26.9.14

Komcie

Jestem komcionautą. U siebie piszę trzy zdania na krzyż, albo byle co, byle szybko, bo czasu mało. Więcej czasu spędzam na blogach innych ludzi. Cudze wpisy mnie czasem wkurzają, czasem chętnie pod nimi bym się podpisała. Jedne i drugie zapominam szybciej, niż upłynie dzień. Zdecydowanie wolę wpisy, pod którymi toczą się dyskusje. Biorę w nich udział, ale częściej czytam i obserwuję. Ludzi, ich reakcje, ich emocje w słowie pisanym. Fascynują mnie flejmy, bo tam widać jacy ludzie są naprawdę. Wreszcie spada z nich maska grzecznych, miłych i dobrze wychowanych. Nareszcie są sobą. Tak, w żywym sporze można wiele się nauczyć o ludziach, o sobie zresztą też.


Bywają też wpisy, pod którymi toczy się prawdziwa rozmowa, nie nawalanka i wyścig, kto komu bardziej dopiecze. Przesiewam czytane przeze mnie blogi przez sito pewnej zasady. Jeśli na blogu jest za dużo flejmów, zaczynam go unikać. Jeśli częściej zdarzają się rozsądne dyskusje, zostawiam go sobie w czytniku. Lubię blogerów, którzy nie podchodzą emocjonalnie do każdej krytyki i nie traktują jej jak ataku personalnego. Dają prawo innym do własnego zdania i nie puszą się, gdy ktoś je opisze u nich na blogu w komciu. Też jestem taka. Komcionauta może myśleć i pisać, co chce. Granica przebiega tam, gdzie mu urywa od rozsądku i zaczyna zalewać się własnym jadem w atakowaniu. Dlatego rzadko włączam moderację komentarzy. Mam ją chyba tylko na jednym z moich blogów. Bardziej z powodu uciążliwego spamu, a nie ludzi (akurat na nim mało kto komciuje).


Do czego zmierzam? Anu, ostatnio popełniłam kilka komentarzy. Ktoś odpowiedział i tylko dlatego przeczytałam je ponownie. Po 24h nie miałam szans ich pamiętać. Doszłam do wniosku, że je sobie wrzucę na blog. Bo jak się je zbierze jeden do drugiego, to może nawet poważny wpis wyjdzie, a nie tylko nuda codzienności. No to jazda z tym koksem. Niektóre komcie są nieco przerobione stylistycznie, bo zazwyczaj piszę je do autora bloga, więc mogły by dziwnie brzmieć pisane do grupy.


Komć 1

Zawsze powtarzam ludziom, żeby kierowali się w życiu własnym rozumem. Problem, że to najtrudniejsze. Łatwiej jest przeczytać poradnik i postępować wg z góry ustalonego schematu. Łatwiej, bo za ewentualne błędy wtedy nie trzeba winić siebie. Weźcie do ręki jakąkolwiek książkę o wychowaniu. Zaczyna się od wyliczania błędów popełnionych przez rodziców. No helou, jesteśmy ludźmi i popełniamy błędy! To nie znaczy, że mamy zaprzestać używania rozumu i postępować tak, jak każe rozdział nr 4. Dlatego tak nie znoszę książek o rodzicielstwie bliskości, to jest dopiero bullshit i wpędzanie rodziców w kompleksy. Dziecko śpi samo w łóżku, bo tak lubi? Nieprawda, na pewno płacze i nikt go nie przytula! Dziecko pije z butelki? Niedobrze, zły rodzicu - nigdy nie nawiążecie unikalnej więzi! I tak dalej i tym podobne.

Komć 2

Teraz jest jakiś dziki wyścig na najlepszego rodzica na świecie. Czasami widuję ojców warczących na swoje dzieci, bo ubrudziły wyjściową koszulę na placu zabaw. Hej, na placu zabaw dzieci się brudzą! Dzieci w ogóle się brudzą, a z ubrań jeszcze szybciej wyrastają. Jest sens się tym przejmować? Ano jest, bo w głowie tego rodzica jest wybity jasny komunikat - "moje dziecko ma poplamione ubranie - jestem złym rodzicem". To samo można przełożyć na to, co chce, lub raczej czego nie chce jeść dziecko, jak się zachowuje w przedszkolu i co tam jeszcze. Nie jesteśmy odpowiedzialni za 100% zachowania naszego dziecka. Moim zdaniem najwyżej 50% i to tylko na początku. Im dziecko starsze, im bardziej zbliża się do wieku gimnazjalnego, tym ten % jest mniejszy i osiąga jakieś promile w wieku licealnym. Dlatego tak ważne są pierwsze lata życia dziecka, ale i dlatego powinniśmy mieć odrobinę dystansu do tego co mówi i robi nasz potomek. Bo on jest odrębną istotą z własnym zdaniem. W pewnym momencie zrobi to co zechce, bez względu na to, jak go wychowaliśmy. Trzeba to sobie uświadomić i poniekąd trochę do tego dojrzeć.

