28.2.13

7

To jedna z moich ulubionych cyfr. Tym bardziej się cieszę z siedmiomiesięcznej Kluni. Ten miesiąc nie owocował w spektakularne wydarzenia ani skoki rozwojowe. Przeszliśmy całkowicie na mleko nr 2, w małych ilościach wprowadzamy gluten. Banan i starte jabłko mała dostaje w gryzaku siatkowym, brudna jest cała ale za to jaka szczęśliwa - sama je! Kiedy ją karmię papką, dostaje do ręki własną łyżeczkę i potrafi z niej nawet trochę zjeść. Moja pomoc jest jednak nieodzowna, inaczej jadłaby cały dzień ;) Z rozwoju ruchowego - nadal nie pełza w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale potrafi okręcić się na brzuchu o 180 stopni (o ile ma w tym cel). Co skutkuje różnymi dziwnymi sytuacjami, na przykład przyblokowaniem w łóżeczku, które krótszy bok ma 60cm, a Kluska już dawno przebiła 70. Na boku i na plecach też potrafi się tak przekręcić, niestety także przez sen, wczoraj w środku nocy wyjmowałam jej dyndające nogi  ze szczebelków. Ochraniacz nie starcza na całość, zresztą potrafi wbijać nogi mimo niego, trzeba wymyślić coś skuteczniejszego. Bałam się szczebelkowego łóżka i widzę, że sporo kłopotów mamy z nim. Za chwilę obniżamy poziom i nie wiem jak to będzie. Za to mała robi potworny bałagan, znać geny rodziców ;)

Ostatnie dwa tygodnie to przede wszystkim pierwszy ząb, nie ma temu końca. Moje dziecko ma najwolniej wyrzynające się zęby świata. Po prawie dwóch tygodniach wreszcie przebił się krawędzią i nadal mu się nie śpieszy, właściwie ledwo go widać. Kluska marudna głównie wieczorem, znowu stała się dzieckiem naręcznym, czasami nie mogę jej uśpić w wózku i znowu muszę zawijać w becik i nosić na rękach. Ponad osiem kilo. Ech. Ale nic to, przynajmniej nie płacze, a w każdym razie dużo robimy, by tego nie robiła. Dziąsła ma nieco obolałe, co odbija się na wieczornym apetycie, dziś ledwo co skubnęła kaszki. Pomyślałam, że skoro bolą ją dziąsła od butli, to może zje ją, gdy podam łyżeczką. Pomysł okazał się słuszny, zjadła i była taka zadowolona! Poza tym potrafi ściągnąć sobie rajtki i wesoło majtać gołymi nogami w powietrzu. No kurczę!


Z innych wesołych rzeczy, odkryliśmy w którym miejscu Kluska ma łaskotki i oczywiście korzystamy z tej wiedzy aż za bardzo! Mała się chichra, a my nie możemy skończyć, tak jej chichranie lubimy. Czasem na nas macha ręką, że już wystarczy! Poza tym pożyczono nam przyczepkę rowerową (bardzo dziękujemy!), wymaga ona pewnych drobnych remontów, umycia, doczepienia lampek i flagi, ale poza tym możemy przygotowywać się do pierwszych wspólnych wypraw rowerowych.

Z niecierpliwością oczekuję kolejnych tygodni, może nareszcie mój zdolny leń podniesie kuper i zacznie raczkować? Czas pokaże, mam nadzieję że zmieści się w tak zwanych widełkach (8-10 miesiąc) i nie trzeba będzie latać po specjalistach, tutaj w Żyrardowie praktycznie nikogo nie ma, trzeba drałować do Grodziska albo Warszawy. Jakoś nie bardzo mi się to uśmiecha. Dziecko w pociągu to nie to co tygryski lubią najbardziej. Ale jestem dobrej myśli, kilka miesięcy temu ledwo unosiła głowę, na brzuchu wytrzymywała góra trzy minuty, a teraz piętnaście, a czasem ciut dłużej, jeśli zajmie się zabawkami. Jak na dziecko, które nienawidziło leżeć na brzuszku - całkiem nieźle. Czas się dłuży, wiosną nie pachnie, brakuje mi długich spacerów i wygrzewania się w promieniach słońca. Od paru dni chwilami błyśnie zza chmur, stoimy wtedy z Kluską przy oknie i chłoniemy światło mrużąc oczy. Zima już żadna, więc niech szybko robi się cieplej!

24.2.13

Алиса

Nie pisałam jeszcze o tym na blogu, to znaczy nie pisałam dużo, może pokątnie w komentarzach. Jak na imię ma Kluska? No niestety, Kluska w urzędzie by nie przeszło, trzeba było wymyślić jakieś "normalne". Nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła cudować. Po pierwsze - nie chciałam imienia popularnego, po drugie - do nazwiska taty Kluski nie każde pasuje, po trzecie - uparłam się na coś wschodnio brzmiącego. Jeszcze żebyśmy się zdecydowali na moje nazwisko, pewnie byłoby prościej. Ale że przez całe życie muszę swoje nazwisko literować, a i tak panie z okienek piszą je przez "dt", postanowiłam Kluskowi tego oszczędzić. Poza tym nazwisko taty Kluski jest w Polsce dość rzadkie (nosi je niecałe 900 osób, z czego ponad jedna trzecia mieszka w Żyrardowie), fajnie byłoby je przedłużyć choć o jedno pokolenie. No dobra, tylko imię! Imię!
Co ja się nabiedziłam. Odpadały wszystkie imiona na K oraz z R w środku (nazwisko). Odpadło też kilka imion zajętych w rodzinie i wśród moich znajomych. Poza tym co wymyśliłam, to pytałam się Kluski w brzuchu czy może być. No i odzew był "nie bardzo". Tata Kluski też nie pomagał, bo co wymyślił, to ja byłam przeciwna, a co ja wymyśliłam, jemu nie pasowało.
W końcu zaczęłam łazić po wschodnich forach w poszukiwaniu czegoś, co może u nas jest nieznane, a u nich przeciwnie. I tak na ukraińskim forum trafiłam na Alisę. Oczywiście w pierwszej kolejności spytałam Kluski - odzew był pozytywny. Do nazwiska pasowało idealnie, czas jeszcze przekonać tatę Kluski. Było trudno... poddał się dopiero po tak zwanym argumencie ostatecznym, o czym pewnie już nie pamięta.

