31.7.14

PinGo czyli zimny pingwin

Od mniej więcej tygodnia cała rodzina stała się przyjacielem pingwinów. Z początku wydawało się, że będziemy go testować wyłącznie na Klusce, która ma niebywały talent do nabijania sobie guzów. Ale po kilku dniach wyszło, że pingwin latem to coś, o czym każdy z nas skrycie marzył, tylko nie wiedział, że istnieje.

Do czego służy pinGo? W wielkim skrócie do chłodzenia. Przypomina maskotkę, ale w rzeczywistości jest bardzo przydatnym produktem w domu w którym są dzieci i osoby starsze.


Kiedy w dawnych czasach dziecko nabijało sobie guza, zwłaszcza na głowie, przykładało się mu zimny nóż, albo kostkę lodu. Przykładanie kostki lodu do Kluski powoduje taki ryk, że sąsiedzi mogliby pomyśleć, że ją mordujemy. Jak sobie nabije guza, to aż tak nie ryczy jak w kontakcie z lodem. Z nożem nawet nie próbujemy, bo by jeszcze skończyło się nieszczęściem. Byłam ciekawa, jak Klusię zareaguje na pinGo. Wielkie zdziwienie - tylko się śmiała. Po dotknięciu do skóry odczuwa się przyjemny chłód, a nie straszliwe zimno i ból (jak ktoś jest wrażliwy, to wie o czym piszę).


Przy okazji odkryliśmy wiele innych zastosowań Pingwina

1. Ból głowy. Nasz nowy przyjaciel nadaje się świetnie jako zimny okład na czoło podczas migreny. Można też go układać na powiekach, bo wkład jest żelowy i jeśli nie jest zbyt mocno zmrożony - dostosowuje się do nierówności twarzy.

2. Bóle nóg. Starsi ludzie nieraz cierpią na dolegliwości związane z układem nerwowym. Babci Kluski pinGo pomógł jako okład na nogę (pod kolanem). Zapewne słyszeliście o leczeniu zimnem. Krioterapia pomogła już niejednemu. Tutaj w domu pinGo prowizorycznie, a jednak skutecznie ulżył babci w cierpieniu. 

3. Porażenie słoneczne. W moim domu na tę dolegliwość stosuje się zimne okłady na kark i czoło. Pingwin świetnie się nadał, bo z jednej strony chłodził, a z drugiej nie był mokry, więc nic nie spływało po plecach. Aż żałowałam, że w tym wypadku nie był ciut większy.

4. Puchnące dłonie. Odkąd urodziłam Kluskę, łatwiej się odwadniam. Latem czasem budzę się w nocy z nieprzyjemnie rozgrzanymi dłońmi. Od razu idę się napić wody mineralnej, ale zanim się położę spać, trzymam pinGo w dłoniach. Dzięki temu czuję się o wiele lepiej.

5. Guzy. O guzach, czyli popularnych śliwkach pisałam już wcześniej. Żeby nie urosły za duże, przykłada się PinGo do bolącego miejsca. Poza tym zimno łagodzi ból.

6. Bolące dziąsła i zęby. Mieliście kiedyś leczony ząb? Po zejściu znieczulenia człowiek umiera z bólu nawet po solidnej dawce nurofenu. Jak się wda infekcja po wyrwaniu, to można nawet zacząć puchnąć. Pingwin zawsze ulży, choć nie wiem czy w tym wypadku nie są lepsze wkłady od lodówki turystycznej.

7. Pingwin na ciepło. To druga funkcja PinGo. Wkłady można nie tylko chłodzić w zamrażalniku, ale także podgrzewać w mikrofali lub ciepłej wodzie (nie wrzącej). Żałuję, że nie wiedziałam o jego istnieniu, gdy Kluska na samym początku miała dolegliwości żołądkowe. Kolki wbrew powszechnej opinii miewają także dzieci karmione butelką. Wtedy podgrzewaliśmy w mikrofali pieluszki tetrowe i układaliśmy jej na brzuchu, ale na krótko starczały, bo za szybko stygły. PinGo dość długo trzyma temperaturę, dzięki czemu starcza na dłużej.


Na koniec kilka informacji technicznych.

