30.4.13

Dziewięć miesięcy

Anu dziś Klusię ma już za sobą 3/4 pierwszego roku życia. Mniej więcej tyle spędziła u mnie w brzuchu (no z tydzień krócej) i mając porównanie - jednak wolę ją na zewnątrz niż w środku. I nawet mi już cycków z rozmiaru 80D nie brakuje, to jednak niewygodne cholerstwo jest. Właściwie moje 75A jest całkiem zgrabne. Rany jak to się majtało, wreszcie zrozumiałam, po co kobiety noszą staniki. Na co dzień w ogóle nie potrzebuję, taka sztuka dla sztuki i to jest bardzo wygodne!

Koniec siódmego miesiąca ciąży

Pierwszy trymestr ciąży to były głównie dolegliwości żołądkowe (które brałam za zatrucie pokarmowe vel grypę żołądkową), choć tyle, że bez wymiotów oraz te cycki, szczena mi opadła, jak je zobaczyłam ;)
Drugi trymestr zaczął się nerwami, szpitalem, luteiną i prikazem, żeby nie szaleć. To nie szalałam, ale jednak nie leżałam. A trzeba było. Kolejny szpital na końcówce długiego majowego weekendu przeraził mnie tak samo jak pierwszy, tu w Żyrardowie dzieci urodzonych w 28 tygodniu nie ratują. Nie mają sprzętu.
Więc łkając po cichu całymi dniami leżałam w domu i czekałam choć 32 tygodnia, potem 34 i tak dobiłam do 38. Dopiero wówczas odetchnęłam z ulgą, rodzić dziecko donoszone to jednak inna bajka niż wcześniaka.

Dwa tygodnie przed porodem. 
W luźniejszej bluzie nawet nie widać, 
że jestem w ciąży.

Cierpiałam na coś, co się nazywa potocznie ciążą wklęsłą, zdarza się ona głównie kobietom starszym, a ja nie młódka, to i nie dziwota. Cały czas bałam się, że dziecko jest za małe, że urodzi się słabe i marne, w końcu ledwo co było widać. Badałam prywatnie przepływy, niby w normie, ale brzuch jak był nieduży, tak tylko wieczorami nieco się powiększał. Dziecko zwyczajnie schowało się w środku, macica zamiast wystawać na zewnątrz, rosła do wewnątrz. Kluska urodziła się mając 52 cm, ważyła nieco ponad 3 kg czyli zupełnie w normie. Ulżyło mi strasznie i odtąd było dużo lepiej. Najważniejsze, że byłyśmy już oddzielnie! ;)

Jedno z niewielu różowych wdzianek Kluski, 
właśnie z niego wyrosła.

Kluska dziewięciomiesięczna nareszcie pełza do przodu. To efekt wzmożonej pracy ostatnich dni. Potrafi przepełznąć nawet i dwa metry, co jak na nią, Kluskę vel Ciężki Kuper to naprawdę dużo. Mam też nowe hobby - rozśmieszanie Klusięcia. Działa tylko jeden dzień. Na przykład przedwczoraj rozchichralam ją kichaniem lub wypluwaniem pieluszki tetrowej. Dziś już nie działało, trzeba wymyślić coś nowego. Kluska rzadko śmieje się bez powodu, żeby złapać jej uśmiech na zdjęciu - trzeba się ciężko napracować. Z innych rewelacji - większość zabawek zrobiła się nudna, ciekawe jest tylko to co można wyjąć z czegoś. Pudeł w domu od groma, więc upychamy a to klocki a to zabawki i dziecko sobie wyjmuje. Jak wyjmie, to się nudzi i zaczyna zwiedzać. Ponieważ kojec jest nudny, zwiedza po dywanie i po PCV. I co chwila jest: Łup! Aaaa! No tak, znowu w coś zaryła głową. Podchodzę, przytulam, całuję, jeszcze dobrze łzy nie wyschną, Klusię już wyrywa się zwiedzać dalej. Wczoraj nabiła sobie tak chyba ze cztery guzy. A to otworzyła sobie sama drzwi na twarz. A to huknęła się głową o czoło własnej matki (bolało). A to pociągnęła za klamkę od okna, gdy trzymałam ją na rękach i zaryła czołem w szybę. A to huknęła się plastikową zabawką (i tak dobrze, że nie mamy drewnianych). Z zasypianiem różnie, raz gorzej raz lepiej, ale daleko do ideału, grunt że śpi w nocy. Przewijanie stało się odrębną dyscypliną sportową, bo gadzina ucieka z przewijaka (a przecież jeszcze nie raczkuje!). Nie wiem ile waży, nie wiem ile ma wzrostu, rozmiar 74 akurat, na styk, jeszcze miesiąc i wyrośnie na pewno. Za to wrócił apetyt, Kluska wręcz rzuca się na jedzenie, czyli wszystko w normie. Dziąsła przestały dokuczać. Chwilowo mamy fajrant. I dobrze, trochę wszyscy odsapniemy.

Łup... Aaaa!

Kluussskaaaa!!!

