30.3.14

20 miesięcy z Kluską

Okrągła cyfra, to lubię. Klusię wzrostem dobiło do 89 cm i jest wyższe od większości chłopców w jej wieku, o dziewczynkach nie wspomnę. Waży około 12,5 kilograma, więc przy tym wzroście wygląda dość szczupło. Choroba nie pomogła, schudł brzuszek. Ale pomału odrabia zaległości. Włosy nieco urosły, ale o spinkach czy gumkach można zapomnieć. Nawet sekundy nic nie zostaje jej na głowie, od razu ściąga. Więc nie będzie zdjęć z kucykami ;)


Co do apdejtu chorobowego, niestety zaraziłyśmy tatę Kluski, przez co zabrania mi jeździć do Warszawy, żebym znowu czegoś nie przywlokła. Pech, że muszę pozałatwiać parę spraw i będę w tym tygodniu. Jeśli znów ktoś na mnie nakaszle, to ubiję, jak stoję. Ciągle z Kluskiem smarkamy i kichamy, ale już przynajmniej kaszel nie męczy. Dobre i to.


Poza tym nic nowego, wiosna w rozkwicie, mnóstwo planów na najbliższe dwa tygodnie, ciekawe ile z nich wypali, ile nie. Zajmują nas zwykłe przyziemne sprawy typu płacenie rachunków (ała) i obkupowanie Kluski (najwyższa pora na nowy kask i garderobę letnio-wiosenną, rozmiarowo kupuję na trzy-czterolatki, bo wszystko inne za krótkie i za wąskie). No i oczywiście korzystanie z pogody, trza się najeździć rowerem póki nie przyjdzie kolejne załamanie i nie spadnie grad z deszczośniegiem. Obserwując obecną aurę wieszczę paskudny maj i pół czerwca.


W domu bałagan jak zwykle, tyle że więcej osób bałagani. Na szczęście chlew w domu mi nigdy nie przeszkadzał, to i nie robię dram. Kluska ostatnio uwielbia rozrzucać klocki po pokoju z siatki jednym ruchem, a właściwie odkąd nauczyła się je łączyć. Dzięki temu miewamy chwile spokoju, bo dziecko+klocki=cisza bywa i przez całe 10 minut! Niesamowite, tak nagle z rozłączania przeszła do łączenia. Mały konstruktor po mamusi, aż miło popatrzeć. W związku z tym większość zabawek poszła w las, tylko misie są jeszcze akceptowane oraz jeden tygrys z pozytywką. Nawet książeczki nie są już wielką miłością, ale nadal od czasu do czasu je oglądamy. Czasem Klu każe sobie nazywać różne rzeczy. Prowadzi mój palec po rysunku i słucha, co mówię. Na mowę nie bardzo to wpływa, ale mam nadzieję, że to jakiś postęp.


Zatem dwudziesty miesiąc kończymy piękną pogodą, nadzieją na koniec infekcji i optymistycznie życzymy wszystkiego dobrego czytaczom bloga :)

21.3.14

Chrypkowy Apdejt

Czasami cieszę się, że nie mieszkam w Warszawie. Dzięki temu prywatni lekarze mniej liczą sobie za wizyty i nie muszę w awaryjnych sytuacjach cykać się z forsą. Sytuacja awaryjna nastąpiła w środę. Rano po przebudzeniu nie byłam w stanie wydobyć z siebie słowa, tylko szept. Zaraza zaatakowała krtań. Z niepokojem obserwowałam Kluskę, która w chorobie ma dzień opóźnienia po mnie i popołudniu zdecydowałam się zabrać ją do lekarza. Na przychodnię nie było szans, dopiero następnego dnia rano (gdyby miała gorączkę, przyjęli by nas od ręki, ale nie miała nawet stanu podgorączkowego, góra 37i2). Więc szybki risercz po komentarzach "tutejszych" prywatnych pediatrów i odkrycie, że ten najlepszy mieszka na drugim końcu miasta.

Jak się później okazało, drugi koniec miasta okazał się być w odległości 20 minut spacerem. Taaak, zdecydowanie lubię mieszkać w małym mieście.


