24.6.15

Plac zabaw

Teraz to dzieciaki mają fajnie. Gdzie się nie ruszą, wszędzie kolorowe drabinki, zjeżdżalnie, starsze mają sieci, tunele...  Jakim cudem moje pokolenie się nie nudziło na dworze, a obecne zdaje się tak? A nie wiem. Może to jest kwestia stania z boku. Inne czasy, inne zabawy.


Tak czy siak park do zabawy "Bajka" w podwarszawskim Błoniu spowodował mój opad szczęki. Już w zeszłym roku. W tym wreszcie wybraliśmy się w trójkę. Tam jest wszystko. Totalnie. Raj na ziemi. Pomijając nawet typowe "zabawki" okołopiaskownicowe. Jestem fanką kącika muzycznego i wioski indiańskiej ( i tej drugiej, co nie pamiętam nazwy) - obie uplecione z ciemnej wikliny. Tunele wydrążone pod górkami. Byle murek jednocześnie jest torem przeszkód. Kule do siedzenia są też świetne do skakania. Tylko żwir wpada w paluchy do sandałów i dlatego jak zwykle nie do końca modnie w skarpetach (kwadrans boso skończył się przeciętą skórą na pięcie). Krzywe lustra. Fontanna z rzeką zasługuje na oddzielną serię achów i ochów. A leżaki? Leżaki są boskie, o ile ma się siłę, by na nie wejść ;)


Widziałam w życiu sporo placów zabaw, całkiem sporo w Warszawie, ale TAKIEGO nigdzie. Nawet superancki w Grodzisku nie jest aż tak dobry, choć dorównuje jakością elementów (ten sam producent). Jest jednak sporo mniejszy.



Jedyne, do czego mogę się przyczepić to ordynarne disco z głośników. To jest tak złe, że aż bolą uszy. Tym bardziej piosenki o podtekście seksualnym może niekoniecznie nadają się dla dzieci. Mam na myśli formę, dość wulgarną. Nie wiem kto to puszcza, ale mogę powiedzieć jasno - że jest troglodytą i debilem. Na szczęście muzykę z głośników słychać głównie przy fontannie, siłowni i szachach. Najfajniejsze miejsca są "bezpieczne".



Oczywiście dotarliśmy tam rowerami, 25 km w jedną stronę i tyleż samo z powrotem. Wyjście było niemal na syrence, no bo jak to tak wyjeżdżać, "jatumieszkam!!!!". Myślałby kto, że dziecko zakochane w tym miejscu. Yyy, ona tak zawsze. Skądkolwiek.

Dla porównania. Polana Zosin pod Otrębusami. Na miejscu wydeptana trawa i to:


Tak, nie było nic więcej, zjeżdżalnia ze schodami, wszystko. Jako bonus co prawda ognisko z kiełbasą i chlebem, ale bez przesady, piracki zamek ważniejszy (sama zainstalowała flagę zerwaną z własnego "roweru"). Udało się wyjechać do domu tylko dzięki koledze z gitarą, który małą zaczarował muzyką. Ale i tak niosłam do roweru małego wierzgającego wyjca. Tego wieczora zrobiliśmy 72 kilometry. Miało być mniej, ale zrobiło się za późno na tyrpanie pociągiem i... z małą śpiącą w kocach dojechaliśmy do domu koło północy. 36 kilometrów bez postoju to jednak nawet jak na mnie za wiele, raczej nie będziemy powtarzać tego wyczynu, drętwiały mi dłonie.

Jedno z trzech nieostrych zdjęć - ale historyczne. 
Dziecię pierwszy raz w życiu piecze kiełbaskę na ognisku.

Taaak, dzieci ani trochę nie potrzebują drogich placów zabaw z bajerami, szyszki, piasek i trochę zbitych desek wystarczą do zabawy. Ale ja i tak wolę "Bajkę". Tylko niech ludzi nie będzie za dużo, bo mi się włącza fobia społeczna, a wtedy nie widzę, nie słyszę, jakbyśmy byli w równoległych wszechświatach. My Aspergery tak mamy ;)

17.6.15

Rowerem i koleją z dzieckiem

Czy to w ogóle możliwe? Kto chce, znajdzie sposób. Kto nie chce, znajdzie powód. Kierując się tą zasadą spakowaliśmy graty i pojechaliśmy. Okazało się, że końcówki bagażowe starych składów Kolei Mazowieckich przewiozą wszystko. Nawet duży rower tatusia z holem i dzieckiem (tak, wstawiałam ich razem, Tomek trzymał rower, ja hol z małą i się udało wykręcić). Udało się też wykręcić na pochylni dla niepełnosprawnych na stacji Warszawa Stadion, z której wracaliśmy do domu. I udało się dostać na peron. Jak? Ruchomymi schodami. Wożenie roweru ruchomymi schodami to jeden z lepszych patentów, polecam w razie problemów z windami w metrze (czasem są za krótkie i rower nie włazi).