28.4.13

Ostatnie chwile wolności

Znowu dałam się wrobić, wszyscy wyjeżdżają, jak nie na cały weekend, to na pół, wizja spędzania całych dni samej z dzieckiem nieco mnie przeraża. Toteż zwerbowałam pomoc, wujka Finia, co pomoże i śmieci wynieść i na dziecko spojrzeć, gdy ja będę się kąpać, a i towarzystwo na spacerach będzie. Wujek stęskniony z Kluską nawet chciał przyjechać dzień wcześniej, ale tu tłok przedwyjazdowy, lepiej jeśli nawiedzi nas dopiero 1 maja. Przerażające upalne prognozy jednak odeszły w siną dal, co mnie cieszy, nie ma jeszcze zbyt dużo liści na drzewach, nie ma gdzie się schować poza sosnowymi zagajnikami, a pechowo najbliższy jest bardzo zaśmiecony, a dalszy 3 km od domu, więc to już konkretna wyprawa.
Ale ja nie o tym.


Ostatnie dni wolności, jeszcze z babcią na pokładzie (która obecnie nawiedza rejon Czarnobyla i mam nadzieję, że przywiezie z wujkiem Pawłem trochę zdjęć!!!), spędziliśmy z tatą Kluski na wycieczkach rowerowych, krótkich bo krótkich 30-40 km, ale to akurat dystans dla mnie na rozruszanie mięśni. Przy okazji na jednej z wycieczek testowaliśmy pożyczoną od Werrony przyczepkę (ze słonikiem zamiast dziecka), która okazała się jeszcze bardziej niezniszczalna, niż sądziłam. Udało się nawet sforsować dwa przewrócone drzewa bez odpinania przyczepki, zwyczajnie starczyło podnieść z tyłu trzymając specjalne uchwyty. Ale i tak serwis ją czeka, trzeba wymienić łożyska, trzeba też dokupić lampkę na tył, by wszystko odbywało się zgodnie z nowymi przepisami (przypominam, że od dwóch lat jazda z przyczepką po polskich drogach jest całkowicie legalna, a sama przyczepka bezpieczniejsza od fotelika rowerowego, co potwierdziły niemieckie testy już pod koniec lat 90, tak tak my jak zwykle "sto lat za murzynami").

Ostatnie chwile wolności z kawą i szukaniem skrzynek ;)

Przyczepka ma swoje lata, gdyby ktoś chciał wiedzieć, firmy TREK, obecnie ten model nie do dostania z racji wieku. Kluska będzie piątym dzieckiem wożonym tą przyczepką, najstarsze z nich chodzi już do gimnazjum. Jest raczej dla siedzących dzieci (powyżej 8 miesiąca), dwuosobowa, ale da radę posadzić małą w środku, tylko trzeba jej po bokach upchnąć kocyki czy inne ograniczniki tego typu. Ponieważ Klusię ma niedużą głowę, kask rowerowy póki co odpada, wpadłam na genialny pomysł kupienia kasku do nauki chodzenia, zawsze jakaś ochrona, dopóki mała nie dorośnie. Osobiście niespecjalnie jestem fanką typowych kasków rowerowych dla dzieci, w bardzo niewielkim stopniu chronią głowę podczas upadku, jeśli nie są tak skonstruowane, by zasłaniać skroń. Sama jeżdżę bez kasku, bo mam nietypową czaszkę, zamiast chronić głowę, kask zsuwa mi się podczas jazdy na czoło, a potem na oczy. To ja już wolę bez. Dziecko na szczęście czaszkę ma w miarę foremną, cudawianki robiłam, by o to zadbać, układanie na boki, podpieranie kocykami, a i tak przegapiłam, że przez sen przekręca się tylko na jedną stronę (pochodna asymetrii). Przeszło, ale ślad na główce mały pozostał, ale raczej nieistotny w temacie trzymania się kasku na głowie, tyle dobrego, że nie ma płaskiej głowy z tyłu jak ja. Pierwsza jazda testowa po osiedlu  z dzieckiem planowana w drugiej połowie maja, o ile nadal będzie ciepło i o ile zdążymy przyczepkę przeserwisować.

Jazda terenowa po piachu i z górki

Z innych komunikatów: Kluska coraz raźniej pełza do przodu, druga górna jedynka przebiła się przez dziąsło. Pierwsza wystaje całkiem nieźle, w związku z czym mała umie już zgrzytać zębami, a nawet ugryźć jabłuszko! Na jakiś czas chyba mamy spokój z zębami, to znaczy zapewne na jakiś tydzień, ale dobre i to. Przestałam się bawić w BLW, jakoś trząsało mnie, że tyle jedzenia lądowało na ziemi, w sumie zmarnowane. Zatem koniec zabaw, mała dostaje trochę słoików, trochę "dorosłego" żarcia w miarę możliwości (gotujemy jej osobno bez soli) i obserwujemy, które potrawy jej nie smakują. Do brokułów dołączył pasternak, trochę zje ale się krzywi, ale może to pochodna samego składu, obrzydliwy, ja bym na jej miejscu nie tknęła, a Klusię zjada 1/4 słoika (normalnie zjada połowę). Mniej zjada z butli, to dopycha słoikami. Raczej nie schudła, widać mniej potrzebuje butli, a więcej "dorosłych" składników. Nie zmuszam, jak się krzywi - otwieram inny słoik i mała ze smakiem zjada resztę o innym smaku. Poza tym do wyboru ma gotowanego kurczaka, ryż, marchewkę, cukinię i jabłko. Trochę monotonne, bez słoików nie dalibyśmy rady.