Lekarz niestety nie nakrzyczał na mnie, że dziecko z katarem i bez temperatury mu przynoszę i po usłyszeniu, jak paskudnie przebiega choroba u mnie i że u Kluski zaczyna się tak samo - stwierdził, że nie ma co czekać i przepisał antybiotyk. Tak, to okropne, znienawidzone przeze mnie słowo. Jak przeczytałam ulotkę o niektórych efektach ubocznych (typu biegunka, wymioty czy zapaść), to mi się słabo zrobiło. Na szczęście po dwóch dniach nie było żadnej z tych reakcji. Niestety nie ma też mocnej poprawy.

Mimo wszystko wydaje mi się, że kryzys minął. Wczoraj Kluska była dzieckiem naręcznym, na dodatek śliniącym się niczym Niagara i uśpiłam ją pierwszy raz dopiero po 19tej, a drugi tuż przed pierwszą w nocy. Czyżby prócz choroby dopadł ją zaległy ząb? No jeszcze tego by brakowało. Dziś było ciut lepiej. To znaczy dziecko kaszlało przez sen w ciągu dnia, gile do pasa, ale przynajmniej się nie śliniło. Ja oczywiście do lekarza nie poszłam, wolałam zamiast tego wypluwać płuca i zużywać tony chusteczek. Przy okazji polecam biedronkowe "delikatne", takie kolorowe przypominające jakby etnodizajn. Rzeczywiście nie obcierają nosa.


No i żeby było mało, przeczytałam sobie w internetach o pierwszych objawach krztuśca, czyli silnej infekcji gardła połączonej z przekrwionymi oczami i późniejszym okropnym kaszlem i brakiem reakcji na zwykłe antybiotyki... czyli wypisz wymaluj nasza infekcja. To tak na koniec, żeby się dobić. Uspokoiła mnie Madre czyli babcia EL, że antybiotyk u tak małych dzieci szybko nie działa i że jakiekolwiek efekty mogą być dopiero po trzech dniach. A ona dużo wie o infekcjach gardłowych, przerabiała je intensywnie z moim bratem - alergikiem, z lataniem na pogotowie, bo się dziecko dusi, włącznie. Czyli efekty będą widoczne dopiero jutro. Trzymam ją za słowo. Obserwuję też siebie i przy krztuścu by mi się nie polepszyło na pewno, a jakby jest nieco lepiej z katarem. Zobaczymy rano. Tzn. czy ten kaszel, który mnie dziś rano omal nie udusił - jutro będzie jeszcze silniejszy, czy wręcz przeciwnie.

Strasznie się emocjonuję, bo to od urodzenia Klusencji dopiero druga tak poważna choroba i daję tu upust emocjom, żeby rodziny nie męczyć. No i staram się optymistycznie patrzeć w przyszłość. A jakby co, to posadźcie różowe orchidee na moim grobie! ;)

17.3.14

Chociaz z chrypką, chociaz bzydko!


Cy Ty słysys? Cy docenias?
Ja się tutaj w barda zmieniam.
Chociaz z chrypką, chociaz bzydko
Wiem, ze słysys.
Wyjzys!
Wyjzys!

Cytatem z ulubionej Piosenki Kluski rozpoczynam wpis chorobowy. Zaraziłam się. Diabli wiedzą od kogo, ale podejrzana jest pani, która kaszlała niedaleko ode mnie ósmego marca w Warszawie. Dziadostwo rozwijało się powoli, co zmyliło moją czujność i zupełnie nie przejmowałam się niepokojącymi symptomami, jak na przykład katarem, na który nie bardzo działały proszki antyhistaminowe. Aż w niedzielę obudziłam się jakby martwa. To znaczy zwlokłam się z łóżka koło południa i czułam się, jakby walec po mnie przejechał. Na domiar złego wieczorem Kluska zaczęła pokasływać. Zaraziłam ją.