Wysiedliśmy we Włochach i tam była tylko mała awantura, że nie jedziemy do wujka, tylko gdzie_indziej. Ale w końcu dojechaliśmy przez Wolę na Bielany (chyba przez moment zahaczyliśmy o kawałek Ochoty w tunelu pod torami przy dworcu zachodnim), trasa wzdłuż Prymasa Tysiąclecia może jest z niewygodnej fazowanej kostki, ale mało się tam kręci pieszych i dość szybko dobija się do Powązkowskiej. A dalej są do wyboru dwie trasy, pyk do Broniewskiego i na północ lub objazdem przez Bemowo przy lotnisku i łukiem przecinając osiedle Chomiczówka (jechaliśmy na Wawrzyszew, więc mieliśmy spory wybór tras). 


Wróciliśmy ta samą trasą do Ochoty, a potem przez starą Wolę (pozdrowienia dla ulicy Miedzianej) dojechaliśmy do nowej rowerowej trasy wzdłuż Prostej i Świętokrzyskiej. Stamtąd pojechaliśmy pasem rowerowym na Tamce i minęliśmy długi korek po horyzont (godziny szczytu) i dobrnęliśmy do syrenki. Stamtąd mostem na drugą stronę Wisły i myk na dworzec. Prościzna. Samochodem raczej nie byłoby szybciej o tej porze ;)

Mała była tak zachwycona, że nie chciała wsiadać do pociągu i w ogóle płakała w Żyrardowie, jak wróciliśmy. No jakże to tak szybko wracać!


W Warszawie byliśmy z okazji wizyty u logopedy, ale nic o niej nie napiszę, bo wiele nowego to ja się tam nie dowiedziałam, poza tym, co i tak wiem od dawna. Kluska nie współpracowała, nie pokazała ani jednego gestu, nie bąknęła ni słowa, choć przez cały dzień coś tam gadała. Ale nie przy obcej cioci. Niestety współczesny logopeda nie ma wiele do zaoferowania dzieciom, które mało mówią. Mniej więcej tak samo ćwiczymy z małą w domu. A masowanie policzków od środka odpada, bo by Kluska chyba przegryzła elektryczną szczoteczkę do zębów na pół. Palcem nikt się nie odważy ;)

10.6.15

Do abordażu!

Kiedy byłam młodym dziewczątkiem, miewałam różne wizje swojej relacji z dzieckiem. Przeważała jednak jedna i deklasowała pozostałe. Imaginujcie. Wrzeszczące i piszczące potargane coś, z ogromnymi siniakami wszędzie, brudne, ze szramą na nosie, wyrywające się w akcie szału, walące pięściami i kopiące gdzie popadnie, wijące się i uciekające... a obok ja. Tak samo poobijana, pędząca, doganiająca dziecko, biorąca je pod pachę, albo na ramię i z miną typu "zen" wychodząca z pomieszczenia publicznego jak gdyby nigdy nic. Ponieważ ta wizja prześladowała mnie wiele lat - obecne akcje typu "a właśnie, że nie włożę tej bluzy i co mi zrobisz" niespecjalnie mnie bulwersują. Tak miało być i jest, no wielka niespodzianka. Czasami nawet dziwię się, że tak rzadko.


Moment jest mało przewidywalny. Po prostu czasem nagle dziecię odmawia kąpieli. Ona bardzo lubi kąpiel, ale "nie, bo nie" i jakakolwiek próba wskazania kierunku na wannę generuje ucieczkę. Nadal mówimy o dziecku, które i godzinę nie chce wyjść z kąpieli. Ale czasem pół godziny trzeba je namawiać do wejścia do wanny. Albo pół sekundy. Nie potrafię tego przewidzieć. Ostatnio przoduje zabawa kielonkami. Nawet nie trzeba zaganiać, wystarczy powiedzieć, żeby je zabrała ze sobą i kąpiel gotowa. Dziecko miast uciekać - łapie za metalowe ustrojstwo do picia wódki na kempingu i siu, już się chce rozbierać i pcha do wody. Minęły dwa dni biegania za dzieckiem, zanim na to wpadliśmy.


Z wychodzeniem na wycieczkę jest podobnie. Czasem ucieka do kojca i udaje, że śpi, nakrywając się kołdrą (czyli nigdzie nie idę, żadnego wkładania butów czy pieluchy), a innym razem stoi pod drzwiami z kubełkiem, foremką czy pakuje mi pluszaki do sakwy w ilościach przemysłowych. Czasami stoi boso i w samym bodziaku, więc wbicie ją w cokolwiek więcej generuje potężną awanturę, która często jeszcze trwa na schodach, gdy ją znoszę na dół. I nagle się kończy, gdy ona się wyrywa i sama schodzi po schodach, a potem siup do fotelika. Albo odwrotnie, ryk - bo fotelik, a nie Weehoo, bo ona nie chce w foteliku, bo w nim nie ma pedałów. Przy czym dostanie kwiatka i znów jest pięknie i cudownie.