Argumentem ostatecznym okazał się rosyjski zespół hardrockowy.



Prawda, że fajny? A jak grają! 




I w ten sposób Kluska zamiast literować swoje nazwisko, będzie literować imię. Za każdym razem, kiedy mówimy obcym ludziom jak się nazywa - prawie zawsze słyszymy: Jak?!?
Czy to na pewno źle? Nie sądzę. Kiedy moja mama, u schyłku lat siedemdziesiątych, nazwała mnie Paulina, jej koleżanki mówiły że to niedobrze, takie niepopularne imię. Kto tak dzieci nazywa? Będę podwórkowym pośmiewiskiem! Co się okazało po latach? Wszyscy mi w szkole i na podwórku zazdrościli, bo w przeciwieństwa do setek Magd, Ań, Aś i Ag - od razu było wiadomo, że to mnie wołają na korytarzu. Teraz są popularne zupełnie inne imiona niż na przełomie lat 70 i 80, Paulina dla odmiany jest całkiem zwyczajnym imieniem. Ot, pozmieniało się i tyle. Dlatego niespecjalnie się martwię, że Alisa będzie pewnie jedna na szkołę. I tak mało brakowało, a zostałaby Anią... a tu się okazało, że ma na osiedlu rówieśniczkę o tym samym nazwisku, dziesięć dni młodszą. Nawet nie rodzina, przypadek. Dopiero by było, dwie Anie K. w tej samej klasie. Pewnie i tak będą pytać czy nie bliźniaczki. W końcu Anna ma na drugie (od Ani z Zielonego Wzgórza). Dochodzi jeszcze kwestia pisowni, na zachodzie częściej Alissa, ale że ma być wschodnio, to zostaje przez jedno s.


A jak nasz pomysł został potraktowany w urzędzie? Za pierwszym razem tata Kluski nie zabrał wszystkich dokumentów i musiał przyjechać w innym terminie. Jakoś tak wyszło, że upchnęli go późnym popołudniem, prawie przed zamknięciem urzędu. A tu nietypowe imię, a inna pani od tak zwanych "trudnych przypadków" poszła już do domu, księga imion zamknięta w szafce! Na szczęście istnieją google, udało się udowodnić, że takie imię istnieje. W Wikipedii jest jakaś tenisistka, uff. Pewnie z panią od trudnych przypadków byłoby ciężej. Dlaczego? Alisa to tak naprawdę Alicja, tylko w wersji rosyjskojęzycznej, w sumie brzmieniem bliższa pierwowzorowi. Nie chciałam Alicji, raz że zaraz byłaby Ala, a ja wolę skracanie per Lisa, po drugie w ogóle nie przepadam za zdrobnieniami. Pytanie jak zdrabniać Alisę? Mnie się podoba Lisa, Lisek. Jednak pielęgniarka w żyrardowskim wymyśliła Aliszkę i chyba tak też będzie dobrze. Tak czy siak mamy w planach wyprawy w ukraińskie góry, może dzięki niej będziemy lepiej traktowani przez urzędników, tam to bardzo popularne imię. Pisać cyrylicą oczywiście też ją nauczymy, żeby nie było!


Tylko jest pewien problem, bo my nadal mówimy do Alisy Kluska i nie możemy się odzwyczaić! Gdyby nie zapisy w przychodni, nie umiałabym sobie przypomnieć, jak się nazywa. Oj nas podsumuje Klusię, jak dorośnie. Oj się nam oberwie za te makaronizmy!



Ale to nie wszystko. Pamiętacie Alternatywy 4? Jeden z mieszkańców pałał się niezwykłym hobby, konstruował on kobietę - robota. Udało się, jednak robot nie radził sobie w kolejce, więc okazał się bezużyteczny. Historia ciekawa tym bardziej, że oto na wschodzie skonstruowano kobietę - robota naprawdę! I przypadkiem właśnie nazywa się Alisa.

Więcej o robocie możecie poczytać w polskojęzycznym artykule, a na informacje na bieżąco można uzyskać z jej oficjalnego profilu w serwisie będącym rosyjskojęzycznym klonem facebooka.



Wymyślając imię dla Kluski nie miałam pojęcia ani o zespole, ani o robocie. A przecież dochodzą jeszcze bohaterki gier komputerowych i różnych adaptacji Alicji w Krainie Czarów czy Alicji po drugiej stronie lustra. Będzie o czym opowiadać dzieciom w szkole :)

22.2.13

Czytajcie Świerszczyk!

