszonych trawnikach i przebijać się przez metalowe barierki. I jeszcze włazić na ławkę jako bonus. Po powrocie byłam martwa. Pilnowanie małego dziecka na osiedlu, gdzie jeżdżą samochody, biegają psy, są otwarte sklepy i tak dalej - to przy Klusce upiorne zajęcie.

Kluska tuż po sforsowaniu 
kwitnącego żywopłotu.

Dlatego wolę las. W lesie jest bezpieczniej. Wybieram małą polankę, czasem młodnik, czasem wrzosowisko. Dziecię szaleje po trawie, krzakach, jeżynach, połamanych gałęziach, a ja jestem potrzebna tylko wtedy, gdy się tak w gąszczu zaplącze, że nie może wyjść. Albo gdy mnie weźmie za rękę i w krzaki te zaciągnie.

Poza tym las jest ciekawszy. W lesie są patyczki. W lesie są roślinki. W lesie są liście. I pieńki. I tajemnicze ścieżki. I tata ma pełne kieszenie jedzenia...


Do lasu jedziemy rowerami. Zależy nam na czasie, by Klusię mogło jak najdłużej się wybiegać na miejscu. Ale w zasadzie las mamy w zasięgu pieszym. Właściwie dwa lasy. Bliższy, niestety pełen śmieci i dalszy, do którego idzie się z pół godziny piechotą, może mniej. Tylko trzy kilometry od domu. Można też pojechać autobusem, który ma pętlę pod lasem, ale czekanie na niego trwa wieki, bo często się spóźnia. Bez sensu. Rowerami dojeżdżamy w niecały kwadrans, więc jesteśmy o pół godziny do przodu w porównaniu do spaceru. Najczęściej bywamy w lesie późnym popołudniem, po drzemce i obiedzie Kluski (budzi się przed szóstą). Mamy więc niewiele czasu do zmierzchu, ale zawsze starczy czasu na pobieganie i pojeżdżenie po prawie pustym lesie.

Kluska idzie ku światłu przez jeżyny, a tak naprawdę 
ku ogrodzeniu ujęcia wodnego na skraju lasu, 
dzięki któremu mamy bardzo fajną wodę w kranach.

To jedna z zalet mieszkania w niewielkim mieście. Na kilometr kwadratowy podmiejskiego lasu przypada mało ludzi. Dzięki temu można się przez chwile poczuć tak, jakby cywilizacja nie istniała. Tylko my i świat. Dla porównania Las Kabacki w tym samym czasie jest pełen biegaczy, spacerowiczów, rowerzystów i przypomina mi Marszałkowską porośniętą gęsto drzewami. Trochę nie nasz klimat ;)


Kiedy mieszka się w betonowym pudełku, zawsze ma się niedosyt zieleni. Zwłaszcza odkąd każdy jej skrawek zamieniany jest na parking, bo wszyscy wszędzie muszą dojechać samochodem, a choćby tylko kilkaset metrów do sklepu. To powoduje, że się zaczynamy w mieście dusić spalinami. Latem w gorące dni z trudem się oddycha. Nawet tutaj, gdzie nie ma tylu samochodów co w miastach wojewódzkich. Tym chętniej uciekamy do zieleni, do przyjemniejszych zapachów i faktur.

Kostur walking ;) 

Dla małego dziecka dotyk jest jednym z ważniejszych zmysłów. Przytulenie się do rodzica, sprawdzanie jak bardzo jest coś twarde czy miękkie, szorstkie czy gładkie, suche czy mięsiste. Wyprawa do lasu to także trening motoryki małej. Pod warunkiem, że maluch może wszystko wziąć do ręki. Setka pseudokreatywnych zabawek tego nie zastąpi. Natura jest ciekawa przez swą nieprzewidywalność. Nam się już dawno opatrzyła, dla dziecka wciąż jest nowa i pełna magii nieznanego.