Na szczęście Klu to mała rzepa i spała w nocy, tylko trochę pokasływała przez sen przed północą. Ale potem jej przeszło. Ja nie zasnęłam do rana, gardło mnie męczyło. Gardłowy chrypiący głos z suchym pokasływaniem. Daruję Wam szczegóły techniczne, ale żadne leki na to nie działały. To znaczy żadne, które miałam w domu. W poniedziałek, czyli dziś, pognałam do apteki po pastylki do ssania tantum verde (z tymiankiem i podbiałem mało pomagały) i zapas aspiryny oraz rutinoscorbinu. Jak umierać, to ze wspomaganiem. Oczywiście dochodzą do tego środki naturalne czyli kimchi (nie pomogło), szałwia (bez cukru paskudztwo), hibiskus (mniam, jak się już pamięta posłodzić) i rozgryziona witamina A (ta ciecz w środku ma spłynąć na gardło - ulga natychmiastowa).


Co do temperatury, to obie oscylujemy w okolicy 37 stopni i czujemy się średnio. Tym bardziej, że ja się intensywnie leczę, a Kluska wręcz przeciwnie, bo w tym wieku nie bardzo jest czym poza szałwią i hibiskusem.  Dziecię grzeczne jak nigdy, o nic się nie awanturuje, mniej biega, dłużej bawi się klockami. Może tak jak i ja dużo czasu spędza na wymyślaniu, jak nie zarazić babci i taty. Bo to bardzo trudne zadanie przy takim stłoczeniu.

Minął drugi dzień mojego umierania, Kluska zdaje się mieć dzień opóźnienia, od jutra ustanawiam dzień zdrowienia masowego, chociaż coś czuję, że moje gardło zafunduje mi kolejną mało przespaną noc. Tym razem będę mądrzejsza i sobie coś poczytam.

13.3.14

Nie kupujcie butów z dzieckiem

Do tej pory udawało mi się nabyć obuwie za pomocą alledrogo, albo babci z wujkiem, czyli bez mojego udziału. To nie wiedziałam, jak to wygląda. A szkoda, bo bym może wymyśliła jakiś plan, a nie szła na żywioł. Buty były konieczne, nie wiedzieć czemu mojemu dziecku stopy rosną skokowo, kilka miesięcy nic i nagle ponad centymetr do góry. I w ten oto piękny sposób przez zimę z rozmiaru 21 wskoczyła płynnie w 23. Nagle wszystkie buty zrobiły się za ciasne, a jedne dużo za duże, kiepskiej jakości tanie trampki zrobiły się akurat.

Nie kupujcie butów z dzieckiem. To znaczy nie wybierajcie z sześciu regałów sprawdzając przy pomocy pani sprzedawczyni, czy jest właściwy rozmiar, podczas gdy dziecko utknie przy regale z męskimi gumowymi klapkami 40-46 i za Chiny Ludowe nie będzie chciało stamtąd wyjść. Trochę ciężko jednocześnie wybierać but ignorując delikatne sugestie pani, że regał dla dziewczynek jest z drugiej strony oraz namawiać dziecko do przymiarki. Na szczęście nie byłam sama tylko z babcią Kluski. Co nie znaczy, że było łatwiej, bo jak pilnowałam Kluskę, to babcia wybierała buty i mi nimi machała z daleka albo odwrotnie. Cyrk normalnie. W końcu babcia utknęła z Kluską przy regale z klapkami, a ja zignorowawszy wszystko i wszystkich zaczęłam pomału się przyglądać wszystkim butom z osobna i wybrałam. Brązowe. Sznurowane. Z suwakiem z boku. Z miękkiej skóry i trochę wyższym zapiętkiem (spontanicznie zdecydowałam, że skoro Kluska nieco koślawi stopy, to może lepsze będą wyższe buty). Idealne! I nawet nieco hipsta w dizajnie.