Ciepły okład: w celu podgrzania wkładu należy umieścić go w ciepłej wodzie na około 10 minut (nie gotować!). Opcjonalnie wkład można podgrzać w mikrofalówce: (600W) 6-10 s. Jeżeli zajdzie taka konieczność, można wydłużyć podgrzewanie o kolejne 10 s, każdorazowo sprawdzając temperaturę wkładu. W przypadku mikrofalówek o większej mocy należy skrócić czas podgrzewania. Wkład należy umieścić w etui pinGO przed użyciem, zawsze sprawdzając temperaturę wkładu.

Zimny okład: aby schłodzić wkład wystarczy wsadzić go do zamrażarki na co najmniej 2 godziny przed użyciem. Wkład może być tam przechowywany. Można także trzymać go w lodówce. Wkładu należy używać wyłącznie w etui pinGO w krótkich odstępach czasowych, nie dłużej niż 20 minut.

PinGo co ważne - jest całkowicie produkowany w Polsce. Maskotka mieści się swobodnie na dłoni. Suwak ma porządny, gruby. Przy zakupie otrzymujemy dwa wymienne wkłady żelowe. Idealny na prezent dla młodej mamy.Dla niemłodej też ;)


PinGo produkuje polska firma LullaLove. Można go zakupić w wielu sklepach internetowych i stacjonarnych, lub na stronie producenta. Zapraszam na stronę firmy, gdzie odnajdziecie jeszcze wiele innych ciekawych produktów, np. otulacze bambusowe - idealne dla noworodków w upalne dni.

30.7.14

Dwa lata

Mówię Wam, nie ma nic gorszego, niż rodzić dziecko w środku lata. Fala upałów, wszyscy jadą na wakacje, a ty człowieku zalegasz i zaczynają puchnąć ci dłonie, mimo że wypijasz kilka litrów płynów dziennie. Poza tym jest parno, duszno, a czyjaś stopa siedzi od tygodnia w twoim żołądku, bo nie bardzo ma miejsce siedzieć gdzie indziej. Kluska usadowiła się najbliżej żarcia, jak tylko mogła. Gdzieś pomiędzy jelitami a żołądkiem. Pod koniec obie marzyłyśmy, by wreszcie spać osobno.

Nasze pragnienia nie ziściły się prędko, bo pojemnik najpierw nie chciał się otworzyć, a potem wyszło, że najwyraźniej Kluska i tak się nie przejdzie z tak dużą główką. Na dodatek krzywo ustawioną. No ale powiedzmy, że dzięki rozwojowi medycyny obie przeżyłyśmy i nareszcie Kluska mogła rozprostować nogi a ja... no, a ja mogłam zająć się ciekawszymi zajęciami niż zamartwianiem się, jak to będzie. Na przykład walką o własne życie. Ale że jak wyżej medycyna zrobiła postępy, na tyle że jest w stanie utrzymać przy życiu człowieka, który stracił nagle dwa litry krwi, to po dwóch latach nie wydaje się to już takie straszne.

W sumie pierwsze dni z Kluską były dość lajtowe. Po przywiezieniu mnie z sali pooperacyjnej chwilę później leżałam w towarzystwie małego, śpiącego, różowego burrito i zaklinałam tatę Kluski, by szybciej przyjechał, bo sama nie dam rady pójść do toalety, a co dopiero zająć się dzieckiem. Ale na szczęście moje dziecko wybitnie lubiło spać i obudziło się dużo później. Byłam dość wyluzowana, bo wiedziałam, że mi ją (pewnie w tajemnicy przed ordynatorem) nakarmili mm i że nie jest głodna. Wszystko wskazywało na to, że pokarmu nie mam i mieć nie będę, nawet pół kropli siary nie zobaczyłam w trakcie ciąży, takoż i po porodzie. To że z cycków coś zaczęło lecieć dwa dni później, było dla mnie sporym zaskoczeniem. Co prawda nie była to siara, ale przezroczysta słodka woda, to i tak cud jak na to wszystko, co działo się z moim ciałem wcześniej. No to skoro zaczęło lecieć, to trza było próbować dalej. Do dziś sobie pluję w brodę, że nie poszłam dzień po powrocie ze szpitala po proszki na wstrzymanie pokarmu. Tak by było lepiej dla wszystkich. No cóż, mówi się trudno. W każdym razie nigdy nie dam się wrobić w karmienie piersią, choćby nie wiem ile dzieci przyszło mi urodzić, acz nie planuję kolejnego, tu możecie być spokojni ;)