Ciągle w pamięci mam swoje dzieciństwo, w którym było dużo lasu. Mieszkaliśmy blisko Lasku Lindego na warszawskich Bielanach i bywaliśmy tam bardzo często. Może dlatego tak mnie do niego ciągnie? Czym skorupka za młodu nasiąknie? Czuję się bardzo dobrze nasiąknięta. Rozumiem las i słucham drzew. Szumią liśćmi, skrzypią konarami, pachną inaczej w zależności od pory roku. Znamy się i lubimy. Teraz las poznaje moją Kluskę i uczy ją tego, czego mnie nauczył wiele lat temu.

23.6.14

Dzień Łojca

Tata Kluski to największy jajcarz świata. Niedawno zażyczył sobie mema na temat swojego tacierzyństwa. Nawet specjalnie odszukał flaszkę na tę okoliczność ;)


Ale to niejedyna "twórczość" taty Kluski znanego szerzej w blogosferze jako Meteor2017 lub wujek Tomi. Od czasu do czasu tworzy małe etiudy filmowe, w których występuję jako statystka lub podkładam głos pod niektóre maskotki.



Odlot from To Mi on Vimeo.

Jeden z tych filmów nakręciliśmy wiosną 2012, kiedy byłam w czwartym miesiącu ciąży. :)

19.6.14

Ja ja ja ja

To mniej więcej od wczoraj umie mówić moje dziecko. I jeszcze coś w rodzaju nia nia nia nia. Po roku słyszenia tylko ma ma, ba ba i nje oraz mniam (+ inne dziwne dźwięki podczas jedzenia) dla moich uszu brzmi to jak muzyka. Ciekawe czy się rozkręci bardziej, bo jak nadal będzie z mową szło tym tempem, to pełne zdania zaczniemy przerabiać dopiero w gimnazjum ;)


Raz udało mi się ją uczesać. Raz. Nie zauważyła delikatnej gumki zapatrzona w Pippi. Jak zauważyła (5 minut później) to od razu ściągnęła. Oj, pięknie jej będzie we fryzurach baletnic. Ale póki co jest potargana jak mały pirat. Nie daje sobie nawet chustki na głowę założyć, o kapeluszu nie wspomnę. Smaruję ją 50tką, ale przy bezpośrednim słońcu skóra i tak się mocno opala. No cóż, witaminy D jej chwilowo nie zbraknie ;)


No i tata zastrajkował, powiedział że więcej jej do parku luzem nie zabierze. Kluska napadła na jakieś dziecko, zabrała mu balonik i go rozpękła. Oczywiście awantura na sto fajerek, bo oboje ryczeli po baloniku. Nawet się cieszę, że mnie przy tym nie było. Interakcje z innymi dziećmi jeszcze spoko. Rozmowy z obcymi rodzicami napawają mnie czymś w rodzaju lęku. W piaskownicy udaję, że ich nie widzę, bo siedzą w grupkach przy ławkach. W parku trudniej, bo zazwyczaj to jest rodzic kontra rodzic i trudno ignorować dorosłego człowieka, gdy dzieci na siebie wpadają. Uch, ja się nie nadaję na rodzica, nijak nie pasuję do tej kasty ;)

16.6.14

Szaleństwa panny Kluski

Mamy bunt na pokładzie. Ktoś rozwala naszą starą łajbę od środka. Ten ktoś ma dwie ręce, dwie nogi i głowę pełną pomysłów. Zgadnijcie dzięki komu. Dzięki Pippi! Pamiętacie tę rudą dziewczynkę mieszkającą z koniem i małpką w starym drewnianym domu? Pamiętacie zabawę w niedotykanie podłogi? No właśnie. Dzięki Pippi ostatnio musimy ściągać Kluskę z parapetu. Albo nie pozwolić jej na niego wleźć po meblach.


Jak się wchodzi na parapet? Można wejść na krzesełko (mama kupiła!), po nim na stolik od rysunków (mama kupiła!), a z niego to już prosta droga do okna. Jest też trasa trudniejsza, przez fotel przy oknie i szafkę z palmą. Ale tędy też już dała radę. A kto kupił płytę ze wszystkimi odcinkami filmów z Pippi? Oczywiście mamusia. Ta ruda była moim idolem w dzieciństwie. I chyba nie tylko moim patrząc na reakcję Kluski. Ostatnio Pippi wygrywa nawet z Potemem.