To był wpis o tym, że z pomocą rodziny rodzicielstwo nie jest takie straszne i da radę wygospodarować chwilę tylko dla siebie. Tak zwane rodzicielstwo dalekości wdrażamy od pierwszego dnia życia Kluski i póki co idzie nieźle, objawów histerii w związku ze znikaniem to jednego z nas to drugiego - nie zaobserwowano. Może z czasem to się zmieni, ale póki co system wrzucania dziecka do kojca, a spania w innym pokoju i zrywania się tylko w razie płaczu - daje coraz lepsze efekty. My wyspani, Kluska niepoobijana szczebelkami, samo dobro ;)

22.4.13

Wuja Matta pocztówki zza miedzy

...czyli wyletnione Klusię, dziś chyba nawet za bardzo, ale popołudniem zrobił się taki upał, że dopiero w lesie zaczęłam ją ubierać w ciuchy z polaru. Ja całą wycieczkę z gołymi nogami. w sandałkach, tata Kluski żałował, że nie wziął ze mnie przykładu, bo się grzał w swoich trampkach. Całą drogę (wróciliśmy po 18) przebył w podkoszulku widocznym na zdjęciu i twierdził, że nie jest mu zimno. Czyli po kim Kluska to ma (zimnolubność). Spacer 10km+, dokładnie nie wiem, bo mi się znów endomondo powiesiło, na dworze byliśmy ponad 4 godziny.Trochę jestem zła na kwiatka, przyciągał bąki chyba z całego lasu. Jeden nawet wleciał do śpiworka, na szczęście wtedy Kluska była obok nas na kocyku.


Poza tym drugi dzień z rzędu kultywujemy rodzicielstwo dalekości - level 2, to znaczy Kluska śpi sama w kojcu w salonie (coraz rzadziej śpi w łóżeczku, bo tak się wierci przez sen, że wali nogami, rękami i głową o szczebelki), a my z Niemałżem w swoich pokojach, tylko wstajemy czasem do niej w nocy, sprawdzić czy oddycha (tak cicho śpi). Trenujemy, bo babcia w rozjazdach, więc mamy okazję. Uczyć Kluskę samodzielnego zasypiania ciągle nie mamy jeszcze odwagi ;)


Co do ząbkowania, palę moje dziękczynne kadzidełka, dziś zauważyłam na drugiej jedynce (tej co się jeszcze nie wyrżnęła w przeciwieństwie do pierwszej) stan zapalny, teraz już wiem co to znaczy spuchnięte dziąsło. Klusię prawie nie marudzi, czasem ma gorszy moment, wtedy smaruję jej dentinoxem i jakoś się polepsza. Niestety mocno podupadł jej apetyt, butle je na raty, dopychamy ją kaszką i słoikami, czasem też wodą i sokiem (jest ciepło, więc trzeba więcej pić niż zimą). No i lecimy w związku z tym na granicy normy płynów dla jej wieku, pewnie nam ciutkę schudnie. Jak na problem z zębem uważam, że zachowuje się idealnie. Mój słodki aniołek z różkami! Dziś omal nie zjadła suchego liścia, tia, zaczyna się!


Tata Kluski ostatnio oswoił się z nosidłem i często małą zabiera na wycieczki na balkon. Po ostatniej akcji, gdy Klusięciu było za gorąco w wózku i musieliśmy pół drogi ją nieść na rękach, prócz wózka mamy transport rezerwowy. Niech mała ma odmianę, przy tak długich dystansach mało które dziecko nie ma dość jazdy wózkiem. Dlatego po 5 km zawsze robimy dłuższy postój na picie, jedzenie i tarzanie się po kocyku, potem do wózka lub w nosidło. Przestymulowane naturą Klusię wzdycha całą drogę powrotną. Czasem z wrażenia nie może usnąć i tylko patrzy się półprzytomnie przed siebie. Typowa "wycieczka" z tatusiem, w czasach przedkluskowych też wracałam zmęczona z takich wypraw i padałam jak mucha w poduszki zapomniawszy nawet zdjąć buty.


Niedługo zostaję z Kluskiem sama, to znaczy na długi majowy weekend babcia i tata Kluski wyjeżdżają (na szczęście nie razem i ich wyjazdy się tylko w części nakładają), przybywa więc z odsieczą wujek Finio na urlopie, który pomoże mi ogarnąć chałupę i może zrobi mi porządek z komputerem. Trochę się boję, bo to aż pięć dni, mam nadzieję, że ten nieszczęsny ząb do tego czasu się uspokoi i będziemy mieć luzackie wakacje, pogoda zapowiada się lipcowa, przynajmniej na początku. Oby nie za bardzo, bo zbyt gorących upałów nie znoszę, w zeszłym roku przez nie wylądowałam w szpitalu, oj były nerwy, bo to był 28 tydzień dopiero, ale jak widać jakoś się udało. :)