Nie jestem zdeklarowaną fanką kultury wysokiej, nie czytuję tomików wierszy, z książek raczej sprawdzonych pisarzy (najczęściej zagranicznych), a jednak nadal mam sentyment do tego czasopisma. Mogę bez wahania powiedzieć, że "zrobił" mi dzieciństwo. Nie chodziłam do przedszkola, bo moja mama była na urlopie wychowawczym z bratem i bardziej jej się przydawałam w domu, niż w przedszkolu (inna sprawa, że wolnych miejsc w przedszkolach było tyle co teraz albo i mniej, to była walka, na którą nie miała sił). Dziecko trzeba czymś zająć, więc kupowała mi Misia, Świerszczyk i Mam 6 lat. To ostatnie upadło dość szybko, Miś zbankrutował dwa lata temu, Świerszczyk jako dwutygodnik ciągle jeszcze się trzyma. Odkryłam, że nadal jest wydawany przypadkiem, w zeszłym roku, w dziecięcej bibliotece.

Niedawno mijałam półkę z prasą i rzucił mi się numer z kotami. Postanowiłam kupić na zapas. A jeśli i Świerszczyk zbankrutuje? Co będę dawać do czytania Klusce, jak podrośnie? Mimo upływu lat nadal trzyma poziom. Wiersze, bajki, rebusy, łamigłówki, komiksy - przy takiej pomocy dużo łatwiej zajmować się dzieckiem. Bo umówmy się, przedszkole wszystkiego nie załatwi. Dzięki Świerszczykowi łatwiej poznawać literki, łatwiej poznawać świat. Przeznaczony jest dla dzieci z podstawówki, ale wcześniej da się z niego korzystać z pomocą rodziców.


Ten numer polecam zwłaszcza, ponieważ jest w całości poświęcony kotom (17 lutego był Światowy Dzień Kota). Poza tym w środku jest bajka o piracie, jako Pastafarianka kolekcjonuję wszystko, co z piratami ma wspólnego. Wszak im mniej piratów, tym większe globalne ocieplenie, trzeba dbać o to, by ich liczba nie spadła za bardzo ;)


A Wy pamiętacie starego Świerszczyka? A może jakieś inne czasopisma dla dzieci? A pamiętacie książkową serię "Poczytaj mi mamo"? Teraz można ją dostać w grubych tomach, ale to już nie to samo. Tamte małe książeczki miały swój urok.

20.2.13

Każde dziecko powinno mieć misia

Wychowana w kulcie Kubusia Puchatka żyłam i żyję w przekonaniu, że dzieciństwu bez misia czegoś brakuje. Miś w naszej kulturze uosabia wszystko, czego maluch potrzebuje poza miłością najbliższych. Dlatego też bardzo chciałam kupić Klusięciu prawdziwego misia, prawie jak z bajki. Jednak misie taśmowo produkowane w chińskich fabrykach nijak nie potrafiły ująć mnie za serce. Zrobiły to dopiero misie robione przez artystkę z pracowni artystycznej Lollipop. Odkryłam je przypadkiem dzięki wpisowi jednej z blogerek. Wybrałam wzór, uzgodniłam kolory i inne szczegóły... w ciągu kilku tygodni wszystko było gotowe. Dziękujemy!



Ale ale, dlaczego misie są dwa?



To już inna historia. Kluska ma kolegę w dalekim kraju, w Korei Południowej. Nie znają się osobiście, ale nasze rodziny przyjaźnią się od wielu lat. Przypadek sprawił, że urodzili się w tym samym roku. Kluska jest tylko kilka miesięcy młodsza. Wujek Kluski niedługo odwiedzi malca jeszcze raz i przekaże mu prezent od Kluski czyli misia. Prawdziwego misia z Polski! Miś z flagą koreańską na brzuszku będzie mieszkał u nas i przypominał Klusce o jej dalekim rówieśniku. Mam nadzieję, że miś się spodoba. I że kiedyś, po latach, znów się spotkają...



Chciałam też dodać, że wpis nie jest w żaden sposób sponsorowany. Odkryłam pracownię tworzącą misie przypadkiem, uwielbiam ideę "hand made", co jakiś czas wrzucać będę tu różne piękne znaleziska. Ładne rzeczy należy polecać. :)

Wpis bierze udział w LXIV Akcji GTWb - "Miś".

18.2.13

Depresja

Sporo się o tym czyta w sieci, słyszy od znajomych, statystyki są przerażające, na co dzień jednak nie mówi się za wiele. Nie mam na myśli przemęczenia, nadmiaru obowiązków, bólu. Mam na myśli temat psychiki. W naszym kraju jest to temat tabu. Można być przemęczonym, zdołowanym, ale lepiej nie chorować na depresję. Nie przyznawać się do regularnych wizyt u psychiatry, nie mówić o lekach... Jakieś to wstydliwe i może nawet podważające mit kobiety, która udźwignie wszystko? No nie każda niestety.
O macierzyństwie zwykle pisze się albo w samych superlatywach, albo jako czymś wymagającym ogromnego wysiłku, poświęceń, niemal męki dla dobra dziecka. W obu wersjach nie ma miejsca na psychikę matki. Matka w powszechnej opinii nie ma czegoś takiego jak psychika, a więc nie może się załamać. Jeśli mówi że jej źle, że sobie nie radzi, że już więcej tego nie wytrzyma - odzew jest raczej marny. Mówi się jej, że inne matki też tak mają, że to normalne i że minie. Mówi się, że jej babki i matki tak cierpiały, to ona też musi. Albo że ktoś inny ma jeszcze gorzej i nie narzeka. Albo że sobie wmawia i nic jej nie jest.  Pewnie dlatego coraz częściej słyszy się o noworodkach w beczkach, o dzieciach które "wypadły" z kocyka i innych tego typu dramatach. Tak, celowo użyłam słowa dramat nie zbrodnia. Takie sytuacje są moim zdaniem pochodną tego, że matki po urodzeniu dzieci są traktowane jak klacze rozpłodowe. Psychika? Depresja? Fanaberie! Masz rodzić i kochać, do tego zostałaś stworzona przez naturę!
Tak jak nie podobają mi się akcje polegające na wmawianiu kobiecie, że aborcja rozwiąże ich wszystkie problemy, tak nie znoszę traktowania kobiet jako dodatku do dziecka, które jest ważniejsze od niej. Tak nie powinno być. W szpitalach są tabuny położnych i doradców laktacyjnych, psychologów jak na lekarstwo. A właśnie Ci ostatni przydaliby się najbardziej.