Jak to się przekłada na codzienne życie? Anu... moje dziecko nauczyło się skakać. To znaczy odrywać stopy od podłoża, bo wcześniej skakała naziemnie. Dupa za ciężka. Poza tym jak zazwyczaj pcha się wszędzie. Różnica polega na tym, że nie zawsze ja mogę wleźć za nią (za śliskie sandałki). W związku z tym na placu zabaw dwie osoby asekurujące mają pełne ręce roboty. Tata Kluski chodzi tam czasem z nią sam. Nie mam pojęcia, jak daje radę. Naprawdę nie wiem.


Dziś Kluska poszła z babcią na boisko. Pech, że tam są trybuny. Oczywiście gdzie babcia została przeciągnięta? Na szczęście babcia wyjeżdża niedługo na zasłużony urlop, może do tego czasu Kluska trochę się wygrzeczni. Hm, sama nie wierzę w to co piszę. Moje samobójcze geny zaczynają dawać znać o sobie. Babcia Kluski ostatnio powiedziała, że tata Kluski w dzieciństwie szalał, ale Kluska szaleje bardziej. I się awanturuje.

Awanturka to powinno być jej trzecie imię. Alisa Anna Awanturka. Żeby było ciekawiej, nadal awantury są robione paszczowo, ale prawie bez słów. Niemniej przekaz jest dość jasny. Nowość - doszedł wykrzyknik. Wykrzyknik sygnalizuje się krótkim głośnym krzyknięciem. Z całej siły. Im  bardziej babcia traci cierpliwość, tym ja mam jej więcej. Zamiast się denerwować, szukam rozwiązań. Biorę na ręce i wynoszę do lodówki. Staram się Kluskę jakoś uspokoić i nie powiem, nawet mi się udaje. Tylko przedtem zarobię parę razy z liścia po twarzy, no ale taki już los rodzica ;)


Efektem ubocznym jest nauka rysowania. Dziecko ni stąd ni zowąd zapałało chęcią do kredkowania. Chwilowo dzieła są mocno abstrakcyjne i rysowane najczęściej lewą ręką. Coraz częściej Kluska je używając lewej dłoni. Czyżby pierwszy mańkut w rodzinie? Zobaczymy!


A i sezon na ryby rozpoczęty. Babcia wymyśliła, że będzie kupować świeże ryby w Warszawie (w Żyrardowie jest za mały zbyt i często są zleżałe). Póki co testowaliśmy zupę z halibuta (ja nie bardzo, ale Kluska przepada), smażonego dorsza i ... muszę zapytać babci, bo wyleciało mi z głowy. W każdym razie mnie dorsz podszedł najbardziej, choć jadłam go zimnego (za dużo ostatnio pracuję i jeśli tata Kluski nie przyniesie mi jedzenia do komputera, jak kiedyś robiła to moja mama - to nie zjem).

Rozszerzamy też pomysły na jajka. Skoro dziecko je mniej mleka, to zastępujemy go rybami i właśnie jajami. Do tej pory mała dostawała rozdziabdziane w zupie lub w postaci Omletu Tatusia (do Omletu Tatusia potrzebne są dwa jaja, zioła, patelnia i odrobinę tłuszczu - tylko w tej kombinacji wychodzi i dziecko chce go jeść). Teraz doszło jajko na twardo przekrojone na pół i polane kawiorem. Nie, nie tym z jesiotra, na taki nas jeszcze nie stać. Tym nieco tańszym ;)

11.6.14

Mleko

Czym jest karmione dziecko przez pierwsze lata swego życia urasta do rangi problemu narodowego. Zdania są podzielone, naukowcy średnio co pięć lat zmieniają wytyczne, weź tu bądź człowieku mądry. Pomijając już nawet sławną wojnę laktacyjną.