19.4.13

Dziecko bliżej natury

Jak zapewne wiecie nie jestem zdeklarowaną entuzjastką ruchów ekologicznych (zwłaszcza w kontekście macierzyństwa), co prawda śmieci jako tako segreguję, ale poza tym czerpię garściami ze zdobyczy cywilizacji. Może dlatego, że z naturą bywam za pan brat przez całe życie. To znaczy każda moja wycieczka prędzej czy później swój finał znajduje na końcu świata w jakichś krzakach lub bagnach. Potrafię znaleźć takie enklawy nawet w środku miasta, ma się ten talent. Tata Kluski to już w ogóle taki człowiek, co wygląda jakby w ogóle z lasu nie wychodził, tak się dobrze tu czuje. W Żyrardowie jest o tyle łatwiej, że to niewielka miejscowość, więc do prawdziwej natury mamy blisko. Korzystając więc ze sposobności postanowiliśmy z tatą Kluski zacząć małą zapoznać z PRAWDZIWĄ naturą przez duże N. Czyli zabraliśmy ją na podmokłą łąkę na skraju lasu. Bardzo fajne miejsce dla dziecka, nawet znaleźliśmy suchy placyk, na którym mała mogła do woli sobie popełzać. Szyszki, igły, sucha trawa, wymacała sobie wszystko, w ostatniej chwili powstrzymała ją przed zjedzeniem jej ;) Nakręciliśmy nawet film z pobytu na owym "bagnie", ale to jest projekcja dla ludzi o silnych nerwach, kto widział ten widział, kto się boi wody po kolana, to lepiej niech go nie szuka w sieci ;)


Innego dnia poszliśmy na wydmy międzyborowskie, parę kilometrów od Żyrardowa na wschód. Las niestety zaśmiecony, bo bliżej siedzib ludzkich, ale wydmy piękne jak zawsze. Nawet nie było dużo szkła, za to z pewnością piasek był zasikany przez okoliczne psy. I co z tego, jak natura to natura, Klusię nie widziało większej piaskownicy! Po drodze jeszcze mały postój na picie, tym razem nawet rozłożyłam kocyk, ale szyszki musiały być wymacane, a jak. Choć butelka z wodą mineralną okazała się ciekawsza.


Zdecydowanie piasek zrobił furorę, za długo tam siedzieliśmy, mimo wysmarowania kremem z filtrem Kluska się nieźle przypiekła. Ale i tak mniej niż my, zapomnieliśmy się w ogóle posmarować czymkolwiek. Ja to ja, skórę mam wrażliwą, ale jednak opalającą się powoli, tata Kluski ma gorzej pod tym względem, na szczęście mamy w domu zapas kremu "po".




No i gwóźdź programu, bliskie spotkanie Kluski z brzozą po próbie latania (na rękach u taty) ;)


A to dopiero początek ciepłego sezonu! Dziś oczywiście też byliśmy na spacerze w lesie, ale pod wieczór, za dnia się robi straszny upał, boję się porażenia słonecznego, bardziej u siebie niż u małej. Poza tym gdy jest gorąco, Kluska nie chce jeździć w wózku, więc trzeba ją nosić na rękach (najlepiej na barana), co przy dystansach rzędu 7-10 km robi się nieco upierdliwe. Na szczęście od jutra nieco chłodniej, będzie można bez strachu wybrać się na dłuższe wędrowanie.
Taka wyprawa trwa 2-3 godziny, więc niedługo, ale na tyle jednak, że trzeba zabrać dla małej jakieś żarcie. Dlatego staramy się wcelować spacerem w dziurę obiadową, kiedy Kluska i tak je coś ze słoika, popijając wodą lub sokiem. Przewijanie w terenie nie jest takie straszne, staramy się tylko osłaniać małą od wiatru, ale poza tym goła pupa zniosła plener całkiem dzielnie :)

Poza tym idą górne jedynki, więc raz lepiej raz gorzej.

13.4.13

Nie ma jak u mamy!

   Wczorajszy wieczór był słaby, dziecię marudne od popołudnia, ząb trzeci idzie na pewno, dwie niezależne osoby stwierdziły, że lewa górna jedynka. Albo obie jedynki. W każdym razie wczoraj szło to raczej boleśnie, bo Klusię z byle powodu nie płacze. Pod wieczór już myślałam, że z głowy i poszłam się kąpać. Kończyłam myć głowę i z dala dobiegł do mnie dźwięk jakby płaczu. Często miewam takie omamy słuchowe, więc zbagatelizowałam (poza tym przy Klusięciu była babcia) i umyłam się do końca. Po wyłączeniu prysznica usłyszałam wyraźne: Mmmmaaaa Mmmmaaa Mmmmaaa Mmmmaaa!


