29.5.14

Zaległości

Trochę się dużo działo w życiu kluskowym ostatnio, aż nie nadążam ze spisywaniem. Tym bardziej że wyjechałam na weekend do Łodzi i okolic, więc doszły jeszcze tony zdjęć do obrabiania. W wielkim skrócie końcówka maja to wizyta u wujka dziadka, który specjalnie nie kosił stokrotek na trawniku, by Kluska mogła sobie do woli ich pozrywać. To kolejne wycieczki rowerowe do lasu. To krótka wizyta w wesołym miasteczku i jazda na karuzeli. No i oczywiście znów piaskownica. Moje dziecię wchodzi w trudny wiek kontaktów międzyludzkich. Na przykład nie może pojąć, dlaczego jak poda piłeczkę młodszemu koledze, to on nie chce jej z powrotem odrzucić. Płaku płaku.



A teraz się nudzimy, bo do paru dni pada deszcz. Na szczęście jest jeszcze stary dobry balkoning. Ale ileż można siedzieć wśród doniczek? Chciałoby się wyjść podczas deszczu na spacer, ale póki co brak ochotników. Tylko Kluska się zgłasza. Nam się po prostu nie chce, bo z natury leniwi jesteśmy i wygodni.



To może skupię się na przyjemniejszych rzeczach z przeszłości. Dom wujka dziadka ma nie tylko trawnik ze stokrotkami oraz staw, w którym można próbować się utopić. Dom wujka dziadka ma niesłychaną zaletę pod postacią kota, którego można karmić. Trochę bałam się kontaktów Kluski z żywymi zwierzakami, wszak na co dzień nie ma do nich dostępu. Tylko obrazki i pluszaki. A jednak nadal kot to kot i kota jak wiadomo trzeba karmić, a nie ciągnąć za ogon. Poza tym ten kot nie ma ogona, co nieco ułatwia sprawę. Niestety kot nie bardzo miał ochotę być karmiony. Głupi jakiś. Biedne dziecko latało z michą w dłoni pół dnia. Zawsze wolałam psy. One nigdy nie odmówią dodatkowego żarcia ;)


Wreszcie wycieczka rowerowa, która zamieniła się w pieszą na dłuższy czas. Moje dziecię ma niesłychaną siłę w nogach. Ostatnio przeszła piechotą z wujkiem i babcią niecałe dwa kilometry, z domu na dworzec. I jeszcze drugie tyle z powrotem. Tak po prostu. Ona nie ma jeszcze dwóch lat, a robi już takie dystanse. Przy tym godzina biegania po piaszczystej leśnej dróżce z wiaderkiem i łopatką to pikuś. Tym bardziej cieszy mnie, że nogi z powrotem zaczęły się jej prostować. Obuwie profilaktyczne z usztywnioną piętą chyba pomogło. Albo to, że ostatnio prawie nie rośnie (kilka milimetrów miesięcznie, a nie centymetrów). W każdym razie jest widoczna poprawa.


Pożegnaliśmy też gluta, sam przeszedł z dnia na dzień. W tym samym momencie zniknęło olbrzymie ślinienie i grzebanie pięściami w buzi. Smoczki też jakoś od kilku dni nie są przegryzane. Na jakiś czas mamy spokój. Z obowiązku kronikarskiego muszę również nadmienić, że Klu intensywnie uczy się zakładać buty i idzie jej coraz lepiej. To znaczy bez większych problemów zakłada profilaktyczne botki z zamszu na gołe stopy. Gorzej z półbutami, te wchodzą tylko na skarpetę, a za tymi Kluska nie przepada. No i nie chce naszej pomocy. Raz oberwałam za karę butem w twarz (to znaczy moja twarz znalazła się na trasie frunącego buta), bo śmiałam pomóc przy wkładaniu. Pomagać można wyłącznie na specjalne życzenie.




Skoro już dotrwaliście do końca tego jakże nudnego wpisu (no bo o czym ma pisać wyspana i wypoczęta matka dziecka idealnego), podrzucam coś do obejrzenia. Film z zeszłego miesiąca, tzn. z kwietnia. Chodzi o końcówkę filmu. Cała ja. Dokładnie taka jestem. Co gorsza, z tego się nie wyrasta. Do tej pory potrafię tak się zachować. Stoję, odwracam się, lecę i... no właśnie. A za plecami słyszę tylko od taty Kluski "oj lavinka, lavinka...".