 Idąc za głosem intuicji zrezygnowałam z mm. Nie z dnia na dzień, zaczęliśmy wprowadzać zwykłe mleko jak Kluska skończyła rok. I obserwowaliśmy jak reaguje. Reagowała o tyle, że chciała dokładki. Zero reakcji alergicznych. Byliśmy już po pierwszym kryzysie mlecznym, kiedy to wszystko smakowało lepiej niż butla.W zasadzie stopniowe dolewanie zwykłego mleka wzmogło apetyt Kluski. Kartonowe smakowało jej bardziej. Kilka miesięcy temu przestaliśmy mieszać i Kluska żyła już tylko na zwykłym mleku, bez dodatkowych witamin i probiotyków. Jako że prócz tego je normalnie warzywa, mięso i większość owoców - niespecjalnie się martwiłam, że jej czegoś zbraknie. Tym bardziej że prócz mleka jadła już jajka i sery (w tym twaróg) oraz jogurt. BLW nas w tym wypadku bardzo uniezależniło. 


Przeżyła. Co zmieniło się po całkowitym odstawieniu mm?

1. Może to przypadek, ale skończyły się problemy z zaparciami. Najbardziej dokuczało to nam w pierwszych miesiącach życia Kluski, potem jakoś szło dzięki śliwce ze słoika, ale nadal bywały problemy. Przeszło jak ręką odjął.

2.Początkowo wzrósł apetyt. Nie wiem jak przelicza się kalorycznie mm/krowie, ale krowiego wypijała więcej. Przykładowo butla 180 przeszła na butlę 220-240 2x dziennie (na wieczór kasza na wodzie).

3.Czkawka. Raz ma, raz nie ma, choć ostatnio jakby mniej (po mm miała często). Nie sądzę jednak, by był związek z przejściem na zwykłe mleko. To raczej przypadek. Ale kto wie.

4.Choroby. Nie choruje częściej (ale ona z tych mało chorowitych). Większość katarów była związana z ząbkowaniem. Ostatnia infekcja na wiosnę wzięła się z Warszawy. Ktoś mnie zaraził, a ja Kluskę. Potem jeszcze był jeden katar odzębowy i wsio. 

Co jeszcze? Ano apdejt z ostatniego tygodnia. 

Dziecko zaczyna mi z butli wyrastać w ogóle. W pierwszym odruchu zaczęłam panikować. Jak to moje dziecko nie chce jeść, chora czy co? A potem mi się przypomniał mały kryzys mleczny z zeszłego roku. Też nie chciała mleka. Wtedy nie chciała mm. Teraz wypije tylko czekoladowe z kartonu. Nie bardzo chce mi się ją szprycować dosładzanym mlekiem, zwykłym wlanym po kryjomu do kartonu oszukać się nie da.


Jako że bywają dzieci, które odstawione od piersi nie zaczynają pić mleka krowiego w ogóle, postanowiłam iść tym trybem. Czyli nie mleko jest priorytetem, ale wapń. Sery, jogurty i warzywa bogate w wapń. Nie wiem,czy uda się wyrobić nimi normę, ale jakby nie mamy wyjścia. W teorii najwięcej wapnia mają sery żółte i pleśniowe. Ale są one ciężkostrawne i zawierają dużo soli, więc nie można ich dawać zbyt dużo. Zatem mieszamy żółty ser, twaróg, robimy kluski z serem, dzielimy się z nią jogurtem (sama z siebie nie chce, tylko od nas). Oczywiście butlę nadal proponujemy, jak odmawia, zużywamy do kawy.Czasem trochę wypije. Co do warzyw - kapusta się trafi, marchewka i brokuł także. Ale one zawierają mniej wapnia i na dodatek trudniej wchłanialnego. Nie ma sensu wciskać dziecku brukselki, jeśli nie lubi. Trzeba jeszcze spróbować ziaren słonecznika, sezamu itd. Z tofu raczej symbolicznie, za dużo soli. Muszę znów rozejrzeć się za maślanką. Był moment, gdy wolałam ją od mleka, potem mi przeszło. Ale może Klu piłaby ją zamiast kompotu? Jest plan. Kefir też się przyda. Półki z nabiałem to moje ulubione miejsce w sklepie, zwłaszcza podczas upałów. ;)

Żeby wapń się dobrze wchłaniał, trza mu przygotować odpowiednie środowisko, bogate w witaminę D. Mała ciągle ma ją suplementowaną, latem co drugi dzień. Tutaj przydają się ryby, których Kluska je zdecydowanie za mało i tu chcę przeprowadzić zmianę radykalną. Na pewno przyda się żółtko - od tego jest omlet smażony przez tatusia, za którym Klusię przepada.To chyba mamy załatwione. Mleko u starszych dzieci nie jest niezbędne, o ile mają dietę zdrową, opartą głównie warzywach (to my!) i jeśli nie mają innych problemów zdrowotnych.


