29.9.13

Niezapomniane chwile

Jakby zliczyć wszystkie dni z Kluską, zebrało by się tych chwil całe tysiąclecia. Tak bardzo inaczej liczy się czas z nią na pokładzie. Często zapominam ich opisać na blogu, umykają w natłoku innych wrażeń. Może powinnam jednak je notować, bo za kilka lat już nie będę pamiętać.


Jedna z takich chwil to obserwowanie małego pomocnika podczas prac obiadowych taty. Najzabawniejsze jest obieranie ziemniaków zwanych w domu również kartofelkami. Kluska najpierw zabiera tackę z obierkami, wysypuje je na ziemię, potem zbiera na tackę i znów wysypuje. Potem nie wytrzymuje i zabiera obierki wprost z ręki taty. Burdel jest w kuchni po tym nieziemski, ale oglądanie tego to prawdziwe kino. Chyba zacznę sprzedawać bilety na seanse ;)

23.9.13

W zielonym tunelu

Jesteśmy rodziną cyklistów. Dlatego przez większość roku tego rodzaju aktywność jest dla nas tym samym co oddychanie. Kiedyś jeździliśmy od 4-7 tys. kilometrów rocznie (ja mniej, tata Kluski więcej), teraz trochę nam statystyki spadły zważywszy na dodatkowe obowiązki i późną w tym roku wiosnę - śnieg i mróz mocno zaniżały liczbę wycieczek na dłuższe dystanse. To że Kluska powinna jeździć z nami, jest dla nas oczywiste.

Ale.

Zdaję sobie sprawę, że jesteśmy dość wyjątkowi jak na polskie warunki. Codzienna jazda rowerem po bułki na śniadanie i do pracy, wożenie dziecka do przedszkola kilka kilometrów rowerem zamiast samochodem, wożenie rowerem zakupów w sakwach, podróżowanie z rowerem - to nie jest codzienność statystycznego Polaka, który nie wyobraża sobie życia bez samochodu. Jednak coraz więcej ludzi wybiera rower jako środek transportu a nie sport, mimo że posiada samochód. My akurat nie mamy samochodu, ale pewnie moglibyśmy go mieć, gdyby był nam potrzebny. Tylko że nie jest. W każdym razie finanse nie stoją na przeszkodzie. Wszystko wynika z tego, że jesteśmy dość aktywni fizycznie i przejście kilkunastu kilometrów piechotą nie jest dla nas niczym strasznym. Mieszkamy w niedużym mieście, gdzie spacer z jednego końca na drugi nie zajmuje więcej niż 40 minut. Czasem żartujemy, że rowerem trzeba pojechać minimum 20 kilometrów, bo inaczej wstyd wrzucać na bikestatsy ;)


Jakie są plusy częstej jazdy rowerem z dzieckiem? W końcu jedzie unieruchomione w foteliku i pewnie się nudzi. Nic bardziej mylnego. Nudny jest moment "montażu" czyli zapinanie pasów, mocowanie nóżek, zakładanie kasku. Trwa to wszystko około minuty. Potem jest już tylko ciekawie. Z perspektywy roweru świat jest inny. Kiedy jedzie się wąską leśną ścieżką, można wyciągać rączki do liści i śmiać się do drzew. Dla zabicia czasu można machać gałązką czy oglądać kasztanka. Można słuchać śpiewu ptaków i szumu wiatru (nie zagłusza ich ryk silnika). Czuje się zapach lasu. Jest się bliżej natury. I wcale aż tak nie trzęsie na wertepie, o ile fotelik jest przymocowany do sztycy a nie bezpośrednio do bagażnika. Działa to jak amortyzator, choć ważne jest, by po nierównej nawierzchni nie jechać szybciej niż 10-12km/h. Jazda w mieście też jest ciekawa, oglądanie samochodów, ludzi, sklepów, domów, wszystkiego.

Największą zaletą codziennego wożenia dziecka rowerem jest przede wszystkim aklimatyzacja.