20.5.14

Ne ba!

Notuję, bo zapomnę. Jak zapewne wiecie, po schizach z etapu niepełzania i nieraczkowania Kluski (zaczęła na sam koniec normy) musiałam sobie znaleźć jakąś schizę zastępczą. Co to za matka, co się w kółko nie martwi i nie gryzie. No to sobie znalazłam schizę dotyczącą mowy, bo Kluska z gadaniem ma mniej więcej tak, jak miała w zeszłym roku z raczkowaniem. To znaczy po co gadać, jeszcze skakać wokół mnie przestaną. W przeciągu ostatnich tygodni zaczęła produkować różne pojedyncze sylaby na określenie czegoś. Z braku wprawy w odczytywaniu chińskiego nie mieliśmy szans zrozumieć, co do nas mówi. Co oczywiście tylko ją zniechęciło. Ale pomału, pomału, robimy postępy, a ona coraz chętniej się z nami komunikuje w inny sposób, niż tylko pokrzykiwaniem, mruczeniem czy wymownym chrząkaniem.


Ostatnio na wycieczce bawiąc się błotem z wyschniętej kałuży utytłała sobie porządnie dłonie. I nie dało się ich sprawdzonym sposobem otrzepać. Wówczas zwróciła się do taty mówiąc "ne ba, ne ba" (a może to było "ne bu"?). Jasny, czysty komunikat. Każdy rodzic od razu by wiedział, o co dziecku chodzi - ale nie my. Drogą dedukcji doszliśmy do wniosku, że "ne ba" mogło oznaczać "nie da się" lub "nie bardzo". A może "nie udało mi się"? Jeśli macie jakiś pomysł, to wpiszcie w komentarzach. Odczytywanie komunikatów od dziecka to ważny element zachęcania go do porozumiewania się w ten sposób. Sęk w tym, że jeśli chodzi o odczytywanie intencji innych ludzi jestem zupełnym antytalenciem. Jeśli mi ktoś jasno nie wyłoży kawy na ławę - nie mam szans się domyślić. Z dzieckiem trochę łatwiej, z natury nie mataczy, mało kłamie (w porównaniu do dorosłych) i nie owija w bawełnę. Ale i tak nie jest mi łatwo. Większość naszych "rozmów" z Kluską to zabawa w zgaduj zgadula.


Oczywiście mogłabym na spokojnie pójść do neurologopedy, ale z tego co się zdążyłam wywiedzieć, w tym wieku zazwyczaj zaleca się czytanie dziecku (a czytaj dziecku biegając za nim, albo gdy Ci książkę wyrywa), mówienie powoli (tu się przyznam, gadam jak z rakiety, muszę się pilnować, by przy Klusce mówić wyraźnie i wolniej) oraz inicjowaniem zabaw polegających na werbalnej komunikacji. Z tym ostatnim kiepsko, bo Klusię ma taki charakter, że to ona decyduje jak i kiedy się bawi, a nie reszta świata. Można jej proponować różne zabawy, ale niestety najbardziej lubi biegać, gonić, rzucać, łapać, włazić, spadać. Od wielkiego dzwonu przejrzy coś ze swojej kolekcji książeczek, ale też od niechcenia, dla zabicia nudy. Zdecydowanie preferuje kontakt z żywym człowiekiem, z żywym liściem czy kwiatkiem, z piaskiem, błotem, wodą czy kamieniem. Ostatnio nawet próbowała jeden połknąć, na szczęście w porę jej wyjęłam z buzi. Masakra! No ale dobra, dziecko bliżej natury i tak dalej ;)


Mimo wszystko jestem lepszej myśli, bo po dość długim okresie stagnacji nareszcie jest postęp. Tyle co ślimaka w maratonie, ale lepszy to niż nic. Mam w planach podjąć bardziej zaawansowane kroki po bilansie dwulatka, kontakt z logopedą czeka nas i tak. Pojedyncza kontrola u specjalisty nie zawadzi, warto wiedzieć, że po uzyskaniu skierowania od lekarza pierwszego kontaktu logopeda jest jak najbardziej refundowany z poziomu NFZ. I o dziwo ponoć nie ma strasznych kolejek (w moim małym miasteczku). To znaczy nie takich, jak do neurologów i rehabilitantów.