Piosenka dla wszystkim mam 
w wykonaniu Wojciecha Młynarskiego :)

   Moje dziecko mnie woła! A ja oczywiście w rosole. Wiedziałam, że już ktoś się ją zajął, ale płacz narastał i mamowanie robiło się coraz głośniejsze. W trybie ekspresowym ubrałam się i z mokrymi włosami poleciałam na ratunek. Klusię na mój widok przestało płakać, a gdy znalazło się u mnie na rękach, uśmiechnęło się całym pyszczkiem. Oczy pełne łez, a ona taka szczęśliwa, przyszła mama, jestem uratowana! Bida moja mała, cierpiała okropnie, wkładała całą dłoń do buzi, na pewno mocno bolało. Zaordynowałam drugą tego dnia porcję panadolu (daję mniej niż zalecane w ulotce dla jej wagi - góra 1,5ml). Nie mogłam oddać dziecka komukolwiek i pociągnąć syropu strzykawką własnoręcznie, bo znowu byłby krzyk, więc wyręczył mnie tata Kluski. Potem jeszcze nosiłam, bujałam, nosiłam, nuciłam nudne przyśpiewki, a Kluska bardzo umordowana wiła mi się na rękach. Ale już nie płakała, czasem tylko jęknęła cichutko. I wreszcie, nareszcie przysnęła. Odłożenie do wózka spowodowało natychmiastowe otworzenie oczu i protest! Ja chcę do mamy! Nooo dooobra, kręgosłup już dawał o sobie znać, ale uszy mam wrażliwsze od kręgosłupa, więc wybrałam noszenie. Przy okazji wyłączając wszystkie światła w pokoju, by małej nie rozpraszały. Mijały kolejne chwile zwane wiecznością, kręgosłup bolał, w krzyżu strzykało, a ja nosiłam, nosiłam, nosiłam... w końcu odłożyłam ją po raz kolejny. Westchnęła, przekręciła się na bok i usnęła. Wydawało mi się, że trwało to z godzinę.

Ośmiornica ostatnio robi 
za ulubiony gryzak Kluski

   Zmęczona osunęłam się na fotel i w tym momencie tata Kluski zajrzał do ciemnego pokoju i zapytał w ciemność, czy mam jeszcze Kluskę na rękach czy nie. Zdziwiłam się, przecież ja go widziałam, to on mnie nie? No niby jak mnie miał widzieć w ciemnym pokoju. Zmęczenie wyłącza mi logiczne myślenie. Na szczęście w porę mi pingnęło i podskoczyłam do niego. Okazało się, że przyniósł mi czekoladowy budyń. I jak tu go nie kochać? Od razu wróciły mi siły. Jeśli zaś chodzi o wieczność, którą zajęło mi usypianie marudzącej Kluski, to trwała mniej niż 30 minut, czyli tylko dwa razy dłużej niż zwykle. Często tak jest, że subiektywnie ocenia się czas z marudnym dzieckiem inaczej. Minuta trwa kwadrans, kwadrans godzinę. Tak było i tym razem. Zapomniałam liczyć. Ponieważ wiem od dawna o tym zjawisku, kiedy jeszcze mi mózg jako tako funkcjonuje, zaczynam odliczać w myślach do 60. I tak w kółko, zapamiętując kolejne minuty. W ten sposób mniej więcej znam faktyczny czas, a nie ten odczuwalny. Czasem też w dobrym miejscu kładę komórkę z zegarkiem. Nie zawsze jednak mam wolne ręce na tyle, by sprawdzić godzinę. Odliczanie jest praktyczniejsze, polecam niecierpliwym. Kiedy człowiek jest już na granicy wytrzymałości, trzeba sobie powiedzieć: jeszcze moment, jeszcze trochę i rzeczywiście po chwili dziecko się uspokaja.

Burdello kojcowe, Kluska jeszcze parę dni przed ząbkowaniem, 
ale dziś też tak się bawiła trochę.

   Dziś Kluska czuła się dużo lepiej, więcej jadła, właściwie nie płakała, tylko raz dostała porcję panadolu za dnia, trochę na wyrost, w związku z czym padła i przespała pierwszą wiosenną burzę z grzmotami. Wcześniej zaliczyła długi spacer po Żyrardowie, a nawet krótką drzemkę, co podczas spaceru jest mało częste, świat jest zbyt ciekawy, by marnować czas na sen. Dopiero wieczór był bardziej marudny, ale babci udało się ją uśpić w spacerówce, a potem odłożyć do spania już normalnie, czyli sielanka praktycznie. Przy odkładaniu do kojca* Kluska nagle otworzyła oczy, rozejrzała się, przekręciła na bok i zasnęła ponownie. Musimy ją zacząć uczyć samodzielnego zasypiania, ale ja po prostu nie umiem. Marudzące niemowlę każe mi brać na ręce i duśdać, cholerny instynkt, nie potrafię go wyłączyć. Babcie pod tym względem są nieocenione. Dla nich pięć minut brzęczącego przed zaśnięciem dziecka oznacza pięć minut a nie pięć godzin ;)

   Ja dla odmiany jak co wiosnę zaliczam codzienne migreny, wczoraj średnią, dziś silniejszą przedburzową, ale póki co się trzymam bez proszków. Gdybym brała apap za każdym razem, gdy zaboli mnie głowa, organizm dawno by się uodpornił i musiałabym się katować nurofenem albo ketonalem. Może jednak nie. Ostatnie dni obie z Różową Alkaidą** cierpimy okropnie, wyrazy współczucia mile widziane. Jakoś przeżyjemy tę cholerną wiosnę!