Chodzi o to, by przyzwyczajać dziecko do zimna. Taki głupi klimat w Polsce, że w przeciągu paru tygodni z dużych upałów temperatura skacze kilkanaście stopni w dół. Tak naprawdę jest nadal ciepło, ale zmiany postępują zbyt szybko i wszyscy zaczynają chorować. Najłatwiej uniknąć tego gruntownie wietrząc mieszkanie i przebywając jak najwięcej na powietrzu. To znaczy nie pół godziny, ale przynajmniej dwie-trzy. A jeśli się uda to i dłużej. Im więcej czasu spędzimy w chłodne dni na zewnątrz, tym szybciej się przyzwyczaimy do zimna. Jazda rowerem jest w tym wypadku o tyle fajna, że można dostać się dalej omijając komunikację publiczną (wylęgarnia zarazków) i przy okazji odbębnić aktywność fizyczną dla zdrowia. Po całym dniu za biurkiem to naprawdę odpoczynek i endorfiny, czyli poprawa humoru murowana. A ludzie szczęśliwi rzadziej chorują i szybciej zdrowieją, warto o tym pamiętać.


Jak ubrać dziecko na taką wycieczkę? Jak na zwykły spacer, biorąc poprawkę na wiatr. Podczas jazdy zawsze wieje trochę mocniej i choć dziecko jest schowane za plecami rodzica, to jednak warto zabezpieczyć je przed pędem powietrza. U nas jest to cienki bawełniany komin pod kaskiem lub opcjonalnie ciasno przylegająca do głowy czapeczka. Opaska na uszy też może być, ale chwilowo nie mamy odpowiednio szerokiej. Osłaniamy też szyję, np. apaszką. Z ubrań najwygodniejsze są jednoczęściowe ze ściągaczami na nadgarstkach i kostkach (wiatr!). Im zimniej, tym trudniej o jedną warstwę, staramy się jednak nie przesadzać z ich liczbą, bo pasy robią się za ciasne. Tutaj mała jest ubrana na maksa, czyli w bodziaka z krótkim rękawem, cienką bluzkę z długim rękawem, rajstopy, jednoczęściowy kombinezon dresowy i cienki płaszcz z polaru. A i niezależnie od tego, czy planujemy postój czy jedziemy bez przerwy, mała ma założone buty. Raz że cieplej w stopy, dwa że dzięki temu nie wyjmuje ich z zapięcia. W samych rajstopach się jej to udało. :)

Zastanawiam się, jak to będzie zimą. Stan nawierzchni leśnych ścieżek wyklucza bezpieczną jazdę (oblodzenia), ale po mieście da się jeździć, gdy jezdnie zrobią się czarne. Prawdopodobnie jednak czeka nas przerwa w jeżdżeniu z Kluską między grudniem a lutym, bo wtedy jest najtrudniej i najniebezpieczniej. Tym bardziej chcę jeździć teraz jak najwięcej, by nas zahartować i uodpornić na zimno. W końcu mamy zwyczaj włączania kaloryferów w domu tylko wówczas, gdy temperatura na dworze spada w okolice -10. Biedna babcia Kluski, tylko ona jest w domu ciepłolubna ;)

20.9.13

Na grzybobraniu

W końcu się zebraliśmy. Fotelik, przyczepka, rowery, żarcie, picie i w drogę. Kluska w foteliku odstawiła na starcie mały koncert, bo ją chwilę wcześniej siłą zabrałam z piaskownicy. Moje dziecko wie, gdzie jest piaskownica i zawsze tam skręca, jak tylko wyjdzie z klatki, a wszelkie próby zniechęcenia jej spełzają na niczym. Albo ja jakaś miętka jestem. Syrenka wyłączyła się w momencie założenia kasku. Tak jakby mała pamiętała wczorajszy krótki wypad do lasu na rozgrzewkę. A raczej na zmarzlinkę, bo ciepło nie było.


Ruszyliśmy w porze snu, więc było ryzyko odlotu podczas jazdy. Ale tak do końca w to nie wierzyłam. Dopóki nie zobaczyłam dyndającej główki z boku fotelika. Stooop! Wyprostowanie dziecka, jeszcze z kilometr jazdy, żeby zasnęła mocniej i delikatne przekładanie jej do przyczepki i okładanie kocykami. Korzystając z okazji pojeździliśmy sobie po okolicy nieco więcej, niż plan zakładał. Ale w końcu trzeba wjechać na wertep do lasu. I tak pomalutku dotarliśmy w okolicę, gdzie tata Kluski wypatrzył parę dni temu fioletowe grzybki, jakby maczane w denaturacie. Specjalnie robimy marynatę do straszenia gości. :) Kluska obudziła się niemal na miejscu, na ostatniej prostej. O dziwo bez płaczu, choć niekoniecznie zadowolona, dlatego wyjęliśmy ją jak najszybciej.