By w organizmie utrzymywał się pożądany poziom witaminy D, dzięki której wapń lepiej się wchłania, potrzeba dużo czasu na powietrzu. Tu trochę żałuję, że nie mam domu z ogródkiem. Ale nic. Dziecko na balkon, rano na spacer, wieczorem na przejażdżkę rowerową lub do piaskownicy. Mało, ale to się zmieni.

Niektórzy mówią, że mleko od krowy to trucizna. Mamy ich w... nosie. :)


9.6.14

Imprezy rodzinne i inne takie tam

Unikam, jak mogę. Czasem wypożyczam dziecko dziadkom, bo wiem, że to ono jest główną atrakcją a nie ja. Ale czasem impreza jest naprawdę ważna. Na przykład 50 lat małżeństwa wujka dziadka (dużo starszego brata babci Kluski). Jak dla mnie dystans nieprawdopodobny. Pół wieku razem! Dla porównania, mnie i tacie Kluski niedługo stuknie pięć lat na kocią łapę. W tym ze dwa związku weekendowego, bo przecież mieszkaliśmy w dwóch różnych miastach, każde miało swoje życie. A i tak wydaje mi się, że jesteśmy razem straszliwie długo. Moja babcia była już przy takim stażu po rozwodzie. Moja mama po raz pierwszy chyba chciała się już rozwieść, ale odłożyła to na potem i rozwiodła się po 10 latach. Prababcia owdowiała dwa razy (żadne małżeństwo nie trwało dłużej niż 20 lat). Chyba tylko małżeństwo dziadków ze strony mojego taty trwało najdłużej, ale babcia była drugą żoną dziadka (owdowiał, a potem ona owdowiała po dziadku). Związki długodystansowe na całe życie to dla mnie coś niepojętego i tym bardziej trwam w podziwie. No to przecież trzeba przyjść i pogratulować. Gorzej z siedzeniem, jedzeniem i słuchaniem muzyki. Za głośnej na moje biedne uszy.

Na rączki do mamy.

Bo wiecie, ja i Niemałż preferujemy święty spokój i ciszę. Już przy Klusięciu jest z tym gorzej niż kiedyś, a co dopiero na przyjęciach. Trudno mi przyznać, że dobrze się bawiłam. Muzyka była za głośna. To chyba wina zespołu. Szkoda że nie było tak jak w zeszłym roku, czyli bez zespołu, za to z wujkiem akordeonistą. No i dlatego najczęściej migamy się od takich przyjęć, bo to dla nas mordęga, czego nawet specjalnie nie ukrywamy. Dla Kluski wprost przeciwnie.

Nawet cytryny spróbowała.

Klusię mimo niedoborów werbalnych po chwili onieśmielenia weszło w świat dziadków wyśmienicie. Najważniejsze, że była sala i było żarcie. Ale z początku czułam się dziwnie. Nie wiedziałam, jak się zachować. To niecodzienna sytuacja, gdy moje odważne dziecko chce do mnie na ręce, w strachu się przytula i zarzuca mi ręce na szyję. Przysięgam, pierwszy raz to zrobiła! Byłam na w poły zdumiona, na w poły szczęśliwa, że to mnie, tę wyrodną matkę wybrała jako ostoję bezpieczeństwa. Potem jeszcze kierowała mną, gdzie mam ją nosić, bo musiała wszystko dokładnie obejrzeć. I waliła po twarzy, gdy szłam w złą stronę. A po co gadać, gdy są inne, skuteczniejsze metody? Terrorystka! ;)


Jako że w tym samym czasie kilkaset metrów dalej ślub brał nasz dobry znajomy, a przy okazji częściowo dalsza rodzina nasza i wujka dziadka (tata Kluski i kolega mają wspólnych prapradziadków, co wyszło przypadkiem przy okazji dyskusji na pewnym górskim wyjeździe wiele lat temu), to poszliśmy do nich zajrzeć. Na start się spóźniliśmy, ale przynajmniej mieliśmy moment oddechu. Ślub nieco się przeciągnął, kolejka do składania życzeń długa, trochę się zeszło. W końcu wróciliśmy. W tym czasie dziecko pod opieką babci i wujka oraz reszty rodziny oswoiło się z sytuacją i zaczęło brykać. Zero strachu.