Z innych spraw - wpadłam na pomysł przygotowania mikroankiety dla rodziców mniej lub bardziej znajomych, którzy mają już doświadczenie w podróżowaniu z dziećmi z rowerami. W komciach pojawiają się czasem pytanie odnośnie tego sposobu wożenia dziecka. Pomyślałam, że tylko moje doświadczenie to za mało, więc być może za jakiś czas pojawią się tu krótkie opowieści gościnne :)

17.5.14

Glut

Nie wiem ile to dziecko ma zębów, ale zdecydowanie więcej niż by się można spodziewać. Wydawało mi się, że już wyszły wszystkie, ale ostatnie objawy wskazują, że ostał się jakiś zapasowy. Świadczą o tym: łapy w buzi, nadmierne ślinienie, krosty na brodzie, łatwe wpadanie w gniew i to. Najgorsze ze wszystkich. Przezroczyste lejące się paskudztwo. Z nocami różnie. Raz mała się obudzi w środku nocy i baluje 3-5, raz prześpi całą, tylko od czasu do czasu popłakuje przez sen za smokiem. Czyli w sumie lajtowo, jak na trzonowce.

Owszem, bywają dni takie jak wczoraj, gdy na cholerny ząb nałoży się migrena. Już drugi raz przyłapałam Kluskę na silnej reakcji na zmianę pogody. Pierwszy raz w tym roku, gdy szedł sławetny wiosenny orkan, drugi raz wczoraj, gdy do Polski zbliżała się Yvette. To jest niestety dziedziczne. Ból głowy związany ze zmianami pogody odziedziczyliśmy z bratem po naszej mamie. Pierwszą migrenę pamiętam z czasów zerówki, ale mogłam miewać już wcześniej, tylko tego nie skojarzyłam. Teraz padło na biedne Klusię. Przez ból głowy i rwące dziąsła nie mogła zasnąć. Dlatego nie lubię wiosny. Przez serie migren.


W końcu Klu dostała z tego wszystkiego ataku histerii (charakterystyczna czkawka). Przez chwilę usiadłam z boku i się zastanawiałam, co robić. Ona wyła w kojcu, a ja kombinowałam, żeby nie pogorszyć sprawy. Postanowiłam spróbować delikatnego dotyku, ale bez przytulania. Przestała wyć czując moją dłoń na twarzy. Kolejny raz tego wieczoru wlazłam do kojca i starałam się tylko przytrzymywać jej głowę. Jeszcze trochę pojękiwała (klasyczna histeria miewa nawroty, echo pierwszego wstrząsu), ale i to minęło. W końcu pochylona nad nią siedziałam w pozycji modlącego się Muzułmanina, jej głowa leżała na mojej zgiętej ręce, a nogi i ręce wierzgały ze złości. Spojrzałam jej prosto w oczy i powiedziałam "przepraszam". Zrozumiała. Uśmiechnęła się do mnie przez łzy.


W takim wypadku jakiekolwiek przytulanie nie działa. Nawet noszenie na rękach nie działa. Dzieciak się wyrywa i chce biegać. Człowiek na zmianę nosi, na zmianę uczestniczy w zakładaniu butów, kapci i dodatkowych spodni od piżamy, wreszcie toleruje przestawianie butelek z mineralką i zabawę magnesami z lodówki. Ale o bieganiu nie ma mowy. Nie wtedy, gdy dziecko ma ze zmęczenia problemy z równowagą i wpada na meble. Trzeba uzbroić się w anielską cierpliwość i myśleć. Dużo i intensywnie szukając nietypowych rozwiązań (nie chcę jej za często szprycować panadolem). No i prędzej czy później dziecię śpi. Jak ja się cieszę, że takie dni to raczej wyjątki od reguły niż zasada. Oby szło ku lepszemu. W zasadzie dzisiaj było o wiele lepiej. Ale to już zasługa babci, Kluska przy niej zachowuje się zupełnie inaczej. Przy babci się nie fika, bo babcia się nie da rozstawiać po kątach tak jak my ;)

Z lepszych wiadomości - widzę mały rozwój mowy. Pojawiają się jakieś la-ba, ba-ma, ha-ba i inne tego typu próby opisywania rzeczywistości. Kompletnie nic z tego nie rozumiemy, ale to oczywiście nasza wina ;)