A na miejscu... las! Drzewa, paprocie, szyszki, szyszunie!


Nie mogło być lepiej :)



Kluska uwielbia szyszki, ale chyba nigdy nie trafiła się jej ścieżka z takimi ilościami. Hurtownia szyszek po prostu. Usiadła na środku, przekładała z ręki do ręki, oddawała nam to znów zabierała. Najszczęśliwsze dziecko świata! A my chyba najszczęśliwsi ludzie na ziemi obok niej. Jakimś cudem udało się złapać ten moment szczęścia na zdjęciu.


Po wyhasaniu się po lesie i paru przegryzkach nadszedł czas pożegnania z lasem. Oj, pewnie będzie ryk. A tu nie. Cisza. Kluska bez problemu dała się zapakować w fotelik, kask na głowę, nogi w pętle i do domu. Jeszcze piskała po drodze z radości (bardzo bardzo wysokim C, ała moje uszy). Trzeba jej było dawać po drodze kwiatki, wafelki ryżowe i na koniec chleb, ale dzielnie dotrwała do końca jazdy. W domu tata szybko zrobił jajecznicę, aż Kluska tupała z radości w miejscu podczas jedzenia. Dopiero jak zaspokoiła pierwszy głód, dałam jej zupy i gotowanych warzyw z zupy do własnoręcznego jedzenia. Wychodzi na to, że jeszcze tej jesieni pojeździmy, może nie gigantyczne dystanse, ale zawsze jakieś (dziś wyszło około 27 kilometrów).

Ze złych wieści - znowu katar. Gdzieś mi majaczy górna trójka na dziąśle Kluski, a może czwórka, więc wypatrywałam go od jakiegoś czasu i już mamy drugi dzień z gilami. Nawet się dziwiłam, że do tej pory nie było, skoro ząb idzie. Wietrzymy ją na powietrzu, bo to ponoć pomaga i chyba dziś wieczorem było lepiej niż wczoraj. No nic, albo ją tymi ostatnimi wycieczkami załatwimy do końca, albo się jej polepszy. Leczony siedem dni, a nieleczony tydzień, tak to leciało? Staram się być dobrej myśli, choć najbliższe noce będą cięższe. Ale kto nie przetrzyma jak nie my!

13.9.13

A jednak fotelik

Hejt na przyczepkę spowodował, że trzeba było przemyśleć inne opcje wożenia Kluski rowerem. Niby mieliśmy spróbować jeszcze raz przyczepki, ale niepewna pogoda nie nastrajała na dłuższe wycieczki. Za to wieczorem udało się przykręcić mocowanie fotelika do rury podsiodłowej, więc krótka piłka - jedziemy! Z tym przykręcaniem to była niezła impreza, tata Kluski poddał się po kilku minutach, ja się wkurzyłam (Co? Ja nie dokręcę?) i wymyśliłam jak to zrobić, by mocowanie nie kolidowało z linką do przerzutki.


Kluska dała się przekupić kwiatkiem podczas zapinania pasów i w drogę. Krótka wycieczka do Międzyborowa na wydmy, największa piaskownica w okolicy. Trochę mokra po deszczach, dlatego mała w rajstopkach. Uświniła się koncertowo, ubawiła pysznie. W sensie dosłownym, bo przecież patyczek świetnie nadaje się do nabierania piasku i pożerania go. Pilnowaliśmy jej, ale skubana kilka razy wyprowadziła nas w pole. Nu, czyste dziecko to to raczej nigdy nie będzie, zwłaszcza z takimi rodzicami ;)