Ale to nie koniec. Buty wybrane, przymierzone, zapłacone. Teraz trzeba wytłumaczyć dziecku, że nie bierzemy klapek. Pomruki niezadowolenia, ale w końcu można pobiegać po sklepie (do którego nie chciała wejść i wpadła w ryk na początku). W końcu dotarła w pobliże drzwi, a potem do wystawy i zaczęła na niej porządki. Po zwaleniu drugiego buta zlitowałam się nad obsługą i zabrawszy czapkę od babci wyciągnęłam dziecko ze sklepu. Ryk. No dobra, przeszło. Ciągnie mnie gdzieś przed siebie. Idę. Apteka. W aptece jest bardzo fajny stolik z zabawkami dla dzieci. Powinni tego zabronić. W efekcie utknęłam w aptece i czekałam na babcię Kluski, może mnie uratuje. Na szczęście przypomniało mi się, że zbrakło mi Cetalerginu, mojego leku na kichanie z powodu kurzu i załatwiłam to przy okazji.

Ale to nie koniec. Leki kupione, trzeba dziecku wytłumaczyć, że wychodzimy. Ryk, łapanie się za drzwi i inne takie. Przez całą drogę do następnego sklepu, czyli kiosku w którym można nabyć losy lotto. Ponieważ ostatnio ptak narobił mi na twarz i gwóźdź wbił mi się w oponę (roweru, patrz fotka niżej, nie przebił dętki) odczytałam to jako ZNAK i postanowiłam zagrać w grę losową. Jak wygram milion, to kupię sobie mały drewniany domek na zadupiu i będę tam uciekać, gdy zapragnę świętego spokoju. Ale póki co babcia Kluski zabroniła Klusce rozrzucać batoniki z regału nisko nad ziemią (powinni tego zabronić), więc musiała rozwrzeszczaną Kluskę zabrać z podłogi i wyjść.


Ale to nie koniec. Poszłyśmy jeszcze do spożywczaka, jak szaleć to szaleć. Tam się zrobiło trochę spokojniej, mała chciała pomarańczę - to dostała i przez chwilę był spokój. Dopóki dziecko nie zapragnęło pomidora i go tym razem nie dostało. Znów ryk. Eeee, po tylu awanturach byłam już nieco znieczulona, ale bardzo współczuję wszystkim osobom przebywającym na terenie sklepu, bo dziecię me potrafi ryknąć upiornie. Zatkaliśmy ją waflem i na jakiś czas starczyło.

Ale to nie koniec. Kolejka coś wolno szła, więc zabrałam małą na zewnątrz. Znów ryk, bo ona chce z powrotem do sklepu. Ale jaka histeria, no total. Na szczęście trzymałam ją na rękach, więc dało się dziecko spacyfikować za pomocą słupów. Jak się pacyfikuje dziecko za pomocą słupów? Najlepiej stalowych i cienkich? Biega się wokół nich w kółko jednocześnie podskakując, czyli zabawa w karuzelę. Jeśli kiedyś zobaczycie matkę z dzieckiem na ręku skaczącą wokół słupów, to będę ja. Czego się nie robi, by nie dzwoniło w uszach od nadmiaru decybeli. W końcu znalazłam duży metalowy wózek, wsadziłam małą i zaczęłam wozić przed sklepem. Jakoś dotrwałyśmy do powrotu babci.

Ale to nie koniec. Teraz trzeba wytłumaczyć dziecku, że wracamy do domu. Nie tak prędko. Ryk. W końcu poszłyśmy skrótem ścieżką przez krzaki i tam dziecko zechciało chodzić. To ją postawiłam na ziemię i zrobiło się przyjemnie. Zrobiliśmy spore kółko wokół bloku i placu zabaw, aż dziecię trafiło do właściwej klatki schodowej, poczekało grzecznie aż włączę domofon, weszło z naszą pomocą po schodach na trzecie piętro i pięć minut później grzecznie i cicho bawiło się klockami.

Bunt dwulatka uważam oficjalnie za rozpoczęty. ;)

10.3.14

Dziecko w marcu na rowerze

Nieprzyzwoicie ciepło jak na tę porę roku, najwyższa pora dziecię przewietrzyć. Odwykliśmy przez parę tygodni od szykowania się do wyjścia, a od szykowania się na trasy do lasu to już zupełnie. I przez to nie zabraliśmy pieluch na zmianę, co oczywiście nie skończyło się najlepiej. Po ponad półgodzinnym postoju na polanie rekreacyjnej ze stolikami, koszami na śmieci i tylko kilkoma rozbitymi butelkami (jak na ten kraj to warunki wręcz idealne) musieliśmy szybko wracać do domu i pakować małego smrodka wprost do wanny.
Ale za to jakiego szczęśliwego smrodka! Nie powiem, żeby było łatwo ją wsadzić z powrotem do fotelika. Ale jakoś się udało.