Zamiast fotek tematycznych we wpisie - dobra lasu. W domu jest ciemno, poza tym koszmarny bałagan, co Was będę straszyć. Lepiej sobie przyjemniejsze widoki pooglądać. Gdyby jakiś książę szukał pantofelka Kopciuszka, to mogę podać namiar gps ;)

13.5.14

Piaskownica

Byliście kiedyś na wydmach? Takich wędrujących? Pewnie nie raz i nie dwa biegaliście za prowizoryczny płotek nad Bałtykiem. Wydmy można spotkać nie tylko nad morzem, sporo ich na Mazowszu, choć najczęściej porośnięte sosnowym lasem nie są już tak "pustynne" w odbiorze. Nawet Pustynia Błędowska zarosła. Żeby kręcić "W Pustyni i w puszczy", trzeba jechać do Egiptu. Klusek wybiera się tam z babcią i wujkiem w listopadzie, a mnie czeka milion spraw natury papierkowej. Wyrabianie paszportu, załatwianie upoważnienia u notariusza, same przyjemności. Staram się to wypierać ze świadomości. Moje biedne małe dziecko pięć godzin w samolocie! Uaaa! No dobra, to ja się boję latać, Kluska się niczego nie boi ;)

Na prawdziwych wydmach często można zauważyć specyficzną wysoką trawę o nazwie Ammophila arenaria. Brzmi jak nazwa ryby. Na szczęście ma też bardziej swojską nazwę - Piaskownica. Lepiej jednak gugla się po swej łacińskiej nazwie. Bawicie się w nazywanie roślin? Tata Kluski zna większość leśnych kwiatków i ziół. A to poleci Bluszczykiem kurdybankiem, a to Zawilcem gajowym, a to Miodunką plamistą. To wszystko rośnie nam pod nogami, tylko często nie wiemy, że to to. Dlatego tak bardzo wolę Klusce pokazywać prawdziwy las i łąki, a nie tylko gnić na osiedlu.


Ale Kluska zwykły plac zabaw bardzo lubi. Nie przez dzieci, dzieci są dziwne, bo nie robią tego co im Kluska każe. Raczej dla piasku, bujawek i zjeżdżalni. Ale ze zdumieniem odkryłam, że potrafi się bawić z rówieśnikami. Bawi się tak jak z nami, podaje foremki, zabiera foremki, wybiera grabki, daje komuś inne. Wcale jej tego nie uczyłam. To znaczy że trzeba się dzielić i inne takie tam pojęcia trochę zbyt abstrakcyjne dla dzieci w wieku żłobkowym. Może nauczyła się dlatego, że zamiast siedzieć na ławce, razem z babciami i mamami, zajmuję pół piaskownicy własnym tyłkiem i bawię się razem z nią? No nie wiem. Kto może powiedzieć, co się dzieje w głowie małego człowieka. Wrzucam to zatem do osobistych zasług Kluski, z którymi nie mam nic wspólnego.


Piaskownica starcza na krótko. Niski metalowy płotek jest tylko symbolem. Granicą, którą należy przekroczyć wielokrotnie. I oczywiście przeciągnąć mamę dookoła. A potem jeszcze przez dziurę w wysokim żywopłocie. O! Kolejna granica! Lecimy! A tam niespodzianka, zamiast drugiego placu zabaw - świeżo skoszony trawnik. Wtedy zaczyna mi uciekać. Ale niezbyt daleko. Tylko tyle, żebym ją zdążyła dogonić i złapać. Taka zabawa! A jednak trzeba kończyć. W oddali widać chmurę, ochładza się. Trzeba odebrać wiaderko Kluski jakiemuś chłopcu i poszukać "naszych" foremek. Jak się nie uda, trudno. Ale tym razem się udaje. Wracamy. Kluska pcha się na ręce, bo od biegania przez ponad godzinę nóżki rozbolały.