Komć 3

U mnie tyle gaf na co dzień, że nie potrafiłabym wybrać tylko siedmiu. A to dziecko zapomnę nakarmić i mi się przypomni, jak z głodu zaczyna jeść tekturowe opakowanie od płyty CD lub wbija się do lodówki. A to wsadzę ją do kąpieli w pieluszce. I inne takie ;)


Komć 4

Ostatnio mnie linczowano za hejt na akcję podarowywania kawy bezdomnemu. Też zostałam posądzona o brak empatii. Że prócz kawy ktoś tam chciał komórkę czy buty - nie ma żadnego znaczenia. W pewnym stadium bezdomności każdy fant wymieni się na wódkę. Nie dziwi mnie przy okazji fakt, że Monar się na organizatorów wypiął. Rozdawnictwo i bawienie się w św. Mikołaja jeszcze nigdy nie zrobiło marginesowi dobrze. Polska opieka społeczna utrzymuje tak meliny od lat kupując im jedzenie, płacąc komorne i dając ciuchy. Co miesiąc. Co robiłbyś z ciuchami, jeśli byś wiedział, że za miesiąc dostaniesz siatę nowych? Oczywiście od razu byś je wyrzucał po użyciu, nie opłaca się prać.

I tak jest ze wszystkim.

Też jestem za dawaniem wędki. Danie ryby wcale nie skutkuje tym, że człowiek, który nie lubi łowić - polubi łowiectwo. Raczej przyjdzie po kolejną rybę na drugi dzień i jeszcze będzie narzekać, że tym razem nie dość usmażona.

Wiesz czego naprawdę potrzebują bezdomni? Rozmowy.Wsparcia. Wysłuchania opowieści ich życia (co prawda zazwyczaj jest podkoloryzowana i na poły zmyślona, ale to nieważne). Potraktowania ich jak człowieka. Są masy ludzi chętnych do nakarmienia bezdomnego. Kto z nich chciałby z nim mieszkać w jednym domu? Ała, fuj, tylko nie to, bo śmierdzi? Ano właśnie...


Komć 5

Wiesz, ostatnio ludzie się podzielili pod nowym kątem. Jedni się ruszają, niekoniecznie sportowo, po prostu ruszają cztery litery z domu, mają z tego niesamowitą radość, a jak człowiek jest szczęśliwy - to oczywiście dzieli się tym w internecie. Drudzy utknęli przed telewizorem/komputerem/czymkolwiek i gnuśnieją. Dla Ciebie automatyczny wpis z apki na fejsie jest tylko kolejnym ruszającym się dniem. Ktoś inny jest wkurzony, bo to mu udowadnia,że kolejny dzień swego życia ciutkę zmarnował. Wiele razy spotkałam się ze stwierdzeniem, że ludzie szerujący swoja aktywność "realną" w sieci robią to na pokaz, dla szpanu, że to nieprawda, że wcale tyle nie przejechali/przebiegli/przeszli. Że to wszystko po to, by ktoś ich podziwiał i tak dalej. Z takimi poglądami nie da się dyskutować. Oni wiedzą lepiej, dlaczego biegasz. Wiedzą też, że wcale nie masz z tego żadnej radości, bo oni nie mają.

I, ja też nie lubię biegania. A raczej truchtania długodystansowego. Nudzi mnie. Wolę chodzić z kijkami, wolę przemieszczać się rowerem. Wolę spacerować. Ale w życiu nie przyszłoby mi do głowy hejterzyć cudzej aktywności. No ale co ja wiem o życiu, jestem tylko chudą siksą, która się wymądrza, bo nigdy nie była gruba i nie wie jak to jest.