Kluska z tatą i kuzynką

Następne godziny na imprezie to wahadłowa opieka nad prawie dwulatką. Która na zmianę bieg i wspina się po krzesłach. Innych dzieci nie było. To znaczy były, ale dorosłe. Z tej części rodziny większość kuzynów Kluski mieści się w przedziale 18 - 38 lat. Młodszych po prostu nie ma. Starsi pechowo bezdzietni, młodsi jeszcze na etapie studiów. Kluska robi za maskotkę rodzinną, tak jak jej tata w młodości. Problem, że w tej knajpie nie było kąta dla dzieci. Nie było nawet fotelika do karmienia. Jakoś daliśmy radę, ale wolałabym, by kąciki dla dzieci były standardem w dużych restauracjach. Inaczej dzieci się po prostu nudzą i dostają małpiego rozumu.


Ale ja to w ogóle jestem przeciwnikiem tachania dzieci na imprezy rodzinne. Zawsze jest źle. Albo rodzic siedzi za stołem i je, a dziecko lata samopas i są z tego same nieszczęścia, albo rodzic biega cały czas za dzieckiem, więc nie ma kiedy usiąść i zjeść. My wybraliśmy wariant nr dwa, czyli jak tylko weszliśmy, to tata Kluski zorganizował deser w postaci lodów (deser przed obiadem to nasza specjalność), a potem najedzeni mogliśmy zająć się małą. Ja w połowie, bo nie dała mi skończyć. Potem przed kościołem zjadłam bułkę i nie byłam głodna, a jak wróciłam, to nawet nas przymuszono do pozostania za stołem (obiad był niejadalny, zadowoliłam się przystawkami), ale w sumie szło wahadłowo nadal. Cztery osoby na jedno dziecko to moim zdaniem minimum. Każde z nas swoje odebrało i każde z nas było wykończone.


Nie zazdroszczę rodzicom, którzy zabierają na rodzinne spędy swoje małoletnie bez dodatkowej opieki. Nie dziwę się, że czasem siedzą za stołem i udają, że ich nie widzą. Zdecydowanie wolę opcję: kącik dla dzieci + animatorka zatrudniona przez knajpę/solenizantów/jubilatów. Tak jest po prostu lepiej. A jak nie, to podrzucić dziecię na dwie godziny do klubiku, albo wysłać z opiekunką na spacer. Z tym ostatnim nie jest łatwo, w Polsze opiekunek od metra, ale dobra opiekunka to coś co w przyrodzie występuje rzadko. No i nie każdego stać. Ale z drugiej strony skoro większość Polaków stać na codzienną zgrzewkę piwa i wódkę co weekend, to przy ograniczeniu tychże trunków starczyłoby na nianię bez problemu. No cóż, inne priorytety ;)

A swoją drogą, niedawno oberwało się rodzicom z Oczekując, którzy to wyszli na drinka w dzień dziecka zostawiając je pod opieką. No straszne. Lepiej włóczyć ze sobą dziecko po knajpach. Albo wozić je siedem godzin samochodem na wakacje z jedną krótką przerwą . Duuuużo lepiej. Tylko że nie.

1.6.14

22

Rok i 10 miesięcy. Poważny wiek. Człowiek już tyle potrafi. Na przykład odciągnąć tatę za spodnie od kuchni i siłą wypchnąć do pokoju. Albo mamę za ubranie zaciągnąć do kojca i tam zostawić. Normalnie zostałam misiem. Misie są łiii i baba. Czyli fajne chyba. Wszystkie misie nasze są. Najbardziej miś z błękitnego domu, ale innym też się obrywa. Misia się lubi za pomocą klepania po głowie. Ponieważ mamusia jest misiem, to również jest klepana po głowie. Rano. Kiedy się dopiero budzi. A potem z jednym otwartym okiem jest wyciągana z łóżka. Ja wiem po kim Kluska to ma. Tata Kluski jest sadystą. Potrafi mnie obudzić o 8.50, dać kapuczinko do łóżka, a chwilę później mleko z płatkami (lub owsiankę). A potem każe wstawać. Teraz jest ich dwoje. Ratunku!