Potem zaczęło kropić. No to się zwijamy. Aaaaalllleeee maaaaamoooo! (dosłownie z wyrzutem brzmiało to mniej więcej tak: "maaaamaaaammaaaa!!!"). Plus zwijanie się, wyrywanie rąk, machanie nogami i inne takie atrakcje. Coś na kształt buntu dwulatka rok wcześniej. Na szczęście trochę już naszą syrenkę okrętową znamy i ryżowe wafelki mieliśmy w pogotowiu. Tylko zapomnieliśmy zabrać mokrych chusteczek, więc żarła wafle brudnymi łapami, ale przynajmniej była cicho. Chyba trzeba będzie kupić te tabletki na odrobaczanie ;)


O samym foteliku. Jeszcze zanim podjęliśmy decyzję o zakupie, szperałam w sieci całymi dniami w poszukiwaniu czegoś dla roczniaka. Łatwo nie jest, jeśli ogranicza się zakupy do Polski. Priorytetem były pięciopunktowe pasy oraz mocowanie do rury podsiodłowej (naturalny amortyzator wstrząsów). Okazało się, że właściwie nie ma wyboru. Moje wymagania spełniały tylko dwa modele Polisportu (Guppy Maxi i Wallaby Evolution Deluxe) oraz jakiś włoski Tiger Relax, który jednak wyglądem nie wzbudził mojego zaufania. Doszłam do wniosku, że jednak wolę sprawdzoną firmę i pozostała decyzja odnośnie modelu. Różnica polegała głównie na tym, że Guppy jest sztywny bez regulacji oparcia. Nie chcę by mała spala w foteliku, więc chyba przeżyjemy w sztywnym. Guppy ma też na plecach kieszonkę z siatką, co w przypadku małego dziecka bardzo się przydaje. Akurat na butlę z piciem, zapasową pieluchę i wafle ostatecznego ratunku.


Z kaskiem miałam jeszcze gorsze przejścia, bo jestem kaskosceptykiem z natury, ale fotelik jest jednak wysoko i w razie upadku mogłoby być słabo. Przedszkolaka bym się nie bała wozić bez (tu w Żyrardowie niewiele starszych dzieci jeździ w kaskach, mały ruch samochodowy, krótkie odległości), ale roczne dziecko... no nie. Taka odważna to ja nie jestem, choć wiedziałam, że typowy rowerowy nie zostanie zaakceptowany. Potrzebowałam coś maksymalnie lekkiego i wygodnego, by mała nie czuła, że ma coś na głowie. No i padło na kask do jazdy konnej. Przynajmniej nie ma tej buły z tyłu dzięki czemu bez problemu Klusię nie uderza ciągle głową o tył fotelika. Casco Nori XS (44-50 cm), jakby kto pytał. I nie, to nie jest zawoalowana reklama, dzielę się własnym doświadczeniem oraz niechęcią do kasków z supermarketów, które chronią co najwyżej przed obtarciem i siniakiem, ale nie przed poważnym urazem. Niestety Kluska ma jeszcze za małą główkę do kasków do BMXów, te są porządniej wykonane, ale dla starszych dzieci. Albo dla tych z większymi czaszkami (od 49 cm).


Może wreszcie zaczniemy w trójkę jeździć po okolicy. Wadą tego fotelika (choć w sumie i zaletą) są duże osłony na szprychy. Dziecku nóżka się nie wkręci w koło, ale nie da się na bagażniku zamontować sakw. Opcje są dwie. Tylko ja wożę sakwy, a tata Kluski ją wiezie (i na odwrót), albo tata Kluski montuje bagażnik na przednie koło i wiezie tam lżejsze graty. Właściwie jest jeszcze opcja trzecia, przyczepki używamy jako bagażnika zamiast sakw. Ciekawe czy uda się wszystko przetestować jeszcze w tym roku, bo robi się coraz zimniej i niestety mokro. Co prawda Kluska jest córeczką tatusia i nie marznie tak jak ja, ale jednak podróżowanie w deszczu to średnia przyjemność. Chyba trzeba się ruszyć po rurki pvc i zrobić jakąś osłonę przeciwdeszczową typu hand-made. Tylko czy mi się będzie chciało?

Na zielonej trawce

To jest to, co dzieci lubią najbardziej. Dmuchawce! Latawców i wiatru akurat zbrakło, ale zabawa była i tak przednia. Tata Kluski pokazał małej mlecze i dmuchawce, skończyło się na tym że ciągała go po ekoparku i zrywała wszystkie po kolei. Czasem się zmęczyła ciągłym potykaniem w wysokiej trawie i siadała na moment. Sielanka! Dobrze jest pójść na spacer w słoneczny wieczór. A poranek był taki paskudny! Na szczęście słońce podsuszyło trawę i Klu nawet mocno się nie uszargała.