Po dwóch latach nadal jestem przekonana o tym, że człowiek powinien decydować jak chce żyć, opierając się na własnych doświadczeniach i intuicji, a nie na zaleceniach z tabelek i książek mądrych ludzi. Którzy co prawda mają ogromną wiedzę, tylko ona jakoś nie bardzo sprawdza się w każdym przypadku. Jako swoisty wyjątek od reguły mam się całkiem dobrze, a nawet jestem szczęśliwa. Moje dziecko chyba też. O ile ma co żreć pod ręką ;)

I tak sobie obie żremy od dwóch lat oddzielnie. Każda ma swoją michę, każda ma swoje życie wewnętrzne i zewnętrzne. Ja mam swój kąt do pracy i spania, ona swój kojec. Od czasu do czasu się odwiedzamy. Ona przychodzi poszaleć na moim materacu (no wiecie, sprężynki z ikeańskiego sultana są fajne), czasem ja wyleguję się u niej w kojcu, na tak zwane specjalne zaproszenie. Ostatnio też wspólnie rysujemy. Ja siedzę na jednym krzesełku, Kluska na drugim i rysujemy na zmianę. Ja kotka, ona abstrakcję. Ja muszlę, ona abstrakcję. Ja płotek, ona abstrakcję. Taka zabawa!

I nie wiem czy wszystkie wyrodne matki tak mają, ale ja z każdym dniem czuję się coraz ważniejsza dla mojego dziecka. Wcześniej byłam jedną z wielu, teraz jestem świadomie wybierana. Oczywiście tylko wtedy, gdy jestem pod ręką. Rozklejam się, gdy Kluska rzuca mi się na szyję i mocno przytula. Stałam się lekarstwem, plasterkiem na nieszczęście, ostoją bezpieczeństwa. Mimo że wszystkie poradniki rodzicielstwa bliskości twierdzą, że to niemożliwe. Że bez spędzania z dzieckiem każdej sekundy jego życia od chwili narodzin, najlepiej śpiąc w jednym łóżku, relacja między matką a dzieckiem nie ma prawa się wytworzyć. A jak się nie wytworzy to wiadomo, patologia i stare konserwy. Chyba znowu psujemy komuś statystyki w tabelkach ;)

A skoro już mówimy o statystykach, to chwilowo wzrostu i wagi nie będzie, bo nie zdołałam Kluski zmierzyć ani zważyć. Co do reszty - nadal używa smoczka, nadal nie sygnalizuje potrzeb fizjologicznych, nadal nie gada nic prócz standardowego mama, baba, nje, jaaa, czy coś w tym stylu. Poza tym jest wesołą i żywiołową dziewczynką. Lubi zabawę z dorosłymi, dzieci są dla niej ciekawostką i rozrywką. Nie reaguje strachem, raczej jest początkowo ostrożna, a potem biega między innymi jak szalona. Nie bije też młodszych, szuka pokojowych rozwiązań na odebranie swojej własności. Gada do innych dzieci po swojemu, a one do niej. Jakoś się rozumieją, choć czasem tylko jedna strona używa języka polskiego. W zasadzie gdyby nie brak mowy, byłaby jak każde dziecko w jej wieku. Dowiadywałam się, co mi może w tym momencie zaoferować logopeda. Rezygnację ze smoczka, badanie słuchu, psychologa i w zasadzie niewiele więcej. Zwykła gadka szmatka typu: dużo do dziecka mówić, ograniczać telewizję i inne takie sialalala, które gdyby na Kluskę działały, to by gadała od dawna pełnymi zdaniami. No nic, przetrzymamy i to. Szczerze powiedziawszy chwilowo bardziej nam doskwiera to, że nie robi na nocnik niż to, że mało się odzywa. ;)

25.7.14

Mała Kluseczka w lesie

Tata Kluski lubi kamuflaż. Jakiś czas temu, kiedy dowiedział się, że mam w szafie od lat maszynę do szycia, której nawet nie odpakowałam, bo jakoś nie było okazji - zażyczył sobie uszycie bandany. W zasadzie zaraz po tym, jak odkrył skitrany na specjalną okazję materiał ze wzorem woodland walający się w szafie z maszyną. W planach miałam uszyć sobie z niego prostą kieckę, ale okazał się za gruby i za sztywny. No i mi tak zalegał, a ja nie miałam chwili ciszy i spokoju, żeby się do maszyny zabrać.