Za nami weekend dziecka. Miałam nic nie kupować, ale ta żółta koparka w Rossmannie do mnie mówiła. Właściwie ładowarka, no nieważne. Grunt że ma łychę, klapkę, skrzynkę na narzędzia i pana Mariana, co wszystko naprawi. Prócz tego wzbogaciliśmy się o nowe miski do żarcia, z wzorem biedronki (prezent od wujka). Doszedł też nowy lokator, któremu chyba poświęcę oddzielny wpis, bo tego się nie da opisać skrótowo. To jest ktoś wyjątkowy. I kudłaty. I ma duże oczy. Na szczęście jeszcze mi się nie śni ;)

Bardzo bym chciała zabawiać Kluskę topowymi zabawami dla jej wieku, czyli ciastoliną, fasolą czy innymi ekozabawkami. Problem polega na tym, że ona by to zaraz zeżarła. Klu nawet surowy makaron potrafi ciamkać. Zresztą co ja mówię żarcie. Ostatnio gryzła trzonek od przepychaczki od sedesu. No wiecie, tej:


No nie ma szans, żeby u nas było normalnie. Póki co bezpieczne jest tylko Lego Duplo i pluszaki, bo z nimi jest związana uczuciowo. Cała reszta jest tylko próbowana na okoliczność konsumpcji.

O, maczek, czy to jest do jedzenia? 

 Ja nie wiem po kim ona ma ten apetyt. W jej wieku zaczynałam już odmawiać wszystkiego, mleko od krowy nigdy mi nie szło, a już na pewno nie gotowane i ciepłe (pochodna półrocznego karmienia piersią). W pewnym momencie żyłam tylko sokami z marchwi, polędwicą i rosołem. Tata Kluski miewał takie dni, gdy nie tknął niczego, tyko pił wodę. Nawet babcie nie zdołały go utuczyć. A ten żarłok rzuca się na bezbronnego gościa w restauracji i żąda jego michy. Na szczęście w porę dostaje własną. Jasne że nie zjada wszystkiego - raz to, raz to, ale mimo wszystko mało znam dzieci, które tak kochałyby jeść. I co lepsze, w porę potrafiłyby przestać, dzięki czemu nadwaga jej nie grozi. Zresztą jak ma grozić, jeśli im więcej je, to więcej rośnie. Kluska ma już około 90 cm wzrostu i waży gdzieś pomiędzy 12 a 13 kg. Bliżej 13 ostatnio. Ubranka kupuję na trzy i cztery lata. Pieluszki rozmiar 5.

No i muzyka, piosenki są nadal najfajniejsze. Gorzej jeśli dzieci śpiewają je na żywo i co jakiś czas przestają. W przerwach towarzyszy im nagła syrenka alarmowa domagająca się bisu. :)

No wiecie co, jak tak można dziecko głodzić?

Byłabym zapomniała, całą sobotę Kluska była w Warszawie. W rejonie pogranicza Włoch i Ochoty. Transport pociągiem (godzina w jedną stronę). Oczywiście beze mnie, jak co weekend uciekliśmy z tatą Kluski w plener. Zwiedzaliśmy garnizon w Skierniewicach i parę innych atrakcji w krzakach, w tym rejon linii kolejowej Skierniewice - Łuków. Klusię spędziło całą sobotę na zwiedzaniu placów zabaw, a w niedzielę lokalnie - na imprezach w Żyrardowie. W naszym małym miasteczku było mnóstwo atrakcji dla dzieci. W sumie dla Kluski już same dzieci są atrakcją. Trza ją będzie wepchnąć do jakiegoś klubiku czy mikrożłobka, bo nie zawsze udaje się nam dotrzeć do piaskownicy. A stałe płatne zajęcia może zmobilizowałyby nas do regularnego wpychania jej między dzieci. Może jakoś natchną ją do gadania?