Długo siedzieliśmy na mostku i karmiliśmy sucharami ptactwo. Dokładniej Kluska karmiła, co jakiś czas podjadając to i owo. Od dawna sprawia wrażenie dobrej duszy karmicielki, ale ostatnio przechodzi samą siebie. Przynosi nam czasem jedzenie "na niby". Na przykłąd tatusiowi tackę z pustym kubkiem. Wszystkie domowe pluszaki dostają "niam niam". Mamy też mini-serwis kawowy, to to już zabawa na całego. Kluska robi prawdziwe przyjęcia i podaje nam filiżanki z suchą kawą. Po kim ona to ma, grzecznie się pytam? Może po prababci Jasi? Jedyna osoba w najbliższej rodzinie, która wolała spędzać czas z ludźmi, a nie z dala od nich ;)
Potem był chwilowy protest, bo jakże to tak, z mostku widać plac zabaw! Ale jakoś ją przekonaliśmy, że jedziemy do Jordanka i tam się wybiega. Jak to dobrze, że Kluska się uspokaja podczas jazdy rowerem. Jest zbyt ciekawie, by tracić czas na awantury. Nuda ostatnio doskwiera memu dziecku codziennie, zabawki do kitu, komputer mamy nudny, tata puści Zmienników, to przez chwilę będzie ciekawiej, ale poza tym w kółko to samo... no bo ile można rysować i przyklejać kółeczka do książki? Ile skakać na materacu mamy? Ile wieszać się na rączce od sanek w starym łóżeczku (bujając się na jego brzegu)? Ile wspinać się na meblościankę i ile wywalać przyprawy z szafki w kuchni? Co innego na Jordanku, tu można wszystko. Głównie biegać od konika do karuzeli i z powrotem. A jak się człowiek zmęczy, to rodzice zrobią dużo babek, w które można wtykać sosnowe igły.
Sosny, sosenki, raju jakie wy jesteście dłuuuugie? Aż się prosi, żeby przytulić. Poza tym co starsze osobniki doskonale nadają się na kryjówkę. Dziś długo bawiłyśmy się z Kluską w chowanego. Raz ja jej szukałam za sosną, raz ona mnie. Zjeżdżalnia tym razem została ledwo zauważona, kącik dla maluchów przebiegnięty tylko dwa razy, huśtawki w zasadzie zignorowane. Prócz Kluski na placu bawiła się jeszcze dwójka maluchów. Jakie one przy niej wydawały się spokojne. Były jeszcze dwie starsze dziewczynki na karuzeli, ale zwiały na widok pędzącej Kluski i więcej ich nie widziałam.Grunt to mieć dobre wejście. Oczywiście na karuzeli musieliśmy być w trójkę, tak mi się kręciło w głowie, że myślałam, że z niej nie wyjdę o własnych nogach. A ten mały tajfun jeszcze chciał biegać dookoła i mną kręcić. Czy chwaliłam, że moje dziecko lubi do tej karuzeli wbijać się w biegu? I wyskakiwać też? Co mi przypomina moją babcię Jasię, która na początku okupacji ze swoją młodszą kuzynką na Marymoncie wskakiwała do tramwaju w trakcie jazdy. I jak je dorwał wujek i sprał na kwaśne jabłko. No cóż, wtedy metody wychowawcze były kontrowersyjne, ale babcia Jasia (prababcia Kluski) opowiadała, że więcej nigdy w życiu do tramwaju nie wskoczyła, ciotuchna Lusia zresztą też.