Lubię od czasu do czasu pójść gdzieś razem i cieszyć się duperelami. Takimi jak mlecze i dmuchawce, jak zaglądanie do koszy na śmieci, jak dotykanie kory drzew i podgryzanie ryżowych wafelków. Proste, niemal pierwotne zachwycanie się światem. Zawsze to miałam i mam nadzieję, że moje dziecko także z tego nie wyrośnie. Nie znam innego sposobu na bycie szczęśliwym, jak czerpanie radości z byle czego. Takich chwil nie można kupić, one po prostu są i sprawiają, że chce się żyć.


A co poza tym u nas? Korzystając z wolnych dni babci postanowiłam znów spróbować namówić Kluskę na samodzielne usypianie. Zęby nie idą, temperatury nie ma, jakieś tam kichanie jest, ale to może od kurzu, bo za często to ja w domu nie sprzątam, więc rozpraszaczy brak. No i się udało. Za pierwszym razem mała usnęła sama tak twardo, że obudziła się po ponad trzech godzinach. Za drugim razem wieczorem poszłoby szybko, gdyby nie "akcja kupa", więc zabawę trzeba było rozpocząć od nowa. Zuch dziewczyna przytuliła się i poszła spać. Niemal jak duże dziecko. To jeden z momentów, gdy mam ochotę po raz kolejny palić dziękczynne kadzidełka za to, jak cudowne trafiło mi się dziecko. Nie potrafię opisać, jak bardzo jestem Klusce wdzięczna, że jest taka kochana.


Z tematów przyszłościowych: nadchodzą zimne dni, powoli kompletuję wyprawkę na jesień. Jest już płaszczyk, jest beret z futerkowym "pąpą" w stylu japońskim, kaloszki mają się kupić. Kombinezon do tarzania się w liściach już nabyty. Bluzki z długim rękawem trafiliśmy w Pepco w bardzo przystępnych cenach, jakiś sweter, reszta z allegro używańców. Dramatem są buty, tutaj na miejscu ciężko coś znaleźć, bez przymierzania łatwo się pomylić. Jak znacie dobrą markę półbutów czy adidasów to polećcie, zielona jestem. No nic, na razie królują skarpety do sandałów, a potem się zobaczy.


Teraz tylko słać modły do płanetników o dobrą pogodę na weekend, bo wtedy Kluska jedzie  do warszawskiego zoo, a my z tatą Kluski na jakąś wyrypę rowerową. Inaczej bida będzie straszna i już sama nie wiem. Jutro spróbujemy kolejny raz wrzucić małą do przyczepki rowerowej (o ile nie będzie lało), może tym razem się uda. Jeśli nie, to zostanie tylko fotelik, co począć. Tak mi się marzyło podróżowanie z dzieckiem, ale jakoś kulawo to idzie. Cierpliwości, czasu, będzie dobrze, tak sobie cały czas powtarzam. Nic na siłę, jak chów bezstresowy to bezstresowy! :)

8.9.13

Jak wiązać mei tai na plecach?

To bardzo ładnie wygląda na zdjęciach. Pokochałam mei tai właśnie za tę pozycję, dziecko w plecaku, cudowne! Gorzej z prachtyką, jak sobie obejrzałam parę losowo znalezionych  filmów z wkładania na plecy niespełna rocznego niemowlaka - zmroziło mnie i powiedziałam sobie, że prędzej umrę, niż zaryzykuję upuszczenie dziecka. Moooże dwulatka, mooooże z asekuracją.

Aż przypadkiem trafiłam na filmy Sligababy, w tym poniższy. I otóż okazuje się, że można! I wcale dziecko nie leży bez asekuracji na plecach. Wszystko jest bezpieczne, bez strachu... dziewczyna jest moją boginią. ;)


Jako że w międzyczasie kupiłam hybrydę mei tai (pas biodrowy z klipsem) na gorące dni, mogłam się pobawić. W końcu Kluska skończyła roczek, to już nie jest bezwładne małe bobo. Choć nadal pomagał mi tata Kluski i wyglądało to zupełnie inaczej niż na filmie, ale jakoś się udało. Łaziliśmy sobie po Żyrardowie z małym piratem i szukaliśmy paru skrzynek geocache. Znaleźliśmy!