Myślę, że w nordic walking kluczem jest aktywność light. Po prostu lepiej pasuje starszym ludziom, bo odciąża kolana i można dalej przejść, a zarazem człowiek nie wypluwa z siebie płuc (co nie znaczy, że nie robi się wyścigów w nw i to na całkiem spore trasy, tu też dla chcącego znają się puchary). Biegać nie każdy może (ja np. mam ciut słabe serce). Lubię się ruszać, ale nie lubię sportu, wyścigów, startu, mety, wyczynu pod jakąkolwiek postacią. Moje prawo. Nie zakładam jednak z góry, że każdy kto sport lubi - z marszu jest głupi. Zdecydowanie jestem jednak przeciwna zakładaniu rywalizacji, że coś jest z gruntu lepsze, a co innego gorsze. Ktoś biega, więc chodzenie z kijkami jest głupie. Ktoś woli basen,to od razu jogging jest zły. To bez sensu!


Komć 6

Ja bym powiedziała, że to jest problem rodziców helikopterów. W czasach naszego dzieciństwa rodzice nie rozliczali swoich dzieci z każdej rozmowy z innym dzieckiem. Ani z każdej foremki. Dzieci to były dzieci, czasem płakały, czasem się kłóciły i biły. Mało kto kontrolował pięciolatki, bo bawiły się one pod nadzorem starszych kolegów. A starsi koledzy mieli w nosie, na kogo wyrośnie ich młodszy kolega. Chciałabym, by współcześni rodzice trochę wyluzowali i przestali naiwnie sądzić, że jeśli ich dziecko dzieli się łopatką w piaskownicy, to wyrośnie na empatycznego i wrażliwego człowieka, bo niestety to nie jest takie proste.


No to tyle. Więcej mi się nie chciało grzebać w historii. Najzabawniejsze we flejmach jest to, że często wypowiadam się na dwóch blogach na ten sam temat, mówiąc z grubsza to samo, ale jestem rozumiana zupełnie odwrotnie. Raz mnie linczują za to, że nie wydzielam dziecku bajek dvd i że może je oglądać, kiedy zechce, a raz ktoś mi tłumaczy, że komputer to przecież nic złego i dziecko potrzebuje grać, bo dzięki temu ma kolegów. Niezmiennie mnie to bawi, jak łatwo polaryzują się ludziom poglądy w dyskusjach internetowych. Przy czym kobiety reagują zazwyczaj emocjonalnie, wyłączając myślenie, a faceci w dziesięciu akapitach analizują każde moje słowo i wytykają logiczne błędy lub nieścisłości. Najgorzej jak się trafią "wikipedyści", wiecie o kim mówię - "fachowcy" ;)


Muszę się Wam do czegoś przyznać. Od kilkunastu lat flejmuję dla sportu. To rodzaj uzależnienia. Piszę coś i czekam na reakcję. Ciekawa jestem, co będzie dalej. Co z tego wyniknie. Czy zwykła nawalanka, czy jednak ktoś dojdzie do jakiegoś ciekawego wniosku. Dlatego czasem odwracam kota ogonem, dlatego czasem piszę coś, co nie do końca jest moim zdaniem, ale na pewno czyimś stanowiskiem, którego moim zdaniem w tej czy tamtej dyskusji brakuje. Dlatego jeśli ujrzycie mój komć na swoim blogu dłuższy niż trzy zdania - drżyjcie, albowiem jest to najprawdopodobniej próba wywołania dyskusji, która ma się wymknąć spod kontroli... więc może na wszelki wypadek lepiej wszystkie moje komcie kasować? ;)

24.9.14

Dzień Bez Samochodu, ale z Kluską

To był mokry poniedziałek. Mieliśmy skorzystać z darmowych biletów KM i reszty komunikacji miejskiej w Warszawie, ale mnie dobiły deadlajny, a tatę Kluski butelka, której nie mógł znaleźć i w efekcie poległ na pakowaniu. Butelka co prawda rano się znalazła, ale pogoda "pod psem" nie zapraszała do spacerów. Ja się poddałam, tata Kluski po drugiej kawie nieco oprzytomniał i postanowił jednak wykorzystać kupony od Kolei Mazowieckich, uprawniające do jazdy za darmo. Ponieważ wyszła mu z tej wycieczki całkiem sprawna relacja (mnie nie było z nimi, pracu pracu), to pozwolę sobie ją tu przekleić.