*Klusię sypia w różnych miejscach, ponieważ zajmują się nią trzy osoby, każda śpiąca w innym pokoju. Za dnia Klusię śpi w wózku, noce przesypia w łóżeczku w pokoju taty lub w kojcu w pokoju babci. Od wielkiego dzwonu śpi razem z mamą na materacu w pokoju trzecim, ale obie kiepsko to wspominamy ;)

**Określenie wymyślone przez tatę Kluski, tym bardziej śmieszne, że Kluska prawie nie ma ubranek w tym kolorze. A jednak dziś woziła się po Żyrku w różowym dresie w paski, trzeba w końcu trochę ponosić prezenty od rodziny, jeszcze chwila a z niego wyrośnie, szkoda by było nie założyć ani razu. Korzystamy więc z ciepłej pogody i zaczynamy zimny chów (żadnego tam przegrzewania jak na jesieni, HOWGH!)

9.4.13

Czy można dojrzeć do macierzyństwa?

Na fali blipowej dyskusji, która nieco mnie ominęła, bo czytałam Hobbita na zmianę z pracowaniem (Kluska na głowie taty i babci oraz biednej nowej zabawki), zaczęłam się zastanawiać, czy to jest w ogóle możliwe. Tyle mówi się o odpowiedzialności, gotowości emocjonalnej, dorosłości samej w sobie i zasobach majątkowych. Zdolności do poświęceń i ogromnej sile, jaką daje dziecko. Eee... tego... nie bardzo. To znaczy piękne slogany o tym, jak to ładnie i pięknie jest po urodzeniu się dziecka, każdy normalny człowiek bierze za żart i niespecjalnie się przejmuje. Ale prędzej czy później staje przed widmem podjęcia TEJ decyzji. Teraz czy nie teraz? A może w ogóle nie? No i oczywiście szuka w sobie i na zewnątrz powodów, które jakoś go dookreślą. Czy chcę mieć dziecko? Czy chcę mieć dziecko teraz? Czy chcę mieć kolejne dziecko, bo wiem już co to znaczy? To są cholernie trudne pytania, na które niełatwo sobie odpowiedzieć. Tym trudniej, że do tanga trzeba dwojga (oczywiście można bawić się w samotne macierzyństwo z wyboru, ale to jest chyba jeszcze trudniejsza decyzja).

Wreszcie najważniejsze, czy jestem gotowa, żeby mieć dziecko? Po czym to poznać? Pół biedy, jeśli w naszym bezpośrednim otoczeniu jest dużo niemowląt, możemy choć trochę podpatrzeć, jak to jest. Problem że każde dziecko jest inne i choćby nie wiem ile dzieci przez całe życie człowiek oglądał, to jego będzie jakieś takie... nowe. Wyjątkowy egzemplarz pod każdym względem. Ileś rzeczy można przewidzieć, ale bycie rodzicem to jest przede wszystkim nauka. Codzienna, mozolna, na dodatek nie można popełnić zbyt wielu błędów. Czy jesteś gotowa na naukę nieznanego?



Sporo ludzi traktuje rodzicielstwo jak wyzwanie, jak wejście na Mount Everest albo coś w tym rodzaju. Jeśli im jakoś idzie - czują się jak bogowie. Gorzej gdy jest na odwrót, trafił się egzemplarz hałaśliwy, mało śpiący, z tak zwanymi problemami natury ogólnej. Nagle okazuje się, że przegrali, że nie udało zdobyć się tej góry gór, że są okropnymi rodzicami i do niczego się nie nadają, bo przecież miało być tak pięknie, a jest jak jest. To bardzo trudne, bo przecież nie byli na to gotowi. Na (w ich odczuciu) przegraną, bo przecież bycie rodzicem to nieustające pasmo porażek, najpierw pielęgnacyjnych, potem wychowawczych. Mało kto z góry to zakłada, raczej przeciwnie, daje z siebie wszystko, a ten cholerny bachor ma to gdzieś i nic nie działa. Tak bywa. Czy można być na to gotowym?

Wreszcie tak zwani realiści, którym opieka nad dzieckiem jawi się jako hardcore, smród, płacz i ileś lat wyjętych z życiorysu. Budzą się z krzykiem ze snu, w którym trzymają na rękach płaczące dziecko i przez cały dzień nie mogą dojść do siebie. W towarzystwie dzieci czują się bezradni, mają dwie lewe ręce, zapewne dwie lewe nogi też. I nagle przytrafia im się dziecko, nieplanowane, ale nie ma odwrotu, jest i coś trzeba z nim robić. Nie mówicie mi, że można temu zapobiec, a jużci, jest wiele sposobów, ale nawet najlepsze z nich czasem zawodzą i człowiek staje w obliczu faktu dokonanego. I się bardzo boi. Bo czuje, że nie jest gotowy. Pytanie na co nie jest gotowy? W końcu to zawsze są tylko jakieś wyobrażenia. I prawie zawsze okazują się nieprawdziwe. Więc boi się nieznanego, traci z dnia na dzień kontrolę nad swoim życiem i ma niewiele czasu, by zebrać się do kupy.

Paskudnie, nie?