Ledwo zaczęłam szyć, a wkręciłam nitkę tak, że musiałam rozkręcić śrubokrętem cały bębenek. A potem jeszcze złożyć do kupy, bo się części rozsypały. Na szczęście takie drobiazgi mnie nie zniechęcają, śrubokręt zawsze mam pod ręką. I przekleństwa, co by się niepotrzebnie nie denerwować. Jak sobie wkurzony człowiek trochę poprzeklina, to od razu schodzi z niego "złe" powietrze i się uspokaja.


W końcu się zabrałam i krzywo bo krzywo, ale uszyłam, a raczej obszyłam dookoła po wycięciu kwadratu. Jako że dobrze mi poszło, tata Kluski zażyczył sobie jeszcze trójkątną, żeby jedna warstwa była po zawiązaniu. Pierwsze koty za płoty, można jechać do lasu. Bandana chwilowo robi za obrusik, bo najbardziej praktyczna na lato okazała się trójkątna.


Rowerem z Kluską ostatnio mało bywamy, bo a to upał, a my w upale nie jeździmy (a już na pewno nie z dzieckiem, w tym wieku udar można złapać z byle czego), a to burza, a to mamy inne plany wyjazdowe, a to ja zawalona zleceniami. Klusię więc stęsknione lasu i swobodnego biegania. Odbijemy sobie jesienią, wtedy mam nadzieję upałów już nie będzie. To lato i tak jest łaskawe. Przez większość czasu jest w miarę ładna pogoda, burze rzadko, ale jednak na tyle często, że powietrze regularnie się po nich ochładza. Siedzimy więc w domu i dbamy o zapas kostek lodu oraz innych bajerów (bajery będą opisane wkrótce).


I chyba zaczniemy jakieś teatrzyki wymyślać. Kluska doskonale nadaje się na Czerwonego Kapturka. Tata Kluski będzie babcią, bo dobrze mu w chustce albo czepku na głowie, a ja zostanę wilkiem. Tylko gajowego nam brakuje do obsady oraz broni palnej jako rekwizytu. Nieistotne szczegóły. To się dokręci później ;)


Grunt by Kluska nie usnęła po drodze. Dziś nam wykręciła taki numer. Najpierw nie chciała w ciągu dnia spać, to zasnęła podczas rowerowej wycieczki. Nie dało się jej dobudzić, a tu jeszcze z kwadrans drogi do domu. Jechaliśmy bardzo powoli, ale i tak jej główka latała. Owinęłam jej szyję moim polarem, w końcu po iluś tam postojach na poprawianie jej głowy - zdjęłam kask. Wydawało mi się, że pasek zaczynał ją dusić. No i ciągnąc się koło za kołem najkrótszą możliwą trasą (kiedyś była jeszcze krótsza, ale zmyło mostek) dotarliśmy do domu. Oczywiście dziecko zbudziło się w momencie wyjęcia z fotelika. W zasadzie gdyby nie późna pora, to byśmy się zatrzymali, wyjęli fotelik z roweru, oparli go gdzieś stabilnie i czekali aż się sama obudzi. Ale było już po 19 i mogła nam tak spać kilka godzin. No cóż, czasem trzeba wybrać mniejsze zło.

22.7.14

Co można robić w parku miejskim?

Każdy park ma swój regulamin. Co wolno, co nie wolno. Wolno spacerować, wolno biegać po alejkach, wolno karmić kaczki i czasem rozłożyć kocyk. Ale czy można zwodować kajak? Nasza znajoma długo studiowała regulamin parku w Żyrardowie i nie znalazła zakazu wodowania kajaku. A skoro nie ma zakazu, to chyba wolno? ;)

Kluska robiła za matkę chrzestną, ale nie zdążyła rozbić butelki o burtę, bo za długo piła. A poza tym plastik się średnio tłucze, zwłaszcza jeśli kajak jest stary, z drewnianymi elementami siedziska i na dodatek pokryty brezentem.