Widać że sroce spod ogona nie wypadła, las jest jej żywiołem. Ledwo ją postawiliśmy na nogi, zaczęła układać ognisko z patyczków na betonowym bloku. Po jakimś czasie poszła macać kamienie wokół miejsca na ognisko właściwe, a potem jak to mama i tata od razu w krzaki. Kiedy już pozwiedzała, co się dało, ruszyła na wycieczkę do płotu pobliskiego gospodarstwa. Prawdopodobnie usłyszała kury (tata Kluski je słyszał, ja nie) i potem bardzo gniewała się na płot, że żerdki nie dają się odsunąć i nie można wejść do środka.

Jutro robimy powtórkę z rozrywki, już spakowałam wszystko co się dało, pieluszki, zasypkę, wafle i precle, resztę żarcia zapakujemy rano, bo wymaga lodówki. W końcu obiecaliśmy Klusce, że następnego dnia też pojedziemy. A z dziećmi lepiej uważać z obietnicami, gadziny pamiętliwe i każde potknięcie latami wypominają. Tak jak tata Kluski babci Kluski wypomina czasem pewną zmarnowaną roślinkę na balkonie (nie przetrwała jesiennych przymrozków).


Na szczęście mamy już nową czapkę, przez zimę mała wyrosła ze wszystkich cienkich, a widoczny na niektórych zdjęciach beret z haemu jest za gruby na wiosenne słońce. Ale i tak cieńszy od czapki pilotki, coś trzeba było dziecku założyć, żeby uszy od wiatru nie poodpadały. W lesie jej zdjęliśmy, niech się dziecko hartuje. W tym czasie babcia Kluski poszła na zakupy i trafiła małej zieloną cienką czapkę z Hello Kitty. Zieloną, nie różową! Jestem przeszczęśliwa.


Oczywiście czapkę trzeba przetestować. Tata Kluski przypomniał sobie późnym popołudniem, że warto może by przetestować nosidło turystyczne. Już prawie o nim zapomniałam, schowane za przyczepkę rowerową w moim pokoju ani piśnie. Wyjęłam, jako tako poszerzyłam paski zapięcia i poszliśmy do ekoparku zdobyć najwyższą górkę w Żyrardowie. Zdobyć per pedes, nosidło było jako transport na miejsce. Kiedyś przymierzaliśmy do niego Kluskę, ale wtedy nie miała jeszcze roku i była doń zupełnie za mała. Teraz jak ulał, nawet odkryłam, do czego służą dziwne paski na dole. Otóż one są na nogi dziecka! Po prostu dokładnie tam trafiły buty Kluski po włożeniu jej w to ustrojstwo.


O dziwo żadnego krzyku ani protestu. Do niektórych rzeczy trzeba po prostu dorosnąć. Kluska w ogóle lubi pozycję na plecach, bo wtedy więcej widzi. A w turystycznym to już w ogóle ma Kanadę. Gdyby ktoś pytał, McKinley Kiddy Plus, kupiłam używane na alledrogo od innych mobilnych rodziców (kupili je w Intersporcie). Jest przystosowane do osób o różnym wzroście, ma zapas na większe dziecko, mały plecak pod spodem na duperele dzieckowe i z boku uchwyt na butelkę (jeszcze nie testowałam). Klu przebiła już 12kg wagi, noszenie jej w czymś innym to prawdziwe wyzwanie dla kręgosłupa. Nosidło jest przeznaczone dla dzieci do 15kg, mam nadzieję, że Kluska nie będzie przez najbliższy rok zbyt intensywnie tyć, bo za szybko z niego wyrośnie ;)