W świecie tak zwanej technologii i społeczeństwa nowoczesnego rodzina bezdzietna ma na ogół pod górkę. Raz że jest poddawana bardzo silnej presji społecznej, która wymaga od niej partnerstwa, odpowiedzialności i wysokiego poziomu tak zwanego intelektualizmu przed podjęciem TEJ ważnej decyzji. Trzeba czytać, trzeba bywać, trzeba się interesować. Już nawet pomijając sprawy zarobkowe, bo te najczęściej robią za wymówkę. Jeśli ktoś bardzo bardzo bardzo chce zostać rodzicem, to zostanie nim choćby i na zasiłku z opieki społecznej. A jeśli ktoś bardzo bardzo bardzo nie chce, to będzie się wymawiał niskimi zarobkami, choć będzie mieszkał na Marinie Mokotów i jeździł najnowszym modelem samochodu. Takie czasy, że nie można podjąć decyzji ot tak, trzeba jakoś ją umotywować. Ale znów nacisk społeczny, by powód był ważny. W tym kontekście twierdzenie, że nie jest się gotowym ani trochę nie jest wykrętem, jest argumentem wytrychowym. Bo umówmy się, nie każdy kto chce mieć dzieci, jest na to gotowy i nie każdy kto nie chce mieć dzieci, jest nieodpowiedzialnym zapatrzonym w siebie egoistą. Wielu ludzi chciałoby tak myśleć, ale tak nie jest. Łatwiej jest więc powiedzieć o braku gotowości, bo ona zakłada tymczasowość i odciąga TĘ decyzję "na potem".

Tak zwani psychologowie mówią, że żeby móc odnaleźć radość z bycia rodzicem, trzeba dostrzec w sobie małe dziecko (którym byliśmy) i spróbować na tej płaszczyźnie porozumieć się z własnym. Wejść w skórę malucha i spróbować obejrzeć świat z jego perspektywy. Tak jest łatwiej. Nie starać się za wszelką cenę być idealnym rodzicem, który ma idealne dziecko. Nie odgrywać ról, życie to nie teatr. Raczej przygotować się na dni lepsze i gorsze, z przewagą tych gorszych. Tyle teorii - praktyka mówi, że większość rodziców ma jednak przesrane, i jest to bardzo delikatne słowo na określenie tego, z czym zmagają się na co dzień. Zazwyczaj na dodatek wstydzą się marudzić, bo przecież w końcu zdecydowali się na to dziecko. Mają, co chcieli nie? No mają. I tak naprawdę mało który z nich był na to gotowy, choć sądził że jednak się nadaje... A przecież każdego dnia krytyka dopada ich ze wszystkich stron. Zamiast myśleć o gotowości do zostania rodzicem, lepiej jest zastanowić się, czy jesteśmy gotowi na krytykę. Na to, że ktoś uzna nas za złych rodziców albo potępi nasze postępowanie. Czytanie wielu for mówi mi, że z tym ostatnim jest najtrudniej.

Tu powinno znaleźć się jakieś podsumowanie, a nawet odpowiedź na pytanie zawarte w tytule. Ale go nie będzie. Moja przygoda pod tytułem macierzyństwo dopiero się zaczęła. Wiem co było wczoraj, z grubsza zdaję sobie sprawę z chaosu teraźniejszości, nie mam pojęcia co będzie jutro. Nawet nie próbuję myśleć, czy byłam na to wszystko gotowa. Staram się. Ale bez przesady. W drugim pokoju śpi słodko mały suseł, który jutro rano rozdziawi paszczę w uśmiechu na mój widok. Ewentualnie wymownie zachrząka, że coś by przekąsił i że kurczę, sam by sobie wziął z lodówki, ale nie umie chodzić!

A co ja na to?

Zaaaaraz! Juuuuuż iiiiideeeee! ;)


6.4.13

Testujemy: MAM - Butelka treningowa Trainer (niekapek)

   Od jakiegoś czasu możecie zauważyć na kluskowym blogu baner reklamujący firmę MAM. Postanowiłyśmy z Klusięciem pobawić się w testowanie produktów, kto jak nie niemowlę oceni jakość butli czy smoka? Każde dziecko ma swoje indywidualne preferencje, ale jego ocena zawsze jest ostateczna. Postanowiłam więc podzielić się z Wami naszymi doświadczeniami.

   Testujemy z Kluską trzy produkty, w odstępie kilku tygodni pojawią się kolejne recenzje. Kieruję je przede wszystkim do mam kupujących produkty w internecie, nie zawsze mające możliwość dotknięcia produktu przed zakupem. Sama często kupuję w ten sposób i nieraz spotyka mnie niespodzianka, nie zawsze przyjemna. Dlatego postaram się o więcej szczegółów i oczywiście obiektywną ocenę.


   Pierwszy testowany przez Klusię produkt to Butelka treningowa Trainer 220 ml czyli popularny niekapek, przeznaczony dla dzieci powyżej szóstego miesiąca życia. Jest ona dosyć spora jak na produkty swej klasy. Zastanawiałam się, czy nie okaże się zbyt nieporęczna i ciężka. Z drugiej strony Kluska do tej pory radziła sobie z utrzymaniem w dłoniach zwykłej butelki bez uchwytów, tu więc nie powinno być trudności.