Tata Kluski:

Jako że dziś jest Dzień Bez Samochodu, to na Koleje Mazowiecki można było pobrać sobie na dziś kupon - w kasach, u kierpocia, wydrukować sobie,ściągnąć na telefon, zrobić mu zdjęcie... tak, nawet zdjęcie kuponu w formie tradycyjnej, lub QR kodu uprawniało do bezpłatnych przejazdów link. Ale już by się nie wygłupiali z tym kuponem, nie mogli zrobić tak jak w Warszawie? Po prostu dziś był przejazd za darmo w komunikacji miejskiej (także w pociągach, nie tylko SKM ale też KM i WKD w granicach obowiązywania wspólnego biletu - link)

Pomyśleliśmy więc, żeby we trójkę wybrać się do Warszawy i pojeździć pociągami, tramwajami... bo nie tylko my, ale i Kluska lubi jeździć zbiorkomem. Tyle że jesteśmy teraz sami z Klu i wieczorem byliśmy zbyt zmęczeni by się spakować na rano, a i lavince robota się zwaliła. Rano może bym się wybrał pociągiem do sąsiedniego powiatu, ale najpierw była beznadziejna pogoda... ale potem się rozpogodziło, więc ten plan przełożyłem na wieczór, po drzemce Kluski.

I tak poszliśmy z kuponami na dworzec by wsiąść do pociągu bylejakiego (podjechać do Skierniewic lub Grodziska)... jako że pierwszy był pociąg do Skierniewic, to na niego padło. Tyle że przyjechał opóźniony, jeszcze stał na stacji, więc odjechał o godzinie tego do Warszawy przez Grodzisk. W przedziale bagażowo-rowerowym jechało dwóch panów, Kluska trochę się ich bała, więc początek podróży spędziła u mnie na rękach... ale potem wysiedli i można było szaleć po całym przedziale.

W Skierniewicach czekał na nas pociąg do Łodzi... jakbyśmy pobiegli, to byśmy go złapali, ale dziś do stryjka Huanna nie jechaliśmy.



A my przyjechaliśmy tym:



Jako że brakowało mi jeszcze emocji (których dostarczyłaby taka przesiadka na jednej nodze), postanowiłem skorzystać z windy... w górę pojechaliśmy bez przygód. Ale gdy drugą windą zjechaliśmy na dół, drzwi nie chciały się otworzyć, więc musieliśmy wjechać z powrotem na górę kładki, a potem zniosłem wózek z Kluską metodami konwencjonalnymi.



Tego pana też się trochę bała... jak jej powiedziałem, że on już nie żyje, a poza tym jest zimny, sztywny i się nie rusza, to się jakoś z nim oswoiła.



Czietyrie tankista i Kluska



A stąd już tylko trzy kroki do parku... jak byliśmy tu ostatnio z lavinką, to jeszcze trwała rewitalizacja, spodziewałem się że będzie już otwarty (a i owszem - otwarto tydzień temu). Oto plan i regulamin (klik w obrazek by powiększyć). Fajnie że dozwolona jest jazda na rowerze, aczkolwiek ścieżki pieszo-jezdzne do rowerowania, biegania i kijkowania niczym się nie różnią od pozostałych, nijak nie są oznaczone, więc to może być martwy punkt regulaminu...


Zastanawiają mnie też trawniki rekreacyjne... też nie są pooznaczane, poznać je można chyba tylko po braku tabliczki "nie deptać trawy" i ławkach wokół jednego z drzew. Chociaż mam wrażenie, że ta ławka ze zdjęcia była na trawniku nieoznaczonych na żółto ;-)





A w miejscu dawnej muszli koncertowej powstała świątynka koncertowa.



Mostki... ten na Łupi, te białe boczne wzdłuż Łupi...





I drugi na Łupi... eee, ale te udawane łuki to słabe są.





A za Łupią powstało coś w rodzaju ogrodu francuskiego...







- Przepraszam panią, którędy na plac zabaw? ... Jak to nie ma???

Ano nie ma. W planie rewitalizacji nie uwzględniono placu zabaw, ale ponoć mieli coś postawić i widziałem gdzieś że ma być do końca roku. Póki co nie ma, a kiedy będzie i czy w ogóle? Pożyjemy zobaczymy.



No dobra, pora wracać



Jeszcze tylko jabłuszkowa fontanna na placu przed dworcem



I jedziemy... zadziwiające, że nikt nam się nie dosiadł do przedziału "służbowego". Jednak biegająca i skacząca dwulatka jest jednak elementem odstraszającym. Panowie, którzy mieli początkowo ochotę wsiąść, bali się chyba że im piwo wyleje.