Z nią to tylko przekupstwa i fortele, grunt że skuteczne i nie ma za dużo protestów. Czasem tylko kategorycznie odmawia kąpieli, to zapewne pochodna buntu dwulatka, takie uparcie się dla uparcia, bo ona przecież kąpiel uwielbia. I tu jest zarzewie konfliktu między mną a babcią Kluski. Ja macham ręką, a babcia chce kąpać na siłę, co zazwyczaj kończy się mokrą babcią i wkurzoną Kluską. Tylko lekko zamoczoną, raczej niewykąpaną. Na szczęście takie sytuacje zdarzają się raz na parę tygodni. Moim zdaniem ma to związek ze zmęczeniem Kluski. Czasem chce po prostu od razu iść spać. Normalnie siedzi w wannie ponad pół godziny i trzeba ją wyciągać siłą. Co oczywiście też generuje wrzask, ale chyba tylko pro forma, chwilę później jest spokój i wygłupy.
W ogóle październik upłynął pod kątem mądrzenia. Częściej pojawiają się niby-słowa, np. wczoraj podczas rozmowy na niby przez telefon Kluska powiedziała coś w rodzaju "heo". Próbuje też sama się bawić. Ale i tak prędzej czy później nas zajmuje, bo jednak woli kolektywnie. Jeżdżenie samochodem jest nudne, lepiej popychać go do mamy. Zdecydowanie lepiej rzuca się piłeczką z tatą, niż bez taty. I tak z każdą rzeczą. Czasem nakrywa się kołdrą i udaje że śpi, a tak naprawdę my mamy wołać "gdzie jest Kluska" i ją znajdować. Dwójka totalnie aspołecznych rodziców, co najchętniej życie spędziliby na odludziu lub w ciasnej szafie, a tu takie nastawione na społeczne interakcje dziecko. Czasami mam wyrzuty sumienia, że nie umiem się z nią dostatecznie zajmująco bawić. Umiem jej wymyślić zabawę samodzielną, zawsze wolałam bawić się sama pod stołem, z dala od innych. A tu trzeba coś na dwie, trzy osoby. Podrzućcie jakieś sprawdzone pomysły, co?
Mam też nadzieję, że to nie ostatnia wycieczka rowerowa w tym roku, ciągle mam ambicję zrobić przynajmniej po jednej wycieczce w listopadzie i grudniu (kombinezon przeciwwiatrowy nabyty czeka na pierwsze mrozy), ale to zależy od pogody, w końcu w zupełnej ulewie czy śnieżycy jeździć nie będziemy (chyba że uda się małą wbić do przyczepki). Wszystko wskazuje na to, że jesienią rowerem jeździ się o wiele przyjemniej niż latem, nie trzeba się bać przegrzania ani udaru, nie trzeba wozić ze sobą hektolitrów picia, w lesie nie ma komarów... same plusy :)
Kiedy byłam w ciąży z moimi bliźniakami i ogromny bębol utrudniał mi ganianie ze starszym synkiem stałam się mistrzem w wymyślaniu mu zabaw samodzielnych. Specjalnie zbierałam pudełka po jogurtach, lodach i śmietanie. Potem kładłam na podłodze przy zlewie jakiś stary duży ręcznik kąpielowy żeby mieć spokój z myciem podłogi, na to krzesło z Oskarem, miseczka z ciepłą wodą i jazda ze zmywaniem, przelewaniem itp. Jak dorzuciłam mu jeszcze kilka naszych łyżek to dopieszczał je z godzinę :) albo kładłam mu grubą poduchę z kanapy ( tą,na której się siedzi) na końcu schodów, a on z nich skakał. Grunt, że poducha musiała być na tyle szeroka żeby z niej nie spadł po skoczeniu.
OdpowiedzUsuńPodziwiam Was, że tak konsekwentnie hartujecie Kluskę. Ja też się staram bardzo, ale ciężko mi przełamać własne przyzwyczajenia...Wychowałam się na wsi i jak byłam mała mieliśmy w kuchni duży piec kafowy - jak tylko nadchodził październik mama zaczynała w nim palić, a ja całą zimę przesiadywałam w jego cieple czytając książki. To zrobiło ze mnie cieplucha strasznego i ciężko znoszę chłody. Stąd mój podziw:) I zazdroszczę tych wypraw, u nas jesień zimna, deszczowa i wietrzna ledwo dajemy radę do ogródka wyjść.