Poród jak i sama ciąża (zwłaszcza ta z problemami) to ogromne obciążenie dla psychiki. Burza hormonalna, wszelkie obawy o dziecko, ból podczas porodu i po nim, wreszcie opieka nad małym wrzaskunem - nie są to rzeczy, które nie pozostawiają w psychice żadnego śladu. Ślad pozostaje zawsze, jednak nie musi zakończyć się chorobą. Ale nader często tak się staje. I nie mówię tu o sławetnym Baby Bluesie, który zazwyczaj znika tak szybko, jak się pojawia. Mówię o prawdziwej chorej psychice, która w skrajnych przypadkach zagraża życiu i zdrowiu tak matki jak i jej dziecka. Nie znoszę bagatelizowania tego problemu, nie znoszę kobiet, które próbują wmówić innym kobietom, że poród uczyni je silniejszymi. Niestety nie. Jeśli kobieta była silna przed urodzeniem dziecka, zazwyczaj poród nie obciąży jej mocno. Ale jeśli trafiło na kobietę wrażliwą, po wielu życiowych przejściach, depresję poporodową ma jak w banku. Nie pojawia się ona od razu, o nie. Jej objawy mogą wystąpić nawet pół roku po urodzeniu dziecka, a bywa że i później. Mam wrażenie, że jest spory związek z tak zwanymi hormonami szczęścia, to znaczy depresja często pojawia się po odstawieniu dziecka od piersi. Ale to wcale nie musi być reguła, zwłaszcza że karmienie piersią to nie jest nieustająca przyjemność. Bywa, że to właśnie trauma związana z nieudanym karmieniem i presja społeczna są powodami wystąpienia depresji.


Jak to było ze mną? Depresja poporodowa to było coś, co spędzało mi sen z powiek przez całą ciążę. Wiedziałam, że moja mama na nią cierpiała, wiedziałam że w rodzinie choroby psychiczne występują często, sama miewałam stany depresyjne już od czasów licealnych. Zatem wszystko wskazywało na to, że jej nie uniknę, mogę jednak próbować przeciwdziałać. Nie znoszę myśli, że musiałabym brać psychotropy, wszelkie kontakty z lekarzami są dla mnie doświadczeniem zawsze strasznym, niezależnie od tego czy są to specjaliści czy zwykli interniści. Robiłam więc i robię co mogę, by do tego nie doszło. Pocieszam się, że skoro poradziłam sobie tyle razy, to i tym razem się uda. Minęło pół roku i uznaję, że nie jest najgorzej. Jeszcze nie wygrałam, ale jest dobrze. Pierwsze objawy depresji zaczęłam mieć w okolicach drugiego, trzeciego miesiąca po porodzie. Właśnie wtedy, kiedy zaczęłam się wysypiać, a moje dziecko było już zdrowe i prawie nie płakało. A mnie było źle, źle i coraz gorzej. Poza tym dopadł mnie wrzód żołądka i to załamało mnie do końca. Na szczęście nie byłam sama, małą zajmował się głównie tata, ja leczyłam przede wszystkim wrzód. Po kuracji antybiotykowej przyszedł czas na psychikę. Uradziliśmy, że nie mogę pod żadnym pozorem zostać sama z dzieckiem. Przynajmniej nie na początku. Nie powinnam też spać z nią w jednym pokoju, bo z nerwów budzę się co godzinę, czy jest potrzeba czy nie. Poranne pobudki też mi nie pomagają, dlatego rano Kluską zajmuje się tata, ja wkraczam w okolicy godziny jedenastej, czasami nawet później. Nie biorę żadnych lekarstw poza witaminami, staram się co jakiś czas wychodzić sama na spacer, raz w miesiącu wyjeżdżam do Warszawy, by się zupełnie oderwać i naładować baterie. To wszystko dodaje mi sił. Ale nadal budzenie się rano jest walką. To działa w ten sposób, że słyszę w pokoju obok Kluskę, ale do niej nie wstaję, chyba że zanosi się na to, że zaraz zacznie płakać. Niby wiem, że powinnam do niej wstać, ale czekam po cichu myśląc "a może ktoś to zrobi za mnie?". Nie wyobrażam sobie, jak by to wyglądało, gdybym całe dnie spędzała z nią sama. Na szczęście jest ktoś obok, kto w porę kopnie mnie w zad i każe się ogarnąć. O tak. Pewnie myślicie, że ktoś z objawami depresji oczekuje współczucia, wsparcia i tak dalej. Jest dokładnie na odwrót. Do chorego na depresję trzeba krzyczeć, trzeba go siłą wyciągać z łóżka i kazać robić zakupy czy rozwiesić pranie. Trzeba oczekiwać od niego bezwzględnego wypełniania obowiązków, żadnego głaskania po głowie i litości! A i tak nie ma się pewności, czy z dnia na dzień nie będzie gorzej.