Miałam również przyjemność przepłynąć się nim kawałek wokół wyspy. Jak już pokonałam pierwszy strach przed wpadnięciem do wody - było już super. W ogóle muszę się Wam przyznać, że ostatnio zachorowałam na pływanie kajakiem. Jakiś spływ koniecznie bym uskuteczniła. Taki turystyczny, kilkudniowy, z nocowaniem w namiotach. Oczywiście bez dziecka, pływanie po rzece to poważna sprawa. Teraz tylko muszę poćwiczyć hantelkami, bo moje ręce nie nadają się do długiego wiosłowania. Tak to jest jak się ma patyki zamiast mięśni. Pięć minut trzymania drewnianego wiosła i już mi się skóra starła w jednym miejscu, a w drugim zaczął robić odcisk. Podobno w rękawiczkach rowerowych można wiosłować godzinę dłużej. Nu, zobaczymy.

Krótko pływałam, bo dziecię odstawiło głośną histerię. Śmiałam oddzielić się od naszej drużyny i zostawić resztę samą na brzegu. Kluska płacze najczęściej ze złości i z nieszczęścia. A jest nieszczęśliwa, bo mama poszła gdzie indziej niż tata. Albo tata poszedł gdzie indziej niż mama. I za nami biega, grupuje, a my się ciągle rozłazimy. Biedne dziecko ;)


Poza tym pobyt w parku to ciągłe bieganie. Wbiliśmy ją w smycz, bo jednak łatwiej ją łapać (tam gdzie wodowany był kajak, przebiega droga dla rowerów i trzeba uważać, by dziecko nie wpadło pod koła). Przy okazji uczyłam Kluskę uważania na rowery, uważania w ogóle, że po chodniku się chodzi, a po drodze dla rowerów nie i inne takie tam ćwiczenia. Raczej nie było efektów, ale się nie zrażam.


W ogóle z Kluską to jest tak, że ona albo się sama nauczy, albo można ją edukować tygodniami bez efektów. Ni stąd ni zowąd weszła sama po schodach bez trzymanki. Zazwyczaj trzyma się barierki, ale tym razem w prawej ręce trzymała roślinkę, więc musiała wejść bez podtrzymywania. Końcówkę schodów pokonała na czworakach, ale i tak jestem z niej dumna. Żeby tak samo nauczyła się korzystać z nocnika albo gadać. Ech, marzenie ściętej głowy.

Póki co opanowała chodzenie tyłem i bokiem do perfekcji.Takoż włażenie i złażenie z ławek. Nawet nie trzeba już jej tak asekurować jak dawniej. Sama czuje, że musi być ostrożna.


No i jestem przeszczęśliwa - udało się na Klusce zainstalować spinkę do włosów. Zwykła wsuwka, ale to jak dotąd jedyne ustrojstwo, które wytrzymuje na jej głowie dłużej niż kilka sekund. Uważam to za niebywały sukces, dzięki temu unikniemy obcinania grzywki. Kluska ma z przodu bardzo marne, cienkie i niezbyt gęste włosy, zamiast grzywki miałaby trzy strąki. Ze spinką może uda się włosy zapuścić do długości "za uszy". Mam nadzieję, że do tego czasu Klusię zaakceptuje gumki czy frotki.

11.7.14

Lato

Nie ma co ukrywać, moje stare kości miały rację. Lipiec zaczął się pięknie i lokalne deszcze oraz burze tego nie zmienią. Wiadomo, taki klimat, jak jest gorąco, to wieczorem jest burza. Chyba że nie ma i człowiek cierpi w nocy, bo nie ma czym oddychać. Nie cierpię upałów, wakacje w południowych kurortach wydają mi się torturą, pragnę północnej Szwecji albo Suwalszczyzny, bo tylko tam latem da się wytrzymać. Na szczęście od paru dni jest nieco chłodniej, dzięki czemu nie mdleję, nie mam mroczków w oczach i nie muszę pić ton kawy lub niezdrowej coli, które mnie utrzymują przy życiu. Tej ostatniej prawie nie tykam mając pod ręką mrożoną kawę z lodami tatusia Kluski.