Panie maszynisto, halo, panie maszynisto szybciej bo ślimaki nas wyprzedzają!



Trochę postaliśmy w Rawce, a potem w Żyrku nad małym tunelem... jak już byliśmy gotowi do wyjścia. Musiałem więc dać Klusce jakiegoś pocieszacza, a co gorsza marchewka przestaje działać... niedobrze :-/ na szczęście miałemw zanadrzu mleko smakowe.



Pa pa


16.9.14

Leśny żłobek cz.II

Mawia się, że okazja czyni złodzieja. Nas okazja czyni bywalcami lasu. Jakoś tak wyszło, że monter od drzwi miał przybyć w godzinach drzemki Kluski. Podjęliśmy decyzję, że zabierzemy ją na ten czas z domu, w ferworze przerabiania ościeżnicy raczej nie zaśnie. Tata Kluski wyciągnął z dna szafy stary chiński namiot z czasów studenckich (a może i starszy), nawet nie sprawdzając, czy jest kompletny oraz karimatę wujka Pawła. Ja wrzuciłam do sakwy koce, żarcie z piciem, tonę zapasowych ubrań, pieluch i nowy hamak z alledrogo. No i pojechaliśmy na upatrzoną wcześniej leśną polankę.

Po drodze spotkała nas przygoda, podszedł do nas większy źrebak. Tata Kluski z Kluską jakoś go ominęli, ja zostałam z tyłu, zwierzę zablokowało mi drogę. Ponieważ zwierząt udomowionych na wolności boję się tak samo jak dzikich, obeszłam źrebaka dookoła krzakami i pastwiskiem. Mam traumę, bo kiedyś jak robiłam zdjęcie klaczy-matce, ta zaczęła biec w moim kierunku i tylko łańcuch powstrzymał ją od stratowania mnie - broniła źrebaka, dlatego brak zdjęć w tym przypadku. W czasie, gdy obchodziłam źrebaka, tata Kluski gdzieś mi zniknął i nie odpowiadał na wołanie. Którędy oni pojechali? Sprawdzam jedną drogę, drugą, nie ma. W końcu wróciłam do miejsca, gdzie ich widziałam ostatnio i znów podjechałam do drogi pierwszej. No taaak, podobno stali za zakrętem i nie mogłam ich zobaczyć, a mojego wołania nie słyszeli. Dobrze, że na taką okoliczność mamy już wypracowane procedury, acz tata Kluski i tak zbierał ochrzan na pół lasu, że nie zatrzymał się w widocznym miejscu.


Dojechaliśmy. Trzeba rozbić namiot. Szybciej poszło mi z hamakiem, mimo że jeszcze nie rozcięłam głównej linki na pół. Ale miałam drugą, krótszą, więc krzywo, ale dało radę. Kluska tak pomagała rozbijać namiot tacie, że w ogóle nie mógł go postawić. Jeden maszt zabrała w kawałkach, a drugiego nie było. Na szczęście tata Kluski znalazł jakiś kijek na zamianę, pierwszy maszt Kluska porzuciła a konto szaleństw w hamaku i jakoś się udało. Trochę było płaczu, że po namiocie nie można skakać, jakoś jednak ją przekonaliśmy, że to fajny domek. Coś czuję, że przy namiocie typu igloo też będzie zabawa.


Usypianie też trochę trwało, za dużo emocji, ale wreszcie Klusię padło, a my mogliśmy nieco odetchnąć. To znaczy ja, bo tata Kluski korzystając z okazji wyskoczył na grzyby. Jeeej, dawno mi tak dobrze nie było. Czysta rozwałka, cisza, spokój, jogurt wyżerany brudnym paluchem, bo tata Kluski zabrał łyżkę ze sobą, suchy chleb, picie z bidonu. Sielanka! Potem jeszcze wrócił tata Kluski i poczęstował kawą. Ale pychota! Mogłabym tak codziennie, gdyby nie pakowanie, którego nie znoszę.




Po dwóch godzinach dziecię wstało (w zasadzie wstało po godzinie, ale zaraz potem znów usnęło) i znalazło koszyczek. No to na grzyby! Zrobiliśmy więc kolejny kurs dookoła polanki. Potem trzeba było zwijać namiot i znów nie było łatwo, bo Klu zażądała karimaty do zabawy i próbowała odfrunąć na złożonym namiocie. W efekcie wróciliśmy do domu dopiero po dwóch godzinach (a niby polanka jest pół godziny jazdy o domu). Na leśnym kempingu nie ma czasu na pośpiech ;)


Jak widać spanie w lesie w dzień nie jest trudne, nawet jeśli trzeba improwizować. Następny skill - spanie w lesie nocą i gotowanie kolacji na epigazie. Do zobaczenia na kolejnych zajęciach leśnego żłobka ;)

10.9.14

Tulimy!