Dlatego też cały czas obserwuję swoje reakcje i czekam. Typowych objawów przepowiadających jeszcze nie mam, czyli tak zwanych stanów depresyjnych. Mało brakowało, ale póki co jest ok. To znaczy wstaję z łóżka, choć jest mi trudno. Wychodzę z domu bez problemu, nie szukam pretekstów, nie wykręcam się od wizyt towarzyskich. Problemy ze snem są, ale jeszcze nie tak poważne, by się martwić. Nie unikam ludzi, ale już czuję się wyczerpana, niezależnie od tego czy śpię sześć godzin czy dwanaście. Budzę się często, ale już nie co godzinę, więc jest lepiej. Z apetytem w normie, ale gdyby nie tata Kluski który mnie karmi, jadłabym na pewno dużo mniej. Czekam wiosny, ciepło i słońce zawsze pomagają.

Wbrew stereotypom depresja często dotyka zupełnych optymistów, ludzi tryskających humorem. W czasach, kiedy było ze mną naprawdę źle, w okolicy trzeciego roku studiów, gdy potrafiłam trzy godziny szykować się do wyjścia i w końcu nie wyjść - opowiadałam dowcipy, wybuchałam śmiechem z byle powodu, oglądałam seriale komediowe. Przygnębienie i niechęć do życia przychodzą tak naprawdę w ostatnim stadium choroby i to też nie zawsze. Depresja zazwyczaj charakteryzuje się spadkiem aktywności, brakiem apetytu, trudnościami przy podejmowaniu decyzji, bezsennością w nocy i nadmierną sennością za dnia. Dopiero jeśli trwa to wiele miesięcy, człowiek jest tak wykończony, że ma ochotę ze sobą skończyć. Czasami kobiety nie wytrzymują i zabijają swoje dziecko upatrując w nim źródła swoich problemów. Tak to właśnie wygląda. Paskudnie, prawda? Bycie rodzicem to niełatwe zadanie, nie każdy jest do tego stworzony. Czasami jest tak, że pragniemy dziecka i kochamy je, ale coś w nas krzyczy i płacze, chce uciekać. Nie ma sensu tego ukrywać, tłamsić. Trzeba ratować siebie, swoją psychikę. Jeśli poradzimy sobie ze swoimi problemami, czy samodzielnie, czy z pomocą innych ludzi, terapii, lekarstw - to już nieistotne. Matka też człowiek - zawsze to sobie powtarzam.

16.2.13

Łapka - Pułapka

Od jakiegoś czasu większość zabawek jest nudna, za to świat zaczyna się robić coraz ciekawszy. Na przykład wystawia człek łapkę - pułapkę i cierpliwie czeka, co się złapie. Łapią się magnesy na lodówce (łapka - pułapka po złapaniu zaraz sprawdza, czy grawitacja nadal działa lub oddaje schwytaną magnetyczną maskotkę drugiej łapce). Łapią się kubki (wylane z kawą). Łapią się łyżki zawieszone w kuchni (i zaraz spadają). Łapią się foliowe pojemniki na pieluszki i mokre chusteczki. Łapie się klawiatura (głównie spacja) i łapią się firanki. Łapie się palma i wszystkie inne rośliny w domu (bardzo im współczujemy).

Łapka-Pułapka w akcji

Kluska odkryła, że samodzielność jest fajniejsza od służby. Co oznacza dla nas trudne dni. Dlaczego? Otóż podawana zabawka jest be. Fajna jest zabawka, po którą się sięgnie własnoręcznie i własnoręcznie chwyci. Czasami wieszam nad Kluską zabawkę na sznurku i nią macham, a Kluska bawi się w chwytanie i puszczanie. Im trudniej złapać, im więcej czasu jej to zajmuje, tym lepiej, tym dłużej się tak bawi. Ale odejść od łóżeczka nie można na krok. Noszenie też już nie jest tak atrakcyjne jak kiedyś, trzeba nosić małą w miejsca z których można po coś sięgnąć. To za wcześnie na lęk separacyjny, ale z naszą pomocą można sięgnąć łatwiej i prędzej, toteż nie można jej zostawić na dłużej. Nadal nie pełza (syndrom za ciężkiego kupra), ale rosną jej ambicje. Leżeć na plecach długo nie poleży, przekręcać jej się nie chce (za duży wysiłek), więc krzyczy na nas, byśmy ją przekręcali. Na jakiś czas starcza położenie jej na brzuszku, wtedy walczy o każdy centymetr. Ale z czasem się męczy, przewraca na bok lub na plecy (to potrafi) i zaczyna nam ubliżać. Na dodatek świat stał się do tego stopnia zajmujący, że przeszkadza w jedzeniu! Do czego to doszło!

Tak zwany portret rodzinny z przodkiem,
sofą znajomych i Śledziem 
(tak naprawdę to jakaś inna ryba, 
ale nie możemy spamiętać nazwy).

Klusię dużo czasu spędza u nas na kolanach wijąc się niemiłosiernie. Ponieważ jeszcze nie potrafi samodzielnie się poruszać, bawię się z nią w taczkę (trzymam za korpus a pozwalam "chodzić" rękami). Na jakiś czas wystarcza. Czasami biorę ją pod pachy i lekko podnoszę do góry. Jeśli sięga nogami moich nóg, to zapiera się i próbuje stawać (takie sprężynowanie). Za wcześnie odkryła pozycję siedzącą i czasami nie można inaczej, trzeba ją podtrzymywać przy lekkim siadzie, a ona szaleje z zabawkami w dłoniach. Te same zabawki w pozycji na leżąco są be. Do tego stopnia, że Klusię potrafi się rozpłakać! Moje idealne anielskie dziecko drze się przez całe trzy sekundy, bo nie robię tego, co mi każe. Oj biedni my będziemy za kilka miesięcy, tak coś czuję. I wcale nie przez zęby! Kluskokracja nastaje...