Awanturę generuje też powrót do domu. Tata Kluski czasem z zazdrością patrzy na dzieci, które po prostu same wsiadają do wózka i czekają, aż mama zawiezie je do domu. Klusce trzeba dać jeść, pić, kwiatek, listek, szyszka, cokolwiek, a i tak jest płacz i lament. Dla zasady, bo po chwili jest cisza i spokój, a jazda jest super i dziecię następnego dnia znów się pakuje do wyjścia. Nie pojmuję tego szaleństwa, ale chyba już zaakceptowałam. Nie mając wyjścia, traktuję pomału jak oddychanie. Szukamy kolejnych argumentów - wytrychów, mamy w zanadrzu milion pomysłów i jakoś leci. Nie tak dawno mówiłam do Kluski, że w Jordanku są ptaki i ma jakiegoś złapać i przywieźć. I niech przypilnuje tatusia, żeby nie zapomniał. I tylko dlatego pozwoliła zapiąć sobie pasy i założyć kask. Gdy dziś w Weehoo sama się pchała do zapinania nóg i nawet nie mruknęła podczas zapinania kasku. I nie jęknęła, gdy poszłam po rower na klatkę (nie lubi, jak się podczas wycieczki rozłazimy).


Taki trochę wydłużony bunt dwulatka, który nie ma końca. Jest źle, jest super, Wańka -Wstańka. Jednak dla osób nieznających Kluski to może być szok. Że jak to - dziecko nie robi tego, co sobie życzą dorośli. Że jak tak można na wszystko jej pozwalać (słyszeliście o rodzicu, który nie pozwala dziecku płakać i czy ma jakieś efekty, bo ja nie). Że przecież powinna się słuchać. I tak dalej. Czasami mam wrażenie, że kiedyś dzieci były inne. Naprawdę po prostu się słuchały. Ja nie, ja byłam horrorem, ale większość grzecznie chodziła z mamą za rękę i wykonywała jej polecenia. Czy to na pewno charakter, czy skutek niebicia i niekarania dziecka? Czy tak ma być? Może właśnie tak ma być. Niebite dzieci są "niegrzeczne". Ufają własnym osądom, kontestują władzę rodzica, bronią swego zdania i mają... silniejszą osobowość? Są dzięki temu odporniejsze na stres i w dorosłym życiu mniej narażone na mobbing, przemoc ze strony innych ludzi i wszelkie inne nieszczęścia. Czy psychologowie zabraniający klapsów mówią rodzicom, jakie niesie to skutki? Chyba za rzadko.


Przy braku przemocy wobec dzieci roztacza się wizję sielskiego rodzicielstwa, gdzie dziecię ze śpiewem na ustach robi wszystko tak, jak sobie wyobrażają rodzice. A tu nagle zonk, dziecko wcale nie jest jak z obrazka. Przekracza granice, irytuje szczerością, nie podlizuje się, nie daje przekupić, nie boi się. Tak - dziecko niebite nie boi się rodzica, ani żadnego dorosłego. To chyba coś, na co nie każdy rodzic jest przygotowany. Że człowiek, który jest wychowywany bez kar, nagród i bicia - jest innym człowiekiem. I nie przypomina innych ludzi. I to jest dobre, choć z początku wydaje się być straszne. Naprawdę. :)

5.6.15

A Ty co zrobiłeś dla swojego dziecka, w dzień dziecka?

Nie macie wrażenia, że trwa licytacja? Ciągle, na każdym kroku, gdzie człowiek się nie obejrzy. Nie, nie chodzi mi o sklepy atakujące reklamami prezentów. Taki jest biznes, trzeba zachwalać swój towar, żeby sprzedać. Wiedzą o tym wielkie koncerny zabawkowe o znanych markach (produkowane w 99% w Chinach), wie o tym uliczny handlarz na przedmieściach Delhi. Ale ja nie o tym.


Zaczyna się jęk i wyliczanki co kto kupił, zamierza kupić lub oczekuje. Jęk rodziców, co kupić swemu dziecku, bo nie mają pomysłu. Czy dobre dla wieku. Czy dziecko się ucieszy, a może prezent  się zdubluje, bo dziadkowie kupią i co wtedy. Zaczyna się jęk dziadków, trochę mniej widoczny w sieci, że te zabawki strasznie drogie i nie starczy z emerytury, a dzieci się obrażą, jak kupią tani "chiński badziew" z bazaru (choć drogie zabawki najczęściej idą tym samym transportem z tej samej fabryki). Jęk bezdzietnych znajomych (zresztą dzietnych też, tylko mających dzieci w innym wieku), że nie mają pojęcia, co "się teraz kupuje dzieciom". Nawet nie to, że mnie to mierzi, czy coś. Obserwuję. Jak ludzie głupieją.