Dziesięć minut później leje. Kluska jest chyba meteopatą tak jak ja. Z zapachu powietrza, ze zmiany ciśnienia wyczuwa, że coś się zmienia. Postanowiła wrócić do domu akurat wtedy, kiedy było trzeba. Nie wiem skąd to mamy. Już na początku marca czułam, że w maju będzie dużo padać. Ale może to pochodna tego, że zawsze interesowałam się meteorologią? ;)


Dziś bez patrzenia na prognozę wiedziałam, że będziemy się ścigać z deszczem. Najpierw podjechaliśmy do chmury tak blisko, jak się dało, a potem zaczęliśmy uciekać przez las i potem przez całe miasto. Nikt nie mówi, że trzeba uciekać najkrótszą drogą. Dopiero pod blokiem spadło na nas parę kropel. Główna ulewa poszła bokiem. Niestety nie było w okolicy porządnej burzy. Nie mogę się doczekać, aż pokażę ją Klusce. Zawsze lubiła odgłos grzmotu w książeczce z odgłosami natury. Zaraz po odgłosie deszczu i ciurkającej wody w strumieniu. Jakoś tak pechowo większość burz w swoim życiu przespała.


Nie jestem ekomamą. Wolę wąchać kwiaty, moczyć nogi w małej rzeczce, plątać się po lesie i słuchać co mówią drzewa. Wolę boso biegać po łące, wypatrywać saren i zajęcy, podjadać z krzaczków jeżyny i borówki. Słuchać śpiewu ptaków i stukania dzięcioła. Gdzieś pod moimi stopami tuptają sobie mrówki, pająk wije cierpliwie swą pajęczynę. Dziś zaplanował suty obiad z paru much. Na polach kwitnie rzepak i kiełkuje jakieś zielsko. Będzie z niego jakiś chlebek, a może placki? Uch! Tuż obok porwał się do lotu młody bażant. Nie idziemy dalej, gdzieś tu kryje się jego rodzina.


Tak naprawdę to nie kocham natury. Kocham cywilizację i jej zdobycze. Ale las i pole są moją świątynią. To one dają mi poczucie szczęścia i dla nich kocham swoje życie. Ten świat chcę pokazać Klusce. I czołgi. Czołgi są fajne. To chyba przez tego przystojnego Gruzina z Czterej Pancernych, którego grał Włodzimierz Press. Wiecie, że można go spotkać w Teatrze Studio? Niestety rozczaruję Was, w niczym nie przypomina tamtej postaci. Ale czołgi i tak lubię. Choć czasem mylę je z działem samobieżnym.


I jeszcze lubię konstrukcje stalowe. Nitowane kratownice lub zwykłe kładki. Najlepiej z widokiem na przejeżdżające pociągi. Nastrajają mnie do nowych podróży. Ale to już temat na inną opowieść. :)

6.5.14

Kluska, która psuje.

Nie wiem jak to jest, ale im bardziej mi zależy na tym, żeby wszystko szło tip-top, tym więcej się rzeczy psuje. Czasami mam ochotę decydować o wyjeździe w ostatniej chwili, żeby ten dziki pech się nie zorientował i nie zdążył popsuć nam szyków. W sumie nie musi się dużo starać. Sami z tatą Kluski i Kluską odwalamy lwią część jego roboty. Na przykład wieczorem  przed wyjazdem Kluska wyjęła z lodówki pełen dzban kompotu i wylała go na podłogę. W ostatniej chwili po nocy tata Kluski gotował nowy. Albo tego samego dnia poprzedzającego wyjazd stłukłam deskę do krojenia. Z gatunku nietłukących. A tata Kluski stłukł szklankę. Też nietłukącą. Zdolni jesteśmy, co?


Wspominałam wcześniej o planowanej od jakiegoś czasu wyprawie do Warszawy, by pokazać Kluskę babci EL. Nie przyszła góra do Mahometa... no właśnie. Ciągle coś szło nie tak. A tośmy się nie mogli porządnie spakować. A to padaliśmy na etapie planowania, bo jak to wszystko zgrać, żeby w kilka godzin załatwić milion rzeczy? Wyprawa do babci? Ale przecież przy okazji można zrobić drugie, albo i trzecie tyle. Jak już wymyśliliśmy co i jak, to spsuła się pogoda. Dobrze że tylko jeden dzień był deszczowy. Następny zimny, ale akurat zimna się nie boimy. W mrozy jeździliśmy, to przy 10 stopniach nie damy rady?