10.2.13

Historia pewnego sternika, co nie używał grzebyka

Klusię zapowiadało się po urodzeniu na brunetkę, z czasem jednak zaczęło kompletnie łysieć i a nowe włosy rosną już całkiem jasne. To znaczy może nie biały blond, ale dużo jaśniejsze. "Rosną" jest może nie do końca właściwym określeniem, bo naprawdę trudno to zauważyć. W przeciągu ostatnich tygodni zwiększyły swą długość szaleńczo może o cztery milimetry, szczotki i grzebyki kurzą się nieprzydatne. Najdłuższe kłaczki z tyłu głowy mają około centymetra, reszta to góra pół, na dodatek rzadkie i cienkie, prawie nic nie widać. W związku z tym często śpiewamy jej piosenkę o pewnym groźnym łysym sterniku ;)



Posłuchajcie opowieści,
- Hej, heja, ho!
Co ładunek grozy mieści,
- Hej, heja, ho!
Której strasznym bohaterem
- Hej, heja, ho!
Jest, stojący tam za sterem,
Bardzo wredny łysy typ,
Co ma w szachu cały ship.

Ref.: Dalej, chłopcy, ciągnąć fały
Pod nadzorem łysej pały.
Ciągnij, choćbyś padł na pysk,
Gdy nad Tobą jaja błysk.

Brać się, chłopcy, brać do pracy,
Pod nadzorem wrednej glacy.
Może znajdzie się na dnie
Typ, co gąbką czesze się.

W porcie, gdzieś na Bliskim Wschodzie,
Gdzie łysina nie jest w modzie,
Powiedziały cud hurysy,
Jaki brzydki jest ten łysy,
Choćby górę złota dał,
Nie skorzysta z naszych ciał.

ref.

Tak okrutny bywa los,
Mu nie spadnie z głowy włos.
Z desperacji więc matrosy,
Wyrywają sobie włosy,
Bo ten widok takich glac,
Męczy bardziej niźli kac.

ref.

Kiedyś, jakiś inny bryg,
Na dnie morza zniknął w mig,
Bo te blaski łysej pały,
Mu latarnią się wydały
I gdy kurs swój zmienić chciał,
To roztrzaskał się wśród skał.

ref.

A Wy co śpiewacie swoim dzieciom? Bo szczerze przyznaję, że u nas niektóre piosenki są mało wychowawcze, najczęściej jest w nich dużo o pifffku... hep, rumie, kartach, gdzieniegdzie wtrącają się przekleństwa i panie lekkich obyczajów (jak to w porcie). Mały pirat nam rośnie, to go trzeba właściwie kształcić, żeby nam wstydu w spelunkach typu "Dryf" nie robiła ;)

7.2.13

Po szczepieniu (trzecia dawka 5w1 i Pneumokoków)

Kluska miała być szczepiona pod koniec stycznia, ale mamy na osiedlu mikro wyż demograficzny i się nie zmieściła. Wrzucili nas na siódmego lutego, na jedenastą. Trochę głupia pora, bo akurat wypada tuż przed karmieniem. Na szczęście zwolniło się miejsce i przepisali nas na godzinę wcześniej. Dzięki temu wstaliśmy jak zwykle (no, może ciut wcześniej), zjedliśmy i potruptaliśmy do przychodni, którą mamy na szczęście pięć minut od domu.
A jak Alisa

Przyjmowała nowa pediatra (ta szybsza i bezstresowa), miała do pomocy "naszą" położną, nie było żadnych opóźnień. Położna zabawiała dzieciaki, mierzyła je i ważyła, a lekarka odbębniała biurokrację. Było bardzo sympatycznie. W ferworze oczywiście zapomniałam spytać o gluten i chyba musimy sami podjąć decyzje, kiedy zacząć go podawać. Położna nie mogła się nadziwić, jak mała urosła. Ostatni raz widziała ją mierzącą 54 cm (jesteśmy charakterystycznymi rodzicami, dlatego nas poznała). A teraz Klusię ma 71 cm (to już 97 centyl) i waży 8 kg (75 centyl). Obwód głowy ma w 50c. Całkiem nieźle jak na dziecko, które w piątym tygodniu życia ważyło niewiele więcej niż po urodzeniu czyli 3,3 kg. Kluska ani trochę nie płakała podczas badania, zajęta gryzakiem. Tylko przy sprawdzaniu gardła bąknęła obrażona. Szczepienie zapowiadało się optymistycznie. I faktycznie, pierwszego wkłucia mała nawet nie zauważyła. Rozryczała się tylko przy drugim, na szczęście na krótko. Teraz wiem dlaczego. Pierwsza szczepionka miała igłę od producenta, druga miała inną, większą, bardziej bolesną w efekcie. Tylko nie wiem która była która. Nowa pani od szczepień wyjaśniła, ale ja mało pojętna jestem. No to z głowy, została jeszcze tylko trzecia dawka wzw B 21 marca (akurat na święto wiosny).