Chyba dotarłam do tego etapu, kiedy rodzic jest w stanie pisać prace naukowe na temat wpływu telewizji na dziecko. Na przykładzie konkretnej bajki. Bajek Kluska zna całe mnóstwo, zazwyczaj są to bajki z repertuaru kabaretu Potem, ekranizacje powieści Astrid Lindgren i Tove Jansson, jakieś filmy typu Madagaskar czy Stefan Malutki oraz one. Teletubisie.


Teletubisie za czasów początku moich studiów przemykały mi w telewizorze w ramach czegoś, co się zaraz przełącza na inny kanał. Takie tam śmieszne istotki o mózgu wielkości orzeszka. Kto by to oglądał. Nawet ja, dozgonna chyba wielbicielka kreskówek i książek_dla_dzieci. Zauważyłam je dopiero po aferze z damską torebką Tinky Winky'ego. I chyba wtedy zaczęłam czuć do nich sympatię. Tak jak swojego czasu kompletnie mnie nie ruszała Hello Kitty, ale odkąd się komuś skojarzyła z piekłem i szatanem... no kocham po prostu (chociaż sama kreskówka jest dla mnie nadal nieoglądalna, chyba mam za stary mózg). ;)


Co z tymi Tubisiami? One się tulą! Tulimy! Wołają i przytulają się do siebie. W pierwszej chwili nie skojarzyłam z tym, że od kilku miesięcy moje dziecko przytula się do mnie namiętnie. Wcześniej robiło to rzadko, w bardzo kryzysowych sytuacjach, ale bez przesady. Ostatnio tuli się tak o, czasem nawet bez wyraźnego powodu. WTF? Wreszcie skojarzyłam z momentem w Teletubisiach. Jak? A, bo od paru dni mamy się tulać we trójkę. Zagania mnie i tatę Kluski do jednego pokoju i mamy się tulać bez końca. Drzewom w lesie też się obrywa, w końcu idealne do tulania, bo nie uciekają i nie rozłażą się po okolicy jak rodzice.


Co jeszcze złapaliśmy z Teletubisiów? Turlanie się po trawie. Mamy na dvd odcinek z tarzającymi się dziećmi. Raz obejrzała i zaczęła się tarzać po wszystkim celowo. Na Teletubisiach podpatrzyła także stepowanie i taniec irlandzki. Nie bardzo jej wychodzi, ale próbuje.



Żałuję, że nie mamy żadnego odcinka o robieniu do nocnika, czy zasypianiu bez mamy i taty, tyle by nam to w codziennym życiu ułatwiło, że hej! Chociaż z usypianiem idzie coraz lepiej. Jak dobrze trafimy w moment, dziecię od razu układa się do snu i po góra kwadransie śpi. Ja lub babcia tylko musimy być obok w kojcu. Aż trudno uwierzyć, że to tak szybko poszło. Kluska zasypia przy nocnej lampce, bez telewizora, choć czasem przed snem chwilę ogląda fragment bajki, ostatnio częściej z tatą sortowanie tańcami węgierskimi. Taki wieczorny rytuał. Najpierw tańce ludowe u taty na komputerze, potem do mamy na ręce i spać. Drzemka w ciągu dnia jest nieco trudniejsza, zależy od tego o której mała wstanie i jak długo biega po placu zabaw, ale też idzie bez porównania szybciej i przyjemniej niż poprzednio. Pomyśleć, że parę miesięcy temu byłam tym dość załamana. Czy ona kiedykolwiek nauczy się sama zasypiać? Bez bujania? Noszenia? Wożenia w wózku? Przyzwyczailiśmy ją tak, to trzeba było się męczyć. Na szczęście dwulatki bywają pojętne i dają się przekonać do nowych rozwiązań, byleby same chciały, a z tym wiadomo, różnie bywa ;)



Poza tym nadal bywamy w lesie, nadal zbieramy grzybki, czasem trochę zmokniemy, czasem wcale, ale i tak dostaniemy kataru... no dobra, tylko Kluska dostała, a ja się zaraziłam. Ale po paru dniach zdrowiejemy, więc to chyba nie wyprawa do lasu, tylko jakiś zwykły wirus się z piaskownicy przyplątał. Raczej niegroźny sądząc z przebiegu choroby u mnie (zawsze przechodzę 2x gorzej niż Kluska, a po jednej dawce aspiryny jestem niemal zdrowa, tylko coś drapie w gardle jeszcze).