No tak, my dzieci blokowisk gierkowskich. Ja się urodziłam rok przed zimą stulecia. Jak przymroziło i zasypało, wyłączyli grzanie i mama zawinęła mnie w koc i uciekła do swojej mamy na osiedle obok, bo w mieszkaniu pękały zamarznięte kaloryfery (blok jeszcze nie był w 1978 otynkowany i były szpary między pustakami).A u babci dało się grzać mieszkanie kuchenką gazową. Z kolei tata Kluski w zasadzie urodził się rok później dokładnie w zimie stulecia (grudzień 1978), więc miał początkowo mrożenie gratis. I nam ta zimnolubność została ;)
UsuńZabawa z przelewaniem wody jest o tyle niebezpieczna, że mała zaczyna po chwili z tym kubkiem biegać i rozlewać, a na śliskiej podłodze wywracać...
Ha, ja o ironio pochodzę z lubelszczyzny gdzie solą bywało -40℃. Do szkoły chidziło się na piechotę, do tego obowiązkowo sanki i nacieranie śniegiem. I nic mi z tego nie zostało chociaż trzeba przyznać, że choruję rzadko i mało intensywnie.
UsuńZawsze gdy nie mogłam bawić się na dworze robiłam sobie domek z krzeseł i koca. Moim dzieciakom za takowy służy namiot rozstawiony w ich pokoju albo schron z poduszek od kanapy.W takim to można się kryć, zapraszać gości itp....meblujemy go stołem z klocków i siedzeniami z poduszek. Zapraszamy małpę i tygrysa - trochę się kłócą o rozlaną herbatę ale przynajmniej nam nie wyjadają precelków z plastikowych talerzy.
Mój starszak w wieku Kluski bawił się głównie sam - klocki, samochody, prał ubrania na sucho i je składał, chował się w szafie i organizował mi szuflady. Dopiero teraz w wieku czterech lat wymaga mojego wkładu i bardzo rzadko wymyśla sobie zabawy, co mnie trochę martwi.
Nie no od czterolatka nie można wymagać zbyt wiele, wtedy chyba dzieci dopiero zaczynają bawić się grupowo, a nie w pojedynkę. To znaczy czuć z wspólnej zabawy frajdę. Ja tego nie miałam jeszcze w późnej podstawówce, w zasadzie nawet teraz wolę "bawić się sama" niż w grupie. To chyba też kwestia charakteru, a nie normy dla wieku.
UsuńMnie kiedyś w maju czy kwietniu wujek wykąpał w rzece... tak, w Pisi Gągolinie, tam gdzie teraz jest Zalew Żyrardowski, ale wtedy jeszcze nie było. Potem była awantura, bo ja miałem katar... ale po kąpieli momentalnie przeszedł ;-)
OdpowiedzUsuńPewnie się bakterie potopiły ;)
UsuńNie no, nie tylko na niby na sucho... mokrego pomidora też dostałaś
OdpowiedzUsuńP.S To zdjęie Kluski w locie - boskie!:)
OdpowiedzUsuńKurcze, piszesz o klusce i o tym jak was absorbuje i ja w tym momencie widzę Kacpra i siebie. Ja- najchętniej siedziałabym w ciszy i mogłabym się przez tydzień nie odzywać i On- papla cały czas. A do 4 roku życia do zabawy potrzebował widowni. Teraz jest lepiej, aczkolwiek gdy tylko zechcę sobie usiąść i dopić herbatę to znaczy, że mam czas, więc powinnam się z nim bawić.
OdpowiedzUsuńTrochę tak. I to nie o to chodzi, że ja nie lubię się z nią bawić, przeciwnie. Ale czuję, że mam do tego za małe kwalifikacje i talent. To znaczy wymyślam takie najbardziej prostackie zabawy, głównie kojarzące się z łobuzowaniem. ;)
UsuńPiekne zdjecia!
OdpowiedzUsuń