O nie, nie jestem przeciwnikiem kupowania dziecku prezentów, sama mam na tym punkcie hopla, gdybym mogła, kupiłabym wszystkim dzieciom na świecie wszystkie zabawki, o jakich marzą. Tylko czy współczesne dzieci marzą o zabawkach? O tych wszystkich rowerkach, super drogich lalach i innych gadgetach? Ile z nich kupujemy naprawdę im, a ile małemu dziecku ukrytemu w naszym wnętrzu? Które wychowało się w biedzie, albo rodzice się nie wczuli i kupili co innego? I tkwi w nas to rozżalone maleństwo które dostało lalę, a nie klocki? Albo książkę, a nie małego plastikowego żółtego ptaszka dziobiącego jak perpetuum mobile naczynie z wodą? Ile ja bym dała, żeby takiego kupić...


Tak, dzieciństwo naszych dzieci to doskonała okazja, by zrobić przyjemność nie tylko jemu, ale i nam samym. Tym dzieciom, którymi byliśmy, a może w głębi nadal trochę jesteśmy? Zatem, nie zapominajmy także o nas, w ten dzień dziecka, bo przecież nadal jesteśmy czyimiś dziećmi, prawda?


Co kupiłam Klusce? Zaraz, czy ja w ogóle coś jej kupiłam? Yyyy, chyba znowu zapomniałam. Weekend dziecka, bo pierwszy w tym roku przypadał jakoś w poniedziałek, Kluska spędziła z wujkiem i babcią, a my, wieczne dzieci - jej rodzice, na rowerach i w pociągu. Byliśmy w Modlinie i Skierniewicach, ona w Warszawie w Blue City na jakiejś imprezie z okazji Krainy Lodu i w Centrum Kopernik (BTW otwarto ogrody na dachu, można zwiedzać). No ale czułam niedosyt, a może nawet małe poczucie winy, że jakoś tak się nie zeszło, by ta pora była miło wspominana. Że odwalili robotę za mnie inni.


Mocnym wyrzutem sumienia był kawał żelastwa, o który potykałam się każdego rana wychodząc z
pokoju. Mający służyć do wygodnego wożenia dziecka rowerem na dłuższych trasach. Piąte koło u wozu. Kupiłam używkę okazjonalnie na alledrogo, przyjechało do nas aż z Gdańska i kurzyło się od Wielkanocy. Bo ciągle coś. Wkurzyłam się jeszcze w maju i je częściowo zmontowałam, zostało tylko koło i przymiarka do sztycy. Znów stało w kącie, aż tata Kluski zawziął się i to koło domontował, przy okazji odkrywszy, że łańcuch może spadać, bo nieco zużyty.


Mimo to pojechaliśmy z Kluską na krótką wycieczkę testową (20 km), żeby ocenić, na ile się Klusce spodoba jazda z możliwością pedałowania. No bardzo bardzo!. Na tyle, że teraz trochę się awanturuje, jak tata ją zabiera fotelikiem na plac zabaw w parku (po mieście wygodniej), a nie Weehoo I-go. Z drugiej strony najważniejsza jest druga wycieczka. Na pierwszej to i przyczepka była ok. Czy spodoba się za drugim? Oj, spróbowałaby nie. Mamy w planach jeździć tym trochę dalej niż do lasu. Po pierwsze dlatego, że nasze bagażniki są wówczas wolne i możemy ładować śpiwory, karimaty i namioty do woli. Po drugie, że taki hol wiezie się za sobą na oddzielnym kole, więc nie obciąża się własnego. No i środek ciężkości jest nieco niżej. Tylko że to jednak ogon na plecach, do częstego lawirowania po ulicach miasta nieco zawadza. Ale już trochę za miastem, na długich, bezkolizyjnych trasach rowerowych - idealny. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia ponad rok temu i czyhałam na okazję, bo cena nówki trochę zwala z nóg. Jest też opcja dla dwójki dzieci, jeszcze droższa. No ale jak dziecię nie chce jeździć w przyczepce... człowiek orze jak może. ;)


To do: prócz wymiany łańcucha i sposobu montażu koła na klips, chcemy spróbować zamontować z tyłu zwykły bagażnik rowerowy, może taki na przód, mamy jeden crosso, do którego nawet mamy mniejsze sakwy. Bo umówmy się, te od Weehoo mają małą pojemność, no i są średnio wodoszczelne. Może do jesieni się wyrobimy, a póki co będziemy ryzykować awarie na trasie. :)




Jak się na tym jeździ? Odpalcie sobie film powyżej. My naszego jeszcze nie nakręciliśmy, ale jutub daje radę. :)