Kluska jak to Kluska, do lata przyzwyczaiła się jak do każdej innej pory roku. Nie lubi być grubo ubrana, ale upały znosi tak samo dobrze jak babcia, która z natury jest istota ciepłolubną. Odwrotnie niż ja i tata Kluski, którzy lubimy przedział od -10 do +20 st. C. Bo wtedy da się jeździć na rowerach. Ostatnio dużo jeździliśmy i nie miałam kiedy pisać na blogach. Tylko rowerowe podlewałam, w końcu to moje życie - ciągła podróż. Jestem Nomadem, żyjąc na miejscu zaczynam gnić. Podróżowaliśmy korzystając z powrotu urlopowego wujka i babci, którzy po ostatnim wyjeździe stęsknili się za małą i zabrali ją do Warszawy. Z noclegiem! Do tej pory czasem tylko drzemała w ciągu dnia w mieszkaniu wujka, a teraz spała całą noc. Poduszki miała wszędzie dookoła, żeby się o ściany nie poobijać i jakoś się udało. Przy okazji pobytu w Warszawie jak zwykle nawiedziła plac zabaw z dużą zadaszoną piaskownicą, zoo, plażę nad Wisłą, przejechała się promem do Starówki, odwiedziła fontanny i napadła na sklepy i restauracje w Blue City. To ostatnie z powodu gorąca, w centrum handlowym jest klima i można nieco odetchnąć.




Rodzice też się nieźle bawili. Pojechaliśmy z naszą znajomą Werroną na północ, z wiatrem. Przekroczyliśmy Wisłę w Wyszogrodzie i dalej przed siebie. Werrona potem wróciła do domu, a my zanocowaliśmy w namiocie w lesie. Następnego dnia było dla mnie za ciepło, ale przyszła wspomniana burza i się na szczęście ochłodziło. Dojechaliśmy aż za Mławę, do bunkrów luzem w polach i łąkach. Podróżowanie rowerem ma swoje plusy, człowiek zamiast jechać jak najszybciej i jak najkrócej - jedzie jak najprzyjemniej oglądając wszystko po drodze. A jest co. Wydawałoby się, że na Mazowszu nic nie ma. A to nieprawda. Wystarczy zjechać z głównej szosy, by znaleźć ceglany spichlerz, piękne kościoły, kapliczki i napawać się widokiem początku żniw. Można też trafić na bociany, bo to już pora, kiedy młode potrafią latać. Relacja u taty Kluski z linkami do relacji lavinkowej: Dzień pierwszy i dzień drugi.




Co tam jeszcze. W zasadzie bez zmian, bo z mową stoimy na etapie bełkotania. Zapomniałam pochwalić się nowym wózkiem, takim dla dużych dzieci. Mamy go od paru miesięcy, ale jakoś się nie złożyło. Ze starej terenówki dziecię wyrosło i kupiłam cuś firmy Phils & Ted. Stelaż w praktyce jest przeznaczony dla dwójki dzieci urodzonych w małym odstępie wieku (do 2 lat różnicy). My mamy taki dla jednego dziecka, ale spokojnie można dokupić dostawkę z tyłu. Firmę wózkową odkryłam kiedyś dzięki mamie Zuzi, która opowiadała, że trafiła tak zwany wózek idealny dla starszego dziecka. Potwierdzam, jest genialny, choć mamy nieco inny model, to jednak zasada konstrukcyjna jest ta sama.


Jak na terenową trójkołówkę z pompowanymi kołami jest bardzo lekki, da się rozłożyć do zera i wciska się do niego naprawdę duże zakupy. No i jest do 4 roku życia. Zapytacie pewnie, na co czterolatkowi wózek. A i owszem, na nic. Chyba że rodzice idą z dzieckiem na spacer 15-20km. Czterolatek tyle nie przejdzie raczej (choć kto wie), ale dwulatek na pewno nie. Więc jedzie się i idzie na raty. Dla ludzi lubiących długie spacery lub bieganie z wózkiem - rozwiązanie idealne. Oczywiście kupiłam używany. Na nowy byłoby mi szkoda kasy, ale na alledrogo jest ich spory wybór. I tak trafiłam dobrze, bo tylko za 500 zł. Po Żyrardowie jeździ kilka podobnych i jedyne co zauważyłam, to to, że w dwupaku najczęściej to starsze jeździ z tyłu, a nie z przodu jak na zdjęciach producenta. W zasadzie w rejonie bagażnika można wozić średniej wielkości psa lub kilka kotów ;)