W ogóle w nosidłach turystycznych ważne jest, by dziecko nie wisiało na pieluszce, by miało jak najszerzej nogi. To znalezione przeze mnie nie jest najszczęśliwsze pod tym względem, ale też da się wytrzymać dzięki podpórkom na nogi, dzięki którym dziecko jest w prawidłowej pozycji. Plecy nosidła można odchylać do tyłu (pasy), więc od biedy dziecko może tam drzemać. Ma też daszek od deszczu, ale jest on tak mizerny, że chyba lepsza będzie zwykła parasolka. Co mi przypomina, że czas najwyższy zrobić chałupniczo daszek przeciw deszczowy na fotelik (przy użyciu rurki z tworzywa i daszka do fotelika samochodowego). Widziałam coś takiego u pewnej amerykańskiej zrowerowanej mamy i pałam chęcią zrobienia czegoś podobnego. Uwielbiam wyzwania w postaci technicznych prowizorek.


I to by było na tyle. O tym co w domu, napiszę innym razem :)

4.3.14

19

Marzec mnie zaskoczył. Zazwyczaj luty jest miesiącem w moim życiu, który nie ma końca. A tym razem zleciał nie wiadomo kiedy. No i zapomniałam odhaczyć skończonych 19 miesięcy Klusencji. To odhaczam.


Ostatnio Kluska nawiedziła Warszawę, wygląda na to że jej wielką miłością są pojazdy mechaniczne. Syrenka okrętowa włączała się za każdym razem, gdy dziecko musiało opuścić pociąg, tramwaj, autobus czy metro. Dobrze, że nie mamy samochodu, bo byśmy musieli cały dzień jeździć chyba ;) W sumie się jej nie dziwię, też lubię podróżować, choć akurat bardziej wolę pociągi i tramwaje, latać nadal się trochę boję (leciałam dwa razy i wystarczy). Pływać też lubię, to znaczy na łódkach, rowerach wodnych i żaglówkach, nawet mam patent żeglarski, ale jakoś mało okazji, by go używać. No i oczywiście jazda rowerem, ale to oczywista oczywistość, nie ma o czym pisać. Już się nie mogę doczekać, aż zrobi się cieplej przygruntowo i można będzie zrobić porządny całodzienny piknik w lesie. Z Kluską oczywiście. Może w tym roku zaakceptuje przyczepkę? Może na próbę pojedziemy pospać w namiocie? Zobaczymy.


Poza tym dopadła nas codzienność, śniadania obiady i kolacje, same pyszne rzeczy, ale to nie jest blog kulinarny, żeby katować ludzi  przepisami. Cały internet tym stoi, też od czasu do czasu korzystam. Jutro mam w planie wypróbować coś z gatunku placków owsianych z bananami, bo owsianka trochę mi zbrzydła, a nie będę przeca jeść codziennie czekoladowych płatków. Trochę nie zawadzi, ale muszę pilnować wagi, więc nie mogę jeść byle czego. Tak tak, jak się jest zbyt chudym, jedzenie słodkich rzeczy przeszkadza w tyciu, a nie pomaga. A udało mi się zimą złapać parę dodatkowych kilogramów i nie chcę ich stracić. Przede wszystkim białko, białko, białko plus trochę tłuszczu i rozsądne dawki węglowodanów. I regularny wysiłek fizyczny, jest szansa, że mi pójdzie w mięśnie. Może na stare lata uda mi się przez moment wyglądać tak, jakbym chciała. Czyli rozmiarowo między 38 a 40 mniej więcej. Chwilowo jestem w górnym 36, ale co szkodzi sobie pomarzyć? ;)


Chciałam się też pochwalić, dziś trzy razy weszłam na alledrogo i nic nie kupiłam! Albo asortyment się pogorszył, albo minął mi szał zakupowy i zaczynam się zamieniać w starą sknerę, społecznego karalucha, który zamiast napędzać gospodarkę, tylko zbija bąki i śmierdzi w kąciku. Zawsze miałam zapędy na menela, chyba przyszedł na mnie czas. Nic tylko polecieć po flaszkę i zacząć rozpijać na rogu. Albo mi wrócił rozum i rozsądniej planuję swoje wydatki (cha, cha). 


