Ruszyliśmy w porze snu, więc było ryzyko odlotu podczas jazdy. Ale tak do końca w to nie wierzyłam. Dopóki nie zobaczyłam dyndającej główki z boku fotelika. Stooop! Wyprostowanie dziecka, jeszcze z kilometr jazdy, żeby zasnęła mocniej i delikatne przekładanie jej do przyczepki i okładanie kocykami. Korzystając z okazji pojeździliśmy sobie po okolicy nieco więcej, niż plan zakładał. Ale w końcu trzeba wjechać na wertep do lasu. I tak pomalutku dotarliśmy w okolicę, gdzie tata Kluski wypatrzył parę dni temu fioletowe grzybki, jakby maczane w denaturacie. Specjalnie robimy marynatę do straszenia gości. :) Kluska obudziła się niemal na miejscu, na ostatniej prostej. O dziwo bez płaczu, choć niekoniecznie zadowolona, dlatego wyjęliśmy ją jak najszybciej.
A na miejscu... las! Drzewa, paprocie, szyszki, szyszunie!
Nie mogło być lepiej :)
Kluska uwielbia szyszki, ale chyba nigdy nie trafiła się jej ścieżka z takimi ilościami. Hurtownia szyszek po prostu. Usiadła na środku, przekładała z ręki do ręki, oddawała nam to znów zabierała. Najszczęśliwsze dziecko świata! A my chyba najszczęśliwsi ludzie na ziemi obok niej. Jakimś cudem udało się złapać ten moment szczęścia na zdjęciu.
Po wyhasaniu się po lesie i paru przegryzkach nadszedł czas pożegnania z lasem. Oj, pewnie będzie ryk. A tu nie. Cisza. Kluska bez problemu dała się zapakować w fotelik, kask na głowę, nogi w pętle i do domu. Jeszcze piskała po drodze z radości (bardzo bardzo wysokim C, ała moje uszy). Trzeba jej było dawać po drodze kwiatki, wafelki ryżowe i na koniec chleb, ale dzielnie dotrwała do końca jazdy. W domu tata szybko zrobił jajecznicę, aż Kluska tupała z radości w miejscu podczas jedzenia. Dopiero jak zaspokoiła pierwszy głód, dałam jej zupy i gotowanych warzyw z zupy do własnoręcznego jedzenia. Wychodzi na to, że jeszcze tej jesieni pojeździmy, może nie gigantyczne dystanse, ale zawsze jakieś (dziś wyszło około 27 kilometrów).
Ze złych wieści - znowu katar. Gdzieś mi majaczy górna trójka na dziąśle Kluski, a może czwórka, więc wypatrywałam go od jakiegoś czasu i już mamy drugi dzień z gilami. Nawet się dziwiłam, że do tej pory nie było, skoro ząb idzie. Wietrzymy ją na powietrzu, bo to ponoć pomaga i chyba dziś wieczorem było lepiej niż wczoraj. No nic, albo ją tymi ostatnimi wycieczkami załatwimy do końca, albo się jej polepszy. Leczony siedem dni, a nieleczony tydzień, tak to leciało? Staram się być dobrej myśli, choć najbliższe noce będą cięższe. Ale kto nie przetrzyma jak nie my!
sweetaśnie
OdpowiedzUsuńNie, odwrotnie - nieleczony siedem dni, a leczony tydzień!
OdpowiedzUsuńA poza tym, ornitolog z Ciebie żaden, to nie gile, tylko jemiołuszki ;-)
Już ja wiem co ;P
UsuńMarzy mi się las i grzyby, ale nasz Borsuczek jeszcze za mały i mógłby nie docenić. Zazdroszczę.
OdpowiedzUsuńfantastyczne foty....fantastycznie spędzacie czas z Kluską;)
OdpowiedzUsuńA kleszcze były? My po ostatnim wypasie leśnym przywieźliśmy dwa ;)
OdpowiedzUsuńByły, ale dzięki jednoczęściowemu kombinezonowi i kominowi udało się wyłapać, zanim się wgryzły. Mnie to się kleszcze nie imają, może mam jakiś specyficzny zapach, ale Niemałż ma do nich pecha i uważa. Niestety Klu by zaliczyła dwa, gdyby nie moja spostrzegawczość. Ponoć teraz zaczął się kolejny wylęg, więc po każdej wycieczce dokładnie sprawdzamy ubrania i rozbieramy małą do zera.
UsuńAle fajny wypad za Wami :D szkoda, że my nie mamy rowerów :(
OdpowiedzUsuńTo się da nadrobić. Jesień, zaczynają się wyprzedaże w sklepach rowerowych, można dużo taniej dostać dobre modele :)
Usuńświetna wyprawa
OdpowiedzUsuńFantastycznie spedzacie czas, a katarem nie ma sie co przejmowac. U nas teg go wszyscy zlapali.
OdpowiedzUsuńU nas kolejność jest zazwyczaj następująca. Kluska >>> Babcia >>> Mama >>> Tata Niestety zazwyczaj ja najdłużej choruję, bo mam najwęższy nos :( W tym wypadku już się zaraziła babcia, ja pewnie będę smarkać pod koniec tygodnia. Trza się wybrać po rutinoscorbin do apteki i kolejne pudło chusteczek ;)
Usuń