Zapakowaliśmy się do wózka i pojechaliśmy zwiedzać graffiti na pobliskich garażach. Mogłaby z tego wyjść cała galeria, wrzucam tylko parę fotek z małą. Z nadmiaru wrażeń i turbulencji od trawnika Kluska usnęła, a my poszliśmy po pączki na rynek i do kilku cukierni, by sprawdzić gdzie są najlepsze. Trwało to chyba z półtorej godziny albo więcej, nareszcie sensowny spacer (wczoraj byliśmy w gościach, ale to były symboliczne dwie półgodzinówki, dla nas piechurów długodystansowych to zdecydowanie za mało). Z godzinę po naszym powrocie zaczął padać śnieg. A nie wierzyłam w prognozy ;)


Dzień obfity we wrażenia, okazało się że babcia Kluski wraca nie jutro ale dziś. Ledwo co mieszkanie ogarnęliśmy, ale po prawdzie burdel był jak zwykle. Kluska została przestymulowana nadmuchiwanym młotkiem, ogromnym brzęczącym słoniem oraz stukającym bębenkiem. Ja też właściwie byłam przestymulowana, zwłaszcza szarym sweterkiem z ażurowymi plecami! Zastanawialiśmy się, jak Klusię zareaguje na babcię po tylu tygodniach rozłąki. Na początku była nieufność i głębokie zastanawianie się "skąd ja znam ten głos?", "co to za gęba?" - po paru minutach mała powiedziała coś w rodzaju "Baaa!" i już się nie bała. Jeszcze trochę czasu minęło, zanim znalazła się na rękach u babci, ostatecznie przekonał ją słoik zupki jarzynowej. Teraz sobie obie smacznie śpią w salonie. Babcia wróciła! :)

6.2.13

Dobry wózek to podstawa!

Poprzedni wpis był o noszeniu, ten będzie o wożeniu. Używamy obu metod przemieszczania. Np. wizyty w przychodni obowiązkowo z wózkiem, bo czasem czeka się godzinę, a w nosidle by tyle mała nie wytrzymała. Sprawdzamy ile jeszcze czasu zostało do wizyty i kołujemy wózkiem po osiedlu (opóźnienia są zazwyczaj przy szczepieniach). W tym czasie mała przysypia. Nam jest wygodnie i jej. W Żyrardowie z nawierzchnią jest bardzo różnie. Są fragmenty z równej kostki Bauma, są też dziurawe chodniki, bywają też drogi z zupełnego błota. Nasz wózek porusza się po nich jak pchełka. Jazda po kilkucentymetrowym śniegu? Nie ma problemu. Na dowód zdjęcie poniżej.


Trzeba przyznać, że się nam poszczęściło. Niedługo po tym, kiedy dowiedzieliśmy się o ciąży, znajomy sprzedawał porządny terenowy wózek po swojej córce. Znaliśmy jego możliwości, bo widywaliśmy go w Kampinosie. Jest nie do zdarcia. Stelaż jest dobrze wyważony, niewywrotny, co tam dziurawe chodniki! Co tam parkowe ścieżki!


Kiedy trafiam na jakąś dziurę, lekko podnoszę tylne koła, przednia para przeskakuje lekko z minimum tyrpania i idziemy dalej. Co nie znaczy, że nawierzchnia nie ma znaczenia. Przeciwnie. Przez pierwsze miesiące specjalnie szukałam chodników takich jak powyżej. Klusię uwielbiało turbulencje, im bardziej trzęsło, tym dłużej i smaczniej spała. Teraz mało śpi w wózku, raczej ogląda świat, więc nie lubi. Póki jest przytomna, jeżdżę po kostce. Jak tylko zaczyna przysypiać, skręcam w wertep. Mam zinwentaryzowane wszystkie chodniki w promieniu dwóch kilometrów od domu ;)


Ostatnio mało jeździliśmy wózkiem, bo mycie kół czasem trwało dłużej niż spacer. Latem i jesienią był jednak niezawodny. W domu służy nam za kołyskę, więc koła trzeba oczyścić dobrze. Bardzo dobrze, bo inaczej trzeba by czyścić dywan, a to dużo trudniejsze. Dlatego o ile kocham śnieg, to w takich warunkach jednak wolę nosić. Z piachu oczyścić koła dużo łatwiej niż ze śniegu z solą.


Wyjątkowo nie mogę doczekać się wiosny. Gondolka zostanie zamieniona na spacerówkę i znów będziemy chodzić na wielogodzinne spacery. Do parku idzie się pół godziny, ale warto. :)

Apdejt: Na prośbę podaję model: Implast Bolder 3 seria new line. Wózek jest zwrotny, obraca się o 180 stopni praktycznie w miejscu. Posiada też blokadę przednich kół, co sprawdza się na traktach z korzeniami. Na zdjęciach mało widać, ale napis i wąski pasek na granicy kolorów jest odblaskiem, dzięki czemu wózek dobrze widać w nocy. Koła pompowane, wentyle samochodowe.

1.2.13

Zaplątana!

Od zawsze podobały mi się dzieci noszone w chustach i nosidłach, kiedy dowiedziałam się o ciąży, wiedziałam że spróbuję. Ponieważ mój kręgosłup źle znosi duże obciążenia i nawet po noszeniu lekkiego plecaka daje się we znaki, planowałam pobawić się krótko, przez pierwsze trzy miesiące. Głównym obiektem spacerowym miał być i nadal jest wózek. Potem przerwa i dopiero nosidło turystyczne dla taty Kluski do łażenia tam, gdzie tachać wózek będzie niewygodnie. Jako że początkującym chuściarom poleca się elastyki, jako najłatwiejsze w obsłudze - zakupiłam takowyż. Od Pentelki*, chyba najtańsze na rynku, a jakością nie odbiegające od tak zwanej średniej. I tylko tu dało się zamówić gładki, ciemnoszary (pasiaki jakoś mnie nie kręcą). Zaczęło się super, mała lubiła, spała w chuście, byłyśmy kilka razy na spacerze, lecz niestety kręgosłup bolał po niecałej godzinie łażenia. Poza tym okazało się, że z zewnątrz wydaje się to prostsze. Wiązanie i supłanie zajmowało mi każdorazowo z dziesięć minut, to była wieczność! I jeszcze jedna przeszkoda. We wszelkich internetowych poradnikach są samouczki, jak dziecko do chusty wkładać. Ale ani jednego, jak dziecko z niej wyjmować! Oj, napociłam się srogo. Ale w sumie było fajnie. Myślałam, że z czasem się polepszy, choć mała momentami nie bardzo chustę lubiła. Pozycja "na żabkę" zmniejsza widoczność, a ona od urodzenia lubi na wszystko patrzeć i ograniczanie tego hobby jest ciężkim przestępstwem.