Następnego dnia postanowiliśmy się wybrać do lasu i tym razem to tata Kluski przejął ją w noszeniu. Okazuje się, że na sobie jednak dużo łatwiej wyczuwa się pasy, niż gdy pomaga się komuś innemu. Dziecko nam trochę "wpadło" i za mało widziało. Potem i tak było tuptanie po lesie, w drogę powrotną wrzuciłam Klu po swojemu i już było dobrze. Wiązanie mei tai wymaga pewnej wprawy i tradycyjny ergonomik to jednak Kanada... tylko że do ergonomika sama małej nie wrzucę, a do mei tai po treningu owszem.


Jest jedna wada - pasy. Kluska już trochę waży niestety i proste płócienne pasy po dłuższym spacerze wpijają się w ramiona. Nosidło od Pentelki ma trochę gąbki w tym miejscu i dzięki temu jest wygodniej. Na coś lepszego jednak mało mnie stać (tak zwane ważniejsze wydatki), więc będziemy kombinować z tym, co mamy. Gdyby ktoś pytał o firmę, to kupiłam za grosze od kogoś z allegro, nie wiem czy łatwo dostać w Polsze. Dittany Baby.

A tupu tupu w lesie odbywało się z asekuracją, bo mała po płaskim umie chodzić coraz żwawiej, ale po nierównym dukcie jeszcze się przewraca.


Łapiemy ostatnie ciepłe dni i czekamy na złotą polską jesień, żeby potarzać się w liściach :)

5.9.13

Mała dziewczynka ściąga obrus

Od ponad roku jest się na tym świecie,
a na tym świecie nie wszystko zbadane
i wzięte pod kontrolę.

Teraz w próbach są rzeczy,
które same nie mogą się ruszać.

Trzeba im w tym pomagać,
przesuwać, popychać,
brać z miejsca i przenosić.

Nie każde tego chcą , na przykład szafa,
kredens, nieustępliwe ściany, stół.

Ale już obrus na upartym stole
-jeżeli dobrze chwycony za brzegi-
objawia chęć do jazdy.

A na obrusie szklanki, talerzyki,
dzbanuszek z mlekiem, łyżeczki, miseczka
aż trzęsą się z ochoty.

Bardzo ciekawe, jaki ruch wybiorą,
kiedy się już zachwieją na krawędzi:
wędrówkę po suficie?
lot dokoła lampy?
skok na parapet okna, a stamtąd na drzewo?

Pan Newton nie ma jeszcze nic do tego.
Niech sobie patrzy z nieba i wymachuje rękami.

Ta próba dokonana być musi.
I będzie.

- Wisława Szymborska


Ulubiony przysmak Kluski - gotowana kukurydza. 
Córeczka tatusia ;)

   Ostatnio wujek Kluski wynorał ten wiersz i wypisz wymaluj moja pociecha. Tyle że obrus głęboko w szafie schowany od jakiegoś czasu ;)

Niedawno Klusię skończyło trzynaście miesięcy i powinnam wysupłać jakieś podsumowanie. Rośnie pomalutku (ok. 3 cm ponad kojec), żre na potęgę, szaleje po domu i na powietrzu oraz od paru dni pcha się na świat jej dziewiąty ząb. W związku z czym mała jest coraz bardziej marudna, ale nadal daje się z nią wytrzymać (noce odpukać jakoś przesypia). Dziś na ból dziąsła podziałało przytulanie mamy z dodatkiem dentinoxu na szczoteczce do zębów (to już nie te czasy, gdy można było bezkarnie włożyć jej palec do buzi, teraz to grozi amputacją).

Pamiętacie bajkę o rzepce? ;)

   Z innych przyjemności, kupiłam jej drewniany wózek dla lal, bo poprzedni kupiony przez babcię był trochę za lekki i nie można się było o niego oprzeć bez ryzyka wywalenia się. Ten jest cięższy to i mniej wywrotny. A jakie baby są głupie, łatwo opisać, dla zabawy włożyłyśmy do niego Kluskę i dziś mała zaczęła włazić do wózków. Obu, tamtego drugiego też, tylko tamten nijak się do tego nie nadaje. Ot nauczyłyśmy małą nowej sztuczki. Tia.