Największy problem stanowiła drzemka Klusięcia w środku dnia i spakowanie wszystkich podręcznych klamotów ze składanym wózkiem włącznie. W końcu ustaliliśmy, że u babci EL się nie da spać z powodu psa. Więc wykorzystaliśmy puste chwilowo mieszkanie wujka P. i zawieźliśmy tam wózek (roboczo przypięty klamrami od sakw na moim bagażniku). Najtrudniej było z tym klamotem wsiadać do pociągu, ale jakoś się udało. Potem sielanka, Klusię zaaferowane pociągiem, ludźmi, siedziało spokojnie. Tylko ekrany reklamujące koleje mazowieckie ciągle się zawieszały i restartowały. To powinno nam dać do myślenia. Ale nie dało. Naiwni!


Jeszcze w pociągu tata Kluski odkrył, że picie z jednej butelek przeciekło do torby. Na miejscu u wujka odkryłam, że prócz torby zalało wszystkie zapasowe ubrania Kluski (wzięliśmy je na wypadek zalania ubrania właściwego). No pięknie. Na szczęście udało się je podsuszyć na balkonie, gdy Kluska próbowała zasnąć. Próbowała, próbowała i się nie bardzo udało. To znaczy usnęła późno, na 10 minut. Odpoczęła, ale się nie wyspała. I co teraz? Jemy obiad, trzeba improwizować. Najwyżej nam wcześniej uśnie wieczorem.


Obiad w trybie gonionym, bo nie mieliśmy standardowego fotelika do karmienie, który unieruchamia wiecznie biegającego Kluska. No nic, najwyżej mała dożre wieczorem w trybie kolacji. Zrobiło się późniejsze popołudnie, spakowaliśmy się i w drogę, na Pole Mokotowskie, gdzie umówieni byliśmy z babcią EL na krótki spacer. Ale po drodze znaleźliśmy jeszcze parę skrzynek geocache, nasze ulubione hobby. Z dzieckiem wygodniej się keszuje, bo nikt nie zwraca uwagi na rodziców z dzieckiem. Co z tego, że jedno maca płot, a innym razem włazi na słup. Rodzice są dziwni i nie należy ich krytykować. Na pewno wiedzą, co robią! ;)


Właściwie wydawało się, że wszystko idzie dobrze. Nie przewidzieliśmy co prawda, że babcia EL zgubi się po drodze od stacji metra do parku, ale jakoś ją znaleźliśmy. Mój czerwony polar odegrał kluczową rolę w tej sprawie. Traktowałam to spotkanie jak osobisty egzamin. To było pierwsze świadome spotkanie Kluski z drugą babcią, teoretycznie zupełnie obcym człowiekiem. Bałam się jej reakcji, słyszała babcię EL tylko ze 2x przez telefon i to dobrych kilka tygodni temu. Moje obawy okazały się bezpodstawne, Klusię "jakoś" poznało babcię po głosie. To znaczy moja mama się odezwała, a Kluska od razu uśmiechnęła. A jak dostała jeszcze od babci przylepkę od chleba, a potem biszkopta, to zaakceptowała bez mrugnięcia okiem. Jak tylko wysadziliśmy Kluskę z fotelika na ziemię, od razu zaczęła urabiać babcię uśmiechami i zaczepianiem krótkimi okrzykami. I się zaczęło. Najpierw pokazała babci kierunek, a potem zaczęła ją szarpać po parkowych alejkach, a potem jeszcze po trawie. Trochę ją zmienialiśmy, ale post factum mama westchnęła, że ja z bratem nie byliśmy tak absorbujący w dzieciństwie. A tak zawsze na nas narzekała!


No i chyba nieprędko zechce małą widywać regularnie, bo przez te pół godziny Kluska ją nieźle wymęczyła. Trzeba mieć zdrowie, żeby z Kluską biegać. Cieszyłam się, że w okolicy nie było żadnych krzaków ani błota, bo by babcia do końca osiwiała ;)


Czas leci, a my się żegnamy z babcią i jedziemy dalej. Kładką rowerową na drugą część Pola Mokotowskiego, a dalej kawałek wzdłuż Trasy Łazienkowskiej. Tylko mały skok w bok do tęczy na placu Zbawiciela, którą nareszcie udało mi się sfocić niespaloną. Wracamy na trasę i zjeżdżamy Agrykolą na Powiśle. Dalej do kolejnego parku, do Schodów Odeskich, gdzie tata Kluski ma tajemną skrytkę na skrzynkę ze skarbami. Reaktywujemy skarb i zostajemy 2x przegonieni z dołu do fontanny i na dół do rowerów. Byłoby jeszcze kilka razy, kondycję nasze dziecko ma nieskończoną, ale jakoś pakujemy ja do fotelika i gnamy na dworzec. A tam latamy z rowerami po schodach. Trochę naokoło, bo chcemy się dostać do kas...