Życie czasem jednak zaskakuje, pojawiło się podejrzenie dysplazji bioderek (tym większe, że tata Kluski miał w dzieciństwie) i szlaban na chustowanie jakiekolwiek. Zanim dotarliśmy do specjalisty, gdzie okazało się, że był to jednak fałszywy alarm - upłynęło kilka tygodni. I już miałam znów chustować, gdy przyplątała się asymetria. No kurczę. Kolejny szlaban, kolejka do neurologa, na szczęście asymetria sama się cofnęła w przeciągu paru tygodni. I wreszcie, wreszcie, mogłam z czystym sumieniem nosić małą. Tylko.... że to był już piąty miesiąc, a Kluska przebiła sześć kilogramów! Troszkę za dużo na elastyka. Ale przy umiejętnym zawiązaniu było całkiem nieźle. Byliśmy na kilku imprezach, czasem też nosiłam małą po domu. Przy dziecku naręcznym chusta to skarb. Już wtedy wiedziałam, że tkanej nie kupię, skoro tak słabo mi idzie wiązanie najłatwiejszego typu. Z tradycyjną sobie nie poradzę. Prędzej sąsiedzi usłyszą zza ścian soczystą wiązankę. Niestety dziecko nie robiło się lżejsze i z każdym tygodniem było trudniej.


Pojawił się temat Mei-Tai i nosideł ergonomicznych. Niestety ceny Tuli mnie mocno zastopowały. Za to tradycyjne Mei-Tai to kolejne supły i plątanie się w zwojach materiału. Co prawda tylko czterech wąskich zwojach, ale mając wybór - doszłam do wniosku, że przy małym dziecku prędzej mnie szlag trafi, niż sama to zawiążę. Albo mi mała wyleci i będzie dramat z "kocykiem" w tle. To jest zabawa dla większych dzieci. Albo inaczej, to jest zabawa dla kobiet o silnych rękach i zręcznych dłoniach. Ja takowych nie posiadam. Co ciekawe, w międzyczasie od ciągłego noszenia dziecka mój kręgosłup wzmocnił się na tyle, że osiem kilo dziecka nadal mnie nie przerasta. Nie jestem w stanie nosić dłużej niż pół godziny (boli!), ale da się wytrzymać. Wreszcie przypadkiem, chcąc kupić nachustowy  polarowy śpiworek z nóżkami, trafiłam u Pentelki na niedrogie, sztruksowe, ergonomiczne nosidło, technicznie niczym nie różniące się od Tuli (tylko wielkością, długością pasów itp.) Zasada jest taka, że to co się w Mei-Tai wiąże - w ergonomikach załatwia się jednym klik-klak. Dla mnie to Kanada! Koniec z supłami! Nareszcie!

Klusię jest długie, dlatego nosidło nie wydaje się dużo za duże. 
Ale tak naprawdę jest do niego ciut za mała "wiekowo".

I tu kolejny schodek, nosidło Pentelki jest od ósmego miesiąca, a tak naprawdę dla siadających dzieci. I znów jestem zastopowana. Z drugiej strony noszenie długiego ośmiokilowego dziecka w elastyku nijak nie robi mu lepiej na kręgosłup. A noszenie na rękach to już w ogóle dramat, jakbym Kluski nie trzymała, zawsze ma krzywo nogi albo kręgosłup. W nosidle chyba jej nawet lepiej, bo łatwiej uzyskać szeroką żabkę. Przy okazji moje ręce są mniej obciążone. Nosząc raz na jakiś czas przez góra dziesięć minut raczej nie zrobię jej krzywdy, a sobie oszczędzę bólu łap i pleców. Robię to na własne ryzyko. Ot, trzeba uważać, żadnego noszenia godzinami bez przerwy (to nie to samo co tkana chusta), najlepiej dodatkowo dziecko podtrzymywać, co zresztą robię. Jakoś doczekamy kwietnia, obecna aura i tak nie nastraja do długich spacerów.

Śpiworek z nóżkami za grosze, 
w sumie polecam, choć taśmy są za cienkie, 
co uniemożliwia ich sterowanie- 
są na pełnym luzie.

Plus małe sprawozdanie z codzienności. Co zrobiło wczoraj Klusię? Zazwyczaj pcha się do siadania, więc czasem podajemy jej dłonie, by się sama podciągała. Robi to z coraz mniejszym wysiłkiem, ale dziś nas zaskoczyła. Zaparła się nóżkami i z pozycji półsiedzącej wstała z wyprostowanymi nogami! Ze zdziwienia zamarłam trzymając ją za łapki... Niesamowite! Przy czym nadal nie pełza i nie ma ochoty się przewracać, choć robimy dużo, by jednak to polubiła i od czasu do czasu udaje się nam ją namówić.
Dzisiaj dla odmiany trochę przepełzła do tyłu, ledwie 10cm ale i tak się cieszę :)

*To nie jest wpis sponsorowany, podaję firmę jako ślad tańszego odpowiednika dla osób mniej zamożnych, albo z wężem w kieszeni. To się nazywa marketing szeptany czy coś ;)