Jakby kto pytał, to kosztował 190zł + pościel 34zł, więc nie majątek, 
guglajcie drewniany wózek dla lalek, leśna dziewczynka

   Daj dziecku na chwilę swój telefon, a wynajdzie Ci funkcję, której do tej pory nie znałaś. Kluska zdecydowanie ma dryg do elektroniki, dzięki niej wiem jak się szybko włącza menedżer zadań w moim telefonie. Nie przyszło mi do głowy, by dłużej przytrzymać środkowy przycisk. A jej tak. No i właśnie :)

   Jedzenie palcami idzie Aliszce coraz lepiej. Do tego stopnia, że łatwiej jej dać zupę w miseczce niż podawać ją łyżeczką. Jakoś wygarnie gęste, a wodę sobie odpuści albo wyleje (znajomi pracodawcy nie mający styczności z metodą BLW są pod wrażeniem). Uczy się też operowania łyżeczką. Umie ją oblizywać (takoż i paluszki), ale niekoniecznie chce nabierać i trafiać do buzi. Nabrać nabierze, tylko potem wyrzuca na zewnątrz. Taka zabawa! Na szczęście nigdy nie byłam specjalnie porządnicka i mi ten syf po niej zupełnie nie przeszkadza - raczej bawi, bo obserwowanie Kluski jak je - to niezłe kino :)

2.9.13

Dziecko, nocnik i telewizor

Czyli do czego służy nocnik, który został kupiony w celu oswajania się ze sprzętem. Tylko chwilowo spełnia inną funkcję. Dziecko mi rośnie i widzę w niej siebie tak bardzo, jak nigdy dotąd. Byłam dzieckiem telewizji, co prawda wtedy jeszcze czarno białej i dwukanałowej (kanały zmieniało się na początku kręcąc takim kółkiem z boku telewizora, dopiero później trafił się jakiś z przyciskami), ale zawsze. Z czasem telewizja się nieco spsuła i przestałam ją oglądać jakoś niedługo przed trzydziestką. To nie było z dnia na dzień. Po prostu było coraz nudniej, coraz słabsze filmy, coraz więcej internetu w moim życiu i mi przeszło. Ze współczesnej telewizji akceptuję tylko niektóre bajki dla dzieci i prognozę pogody. Ale nie jestem typem, co wydziela dziecku 20 minut dziennie, bo tak. Chce oglądać, proszę bardzo, niech siedzi cały dzień, jak musi. Ja od tego nie umarłam, to dziecku też nie zaszkodzi. Zwłaszcza że to technologia lcd, a nie stare kineskopy.


Bo Klusię ostatnio nas załatwiło. Po prostu włącza sobie mini-mini z kojca zaraz po obudzeniu. Ma być rybka i koniec. Właściwie rzadko ogląda bajki, tak jak widać na zdjęciu, ale telewizor ma być włączony i basta. Tyle że jej mocno ściszamy, żeby po cichu wyłączać. Ale draniara szybko się orientuje i każe włączyć. Oczywiście wie, że pilotem też można. Czasem mięknę i jej daję do ręki. Dziś nauczyła się zmieniać kanały i włączyła na jakieś wiadomości. Normalnie kopara jej opadła i siedziała przez moment nieruchomo z otwartą buzią. A przed wyjazdem w ogóle nie reagowała na próby włączenia jej czegokolwiek. Sami niczego nie oglądamy, to nie miała nawyku. Odkąd się urodziła, babcia przestała oglądać programy wieczorem, bo miała "inne" zajęcia, my nie bardzo, to telewizor się kurzył. A ten drugi z lewej od lat robi za stolik na bibeloty. Może bym go i wyniosła, ale teraz jest tam skład rzeczy do których Kluska (jeszcze) nie dosięga. Babcia jak była sama, to czasem jej bajkę włączyła i chyba raz czy dwa wyskoczyła rybka... no i zaskoczyło, a my mamy przekichane.

Wasze pociechy też są fanami rybki? :)