Na górze dogania nas zziajany pech. Za szybko jeździcie, gada, nie zdążyłem Wam nic napaskudzić. Ale teraz już Was znalazłem i odegram się z nawiązką za cały dzień. Kasy zamknięte, a biletomat obok popsuty. No szlag. Turlamy się po schodach na peron (wybraliśmy ten dworzec, by pociąg był mniej tłumny, na Śródmieściu wsiada za dużo ludzi) i wreszcie udaje się trafić działający biletomat. Nawet rozgryźliśmy, jak w nim kupić darmowy bilet dla Kluski. Otóż jest on w ulgowych :)


Wydawało by się, że utarliśmy pechowi nosa. A on się tylko czaił, by uderzyć we właściwym momencie. Wsiadamy do pociągu, wyjmujemy małą z fotelika, zabawiamy, czas leci. Dojeżdżamy do dworca zachodniego, zaczynam przewijać małą (na dworze było za zimno na takie zabiegi). A tu się okazuje, że pociąg zepsuty i mamy minutę na zmianę składu, który stoi na tym samym peronie. A ja z tą pieluchą.... w trybie szaleńczym ubrałam Kluskę, a Tomi poleciał ze swoim rowerem do bagażowego w nowej jednostce. Ja wyleciałam za nim z Kluską pod jedną pachą, a zużytą pieluchą pod drugą. Po drodze do pociągu pozbyłam się jej w jakimś koszu. Potem pilnowałam drzwi w nowym pociągu, żeby nie odjechał bez taty Kluski i mojego roweru, po który w tym czasie pobiegł. No i w końcu jesteśmy, w trójkę w jednym pociągu i przedziale z przemiłymi starszymi paniami.


Uff. Wydawałoby się, że wszystko skończyło się super, ale z nadmiaru wrażeń i przygód Kluska wpadła w tryb ADHD. Chciała zwiedzać cały pociąg, próbowała otwierać zamknięte drzwi do pokoju maszynisty, rozkręcała podnośniki dla niepełnosprawnych i dożerała resztki żarcia, jakie mieliśmy przy sobie. Wszystko w biegu. I tak przez prawie godzinę. Cały dzień nie zmęczył mnie tak, jak ta podróż powrotna. W końcu dojechaliśmy, wpakowaliśmy ją do fotelika na peronie i już grubo po 21.30 pojechaliśmy do domu. Usnęła nam tuż pod blokiem, na ostatnim okrążeniu (ja pakowałam rower do klatki, tata Kluski z Kluską robił kółko wokół bloku). Wyjęłam ją śpiącą, zaniosłam do domu, obudziła się wkładana do kojca. Pierwsze, co zrobiła, to włączyła DVD. Bez bajki nie ma spania! Dokładniej bez 24 odcinka Allo Allo.


Usnęła nie od razu, najpierw wszamała kaszkę. Na spaghetti już nie miała siły. Zrobiliśmy jej dzień dziecka i nie kąpaliśmy, bo nie mieliśmy siły. Ona raczej też nie. Usnęła o 22.30, a my zaraz po niej. I spaliśmy prawie do 10. To była bardzo fajna wycieczka, nie mogę się doczekać, aż ją powtórzymy! :D

* * *

Dziś wróciła babcia Kluski z Malty i wytłumaczyła nam, że Kluska psuje pociągi. Za każdym razem, gdy wracali z nią z Warszawy do Żyrardowa - czekali na inny pociąg, bo ten właściwy się psuł po drodze. Następnym razem będę mądrzejsza i zapakuję ciuchy do wodoszczelnych worków, bo ciapągów jeszcze póki co nie umiem naprawiać. ;)

3.5.14

21

Oczko! Bardzo lubię tę liczbę. W ogóle lubię cyferki, liczby, ułamki, wykresy, funkcje i tak dalej. Łatwo je objąć rozumem, nie trzeba się niczego domyślać ani wykazywać intuicją, której w zasadzie nie posiadam. Co mi często robi przykro w życiu. A tym bardziej innym. Zdarza mi się powiedzieć bezmyślnie coś, o co ludzie się obrażają. Bo za prosto z mostu. No trudno. Ja z tych, co w domu powieszonego gadają o sznurku.