I co tam jeszcze na koniec... lekturę chciałam polecić. "Bezsenność w Tokio", Marcina Bruczkowskiego. Dawno nie czytałam książki (a już rodzimego autorstwa zwłaszcza), przy której mimowolnie wybuchałabym śmiechem. W wielkim skrócie życie Polaka w Japonii (lata dziewięćdziesiąte), od studenta po korposzczura, żadne tam wakacje. Prostowanie mitów, nieustanne próby zrozumienia japońskiej mentalności, wszystko w wesołej otoczce z żubrówką w tle. Tego mi było trzeba! To znaczy książki, nie żubrówki ;)


1.3.14

Wolna chata

Dawno już tak nie było, żebyśmy oboje byli sami z tatą Kluski w domu, zawsze albo to ja coś miałam do załatwienia, albo on, a najczęściej zamiejscowo. Kluskę wujek i babcia Kluski zabrali do Warszawy na ostatnie dni LABIRYNTU W WILANOWIE, a ja się chyba po raz pierwszy od tygodnia wyspałam. Mimo twardego łóżka i budzenia się co dwie godziny. Aż się zdziwiłam. Poranny prysznic i kapuczinko z czekoladą (specialite de tata Kluski) dało mi takiego powera, że odkurzyłam mieszkanie. Niemal całe (prócz pokoju taty Kluski, gdzie na podłodze jest zbyt wiele ważnych gratów, dla których odkurzacz jest zagrożeniem), a nie tylko dywan w salonie i przedpokój. Chyba wstąpiła we mnie wiosenna energia porządków. Ciekawe czy mi wystarczy jej na umycie dużego okna balkonowego. Nie myłam go od dwóch lat, więc może tym razem się zbiorę (inne okna myłam chyba jeszcze dawniej, mogłam jeszcze nie być w ciąży, ale od tamtego czasu mało się zabrudziły, więc nie mam ciśnienia).

W ogóle na okno balkonowe mam tajny plan, ale najpierw muszę je umyć oraz wypchnąć kaktusy z parapetu na balkon, a do tego musi minąć pora przymrozków, więc jeszcze czas.

No i tak to, zamiast korzystać z wolności, planuję co by tu jeszcze umyć. Porąbało mnie. Chyba gdzieś usiądę i poczekam, aż mi przejdzie. A do tego posłucham piosenki Laskowika, o wolnej chacie z drugiej strony, czyli jak to rodzice gdzieś wyjechali, a dzieci zostały same ;)




Miałam wczoraj ambitny plan pofocić Kluskę na pieszym spacerze, ale mi nie wyszło, bo się za długo pakowałam. I jak zeszłam na dół, to taty Kluski z Kluską nigdzie nie było. Złaziłam pół osiedla, wyrzuciłam śmieci, w końcu poszłam do Rossmanna po pieluchy, a jak wróciłam, to już byli w domu. W efekcie mam tylko parę w miarę nieruchomych fotek dziecka wpatrzonego w kabaret Potem (tak, nadal nas terroryzuje).


Po kilkudniowej przerwie z wydawaniem dźwięków (obraziła się chyba za to szczepienie) wróciło baba i mama, plus inne niezrozumiałe chińskie dziwactwa. Z przewagą ma ma na milion sposobów, głównie z wyrzutem i pretensją (czyli już ustalone, że jestem przyczyną wszystkiego co złe i wszystko co złe, mam naprawić). Wujek jest od święta i zabawy, babcia od przewijania, a tata od karmienia. Pełna specjalizacja ;)


Wreszcie udało mi się dotrzeć do wnętrza paszczy Kluski i odbyło się gruntowne liczenie zębów. Nie jest tak dobrze, jak myślałam, została do wyrżnięcia jeszcze jedna piątka. No ale to i tak z górki. Chwilowo mamy przerwę i większość nocy przespanych ciurkiem. I to najczęściej bez smoka. Mała wypluwa go, gdy głębiej zaśnie. W ciągu dnia to jednak nadal ważny przyjaciel. Widać coś tam jeszcze dokucza. Jak smoka zabraknie, mała znajduje sobie do żucia buta, albo z braku innych pomysłów pcha do buzi palce. To ja już wolę chyba smoczek ;)