Tak że nic nowego, łapiemy słoneczne weekendy by znikać na dalsze wyprawy (ciągle piszę relację z weekendówki do Dęblina i Puław bez Klu), pracuję w tak zwanym międzyczasie, mało przez to śpię i z niczym się nie wyrabiam, a już najmniej z wszystkimi moimi blogami. No cóż, jak się było bezdzietnym singlem, to się miało czas na wszystko, teraz niekoniecznie. Ale i tak jest lepiej niż rok czy dwa lata temu. Serio, chyba ten najgorszy etap opieki nad dzieckiem za nami. Nawet pomijając kwestię pieluch, bo to akurat w moim wypadku najmniejszy problem.

3.9.14

Leśny Żłobek cz. I

Są takie przedszkola w Norwegii. Dzieci od rana do nocy chodzą po dworze. Tak, zimą też. A tam jest dużo zimniej niż w Polsce. W ciągu dnia jedzą zimne posiłki i piją zimną wodę z bidonów. Tak, zimą też. Ostatnio usłyszałam, że sezon rowerowy się kończy i koniec z dziećmi na placu zabaw, wycieczkom do lasu.

Ale serio?

Zapraszam Was na cykl zajęć, które nazwaliśmy roboczo leśnym żłobkiem. Nie przez cały dzień, ale o różnej aurze i w różnych temperaturach Klusię pojawi się w lesie. Nie, nie jesteśmy aż tak skrajni, by siedzieć w nim cały dzień. Nie mamy tyle czasu, w końcu trzeba dom ogarnąć i pracować. Ale w lesie chcemy spędzić jak najwięcej czasu, pokazując go dziecku nie tylko na spacerze ze ścieżki. My wchodzimy do środka!





Spinamy rowery gdzieś w krzakach i idziemy na grzyby. Odkrywamy pola borówek i jagód. Przewracamy się o gałęzie i ukryte w chaszczach pieńki. Gryzą nas robale. Pada na nas deszcz i po pół godzinie jesteśmy mokrzy od stóp do głów. Ale przecież jest ciepło, 16 stopni Celsjusza, a my nie z cukru, przetrzymamy. Kolejne grzyby lądują w kubełku, kolejna wiedza trafia do małej głowy. Te się zbiera, a te nie. Niczego nie jemy. Możemy oglądać, możemy rozłożyć na czynniki pierwsze, możemy dać w prezencie tacie lub mamie.



W lesie Kluska łazi za nami jak pies. Głównie za tatą, bo to on zbiera grzyby. Czasem nawet sama coś znajdzie i mu zanosi, czy dobry czy wyrzucić. Czasem zawyje, gdy walnie ją gałązka z igłami. Następnym razem pamięta, by szerszym łukiem omijać młode świerki. Te czerwone kulki to borówki. Jakie to wszystko ciekawe. Oj, plama na ubraniu. No trudno, czarny bez brudzi bardziej ;)



Wolność przychodzi na leśnej drodze. Tu nie ma tylu przeszkód terenowych, można wybiegać się do woli i wyskakać w błocie. Ślady traktora są takie intrygujące. A jeśli pójdę przed siebie, gdzie oczy poniosą, to co znajdę? Idziemy razem. Każdy zakręt jest odkryciem. Każde zagłębienie w ziemi ciekawe. Patyczek. Ten dobry. Dobrze się nim stuka o podłoże. Oj, złamał się. Chińska tandeta. Nie, ten też jest niedobry, mokry i brudzi. Ten lepszy. Oj, gdzie się zapodział tata? Znów gdzieś w krzakach łazi. Rozłażą się te grzyby, upilnować nie można!!!





Wracamy. Płacz i zgrzytanie zębów. Ale jak to! Ja tu mieszkam! Nigdzie nie idę! Jak ja ją rozumiem. Ciężko się opuszcza zielony raj. W domu czeka wanna z gorącą wodą i kolacja. Jeszcze tu wrócimy kochanie, obiecuję!