Intuicji matczynej tudzież rodzicielskiej też nie mam za grosz. To znaczy próbuję ją mieć, ale najczęściej wychodzi zabawa w "zgaduj zgadula". Od kilku dni Kluska w wannie odstawia teatr. Wstaje, zaczyna pokazywać rękami i próbuje dać coś do zrozumienia. Zgaduję czy picie, czy zapalić światło, czy dać zabawkę, czy zawołać tatę, czy polać wodą. Nie, dalej stoi. W końcu metodą eliminacji doszłam do tego, że ona mi przypomina o myciu zębów. Mam jej podać szczoteczkę z pastą. A czasem zapomnę, bom wyrodna, jak wiecie. Ta. Niestety po paru dniach okazało się, że to już nie chodzi o mycie zębów tylko co inszego. Trochę mi się kończą pomysły, a mokre dziecko marznie. Halpunku!


Zaczął się maj. Wybieramy się do Warszawy jako sójki za morze. A to się na siebie pogniewamy, a to się nie zdążymy spakować, a to się spakujemy, ale pogoda się popsuje. Termin chwilo z czwartku przesunął się na niedzielę i mam coraz mniejszą nadzieję, że się uda. Wszystko przez wózek, który chcemy przewieźć na moim rowerze. Zwykła parasolka, ale razem z sakwami i wbijaniem do pociągów, chodzeniem po schodach i powrotem (wszystko z dzieckiem w foteliku) robi się niezła wyprawa. Tym bardziej że chcemy jednego dnia zahaczyć o Włochy, Pole Mokotowskie (spotkanie z babcią EL) i Powiśle.


Ostatnie podrygi ciepłej pogody wykorzystaliśmy na parę wycieczek rowerowych. Jedna do wujka dziadka, który wyjechał (nie zadzwoniliśmy się upewnić i pocałowaliśmy klamkę od furtki), jedna na łąki pod ciepłownią i jedna, najdłuższa jak do tej pory czyli dwudziestokilometrowa - do mostku nad Pisią Gągoliną. Cudowna nazwa dla rzeczki, prawda? Sama rzeka w tym miejscu ma naturalne, wijące się koryto. Wiosną wygląda przepięknie. A obok jest polana i mało używana zapiaszczona leśna droga. W sam raz dla biegającego piszczącego Kluska.


Wymyśliliśmy też patent na zajmowanie Kluski podczas jazdy. Zazwyczaj trzeba było się często zatrzymywać, bo a to daj wafla, a to pić, a to daj zabawkę, a to nie. Tata Kluski wyszperał w szafie zniszczoną turystyczną biodrówkę i poprzywiązywał smyczami zabawki. Do kieszeni powrzucał wafle i suchary, a z boku zatknął butelkę z kompotem. Et voilà! Gotowe!


I to by było na tyle. Nie ma co podsumowywać. W tym miesiącu Klu specjalnie nie urosła, ani nie przytyła, więc nie mam o czym pisać. Nie gada też więcej. Co najwyżej lepiej biega, rzadziej się wywraca, jeśli chodzi o apetyt, to studnia bez dna. Potrafi za jednym zamachem wtrąbić kiszoną kapustę, ogórka, kaszkę z butli i jeszcze dopchnąć obiadem czyli spaghetti albo ziemniakami, cukinią, pomidorem, kalafiorem. W związku z czym brzuch mocno odstaje. Od razu widać że mały żarłok.


Co prawda Kluska nie umie mówić, ale bez problemu otwiera dużą lodówkę i niestety już plądruje. Ostatnio jej ulubionym pojemnikiem jest wiaderko z kiszoną kapustą. Jak już się jej kapusia nie mieści w brzuchu, to przekłada ją widelcem do garnka. Dziś próbowała gotować kapustę z magnesami z lodówki. Za rok pewnie będzie nie tylko sama sobie robić śniadanie, ale może i kawę tatusiowi przynosić ;)