   Trainer posiada wyjątkowy ustnik, z jednej strony miękki i duży, co ułatwia picie, z drugiej strony jego końcówka jest dość sztywna, więc łatwo ją uchwycić dziąsłami. Typowe dla niekapków uchwyty po bokach pozwalają dziecku na swobodne operowanie nim bez pomocy Mamy. Butelka ma też osłonę ustnika z miarką o dokładności 10ml. Sympatyczny wygląd to jedna z przyczyn, dla których wybrałam akurat ten produkt. Nie wiem jak Wy, ale nie zawsze względy praktyczne powodują, że decyduję się na zakup tego czy owego. Czasami postępuję irracjonalnie, mam słabość do ładnych rzeczy, a urody poniższemu niekapkowi odmówić nie można.


Jak wyglądało testowanie w praktyce? Butla wypełniona w większości przegotowaną wodą nie stanowiła zbyt dużego ciężaru dla Kluski (niekapki powinny być maksymalne wypełnione, wówczas łatwiej się z nich pije). Zresztą o czym my mówimy, Klusię ostatnio ma nowe hobby, próbuje zrzucić na podłogę ekspres do kawy i gdyby nie moja asekuracja, zrobiłaby to jedną ręką. Przy nim niekapek jest wagi piórkowej. Nie pytajcie mnie teraz, dlaczego pozwalamy bawić się dziecku ekspresem do kawy, to bardziej skomplikowane i nadaje się na oddzielny wpis, który niebawem popełnię ;)

Początkowo Kluska traktowała ustnik jak gryzak, butla zaciekawiła ją jako nowa rzecz, dzięki której mogła wymasować sobie dziąsła, ostatnio mocno nadwyrężone ząbkowaniem. Mała lubi mocne kolory, nic więc dziwnego że silnie błękitny niekapek przypadł jej do gustu. Dobrze ale co z głównym przeznaczeniem? W pierwszej chwili myślałam, że z picia nici. Butelka tak się spodobała, że stała się z miejsca ulubioną zabawką i gryzakiem w jednym. Ale nie, po dokładnym obejrzeniu i wybadaniu okazało się, że jest całkiem wygodna i bez problemu można z niej pić, o ile ma się na to ochotę. Można powiedzieć, że Kluska łączy tu przyjemne z pożytecznym - masaż dziąseł i zabawę z uzupełnianiem płynów. Z racji tendencji do zatwardzeń musimy dawać jej prócz mleka przegotowaną wodę lub soki, nie musi pić dużo, ale zawsze pomiędzy posiłkami. Im bardziej efektowny wygląd niekapka, im więcej można z nim zrobić, tym chętniej mała po niego sięga i tym mniej musimy zabiegać o to, by wypiła choć trochę.

Z uwag technicznych: butelka po zakręceniu nie przecieka, z ustnika woda nie chlapie na boki nawet jeśli Kluska macha niekapkiem na wszystkie strony. Ale mała potrafi z niego rozlać wodę, a jakże, po prostu wyciska ją jedną ręką trzymając za ustnik. Czyli dla chcącego nic trudnego, taki Mały Sprytek mi rośnie ;) Poza tym niekapek zrobiony jest z materiału wolnego od bisfenolu A (BPA). Wyprodukowano go na Wegrzech, skąd pochodzi większość produktów firmy MAM.


   Niekapkowi wystawiam ocenę 5+. Muszę się przyznać, że z początku miałam wiele wątpliwości, czy w ogóle nam się przyda. Mieliśmy prócz niego dwa niekapki innych firm (w tym jeden z miękkim ustnikiem) i wydawało się, że nam w zupełności wystarczają. Okazało się, że Trainer firmy MAM pobił je na głowę, po prostu Kluska wybrała jako swój ulubiony. Gdyby mogła mówić, z pewnością opisałaby jego zalety dokładniej. To chyba największe zaskoczenie spośród trzech testowanych przez nas produktów. Wewnętrzny przymus pozostania obiektywną każe mi zająć się jego wadami, ale naprawdę trudno mi je znaleźć. Może jedynie to, że Kluska po ugaszeniu pragnienia nie chce się rozstać z niekapkiem i trudno jej go odebrać, nie narażając się na gniewne krzyki i protesty. Nie wiem  czy nie do końca zamierzona funkcja gryzaka nie odwróci uwagi od jedzenia, w przypadku gdy niekapek będzie wypełniony mlekiem. U nas to nie ma znaczenia, jeśli Klusek jest głodny, zje wszystko z każdego naczynia, choćby i z filiżanki. Nie jest więc tu wybrednym testerem podatnym na niuanse ;)

   Jeśli chcecie obejrzeć więcej produktów firmy MAM, polecam sklep internetowy. Jeśli polubicie stronę internetową na fejsbuku, możecie uzyskać dwudziestoprocentowy rabat. Polecam kliknąć w baner po prawej stronie, po polubieniu fanpejdża MAM otrzymacie kod rabatowy, który przyda się podczas zakupów. Jeśli jednak wolicie pomacać produkt przed kupieniem, lub nie ufacie sklepom internetowym, tutaj znajdziecie najbliższy tradycyjny sklep.