Trzymam roczne opóźnienie we wpisach na blogu, niebywałe, jakiego lenia dostałam. To było jedno z bardziej namiotowych lat, skorzystaliśmy z nieco chłodniejszej niż zwykle aury. Było paskudnie gorąco, ale dało się wytrzymać w pochmurny dzień na dworze. Dlatego postanowiliśmy się wybrać namiotowo na naszą znajomą plażę korzystając z niskiego poziomu rzeki o tej porze roku. Niestety strasznie nas nękały komary, a w dzień trzeba się było jednak trzymać cienia. Przydał się tarp, właśnie czarny, bo dawał porządny cień, a wiało od spodu i jakoś do wieczora zeszło. Kluska i Tomi się schładzali w rzece, mnie nie za bardzo (woda za zimna ojejku!),a ja sobie tylko zamoczyłam nogi, a tak to siedziałam i pilnowałam, czy dziecko się nie topi.
Ale po kolei. Pierwsza wycieczka nad Wisłę biegła trasą przez Brochów, gdzie kościół wygląda jak mały zamek. To tu ochrzczono Fryderyka Chopina. Na trasie jeszcze zrobiliśmy postój na wybieganie dziecka, na wiejskim placu zabaw.
Ratowała nam życie mrożona kawa z lodem z termosu.
Spotkaliśmy też najdziwniejsze widowisko. 10 na 10. Kot śpiący w karmniku dla ptaków. Jeszcze brakowało otwartej paszczy, by podwieczorek sam wleciał do pyska. ;)
W Brochowie trochę się wygłupialiśmy jak zwykle, a potem zeszliśmy do starorzecza się ochłodzić.
To nie zamek, to kościół. :)
Wałem przeciwpowodziowym wzdłuż Bzury jechaliśmy spory kawałek. To nie jest skrót, ale bardzo przyjemny objazd szosy.
I wreszcie na miejscu.
W wysychającej kałuży znaleźliśmy ryby. Postanowiliśmy je uratować. Tu zdjęcia z akcji ratowniczej. Dobrze, że zabraliśmy duże foremki.
Larwy ważek zdaje się.
Nasza sypialnia all inclusiv ;)
Wieczorny odstraszacz komarów.
Uwielbiam tę dolinkę, szkoda że często jest pod wodą.
Kolejnego dnia zrobiło się za gorąco i przenieśliśmy się w chłodniejsze miejsce.
Wróciliśmy pogryzieni przez komary i trochę jednak zmęczeni słońcem. Potem przez parę tygodni bywaliśmy w nudnych, cywilizowanych miejscach lub odwiedzaliśmy znajomych (absolutnie nienudnych!). Czasem wyciągałam Kluskę na przejażdżkę po lesie, ale tam bez moskitiery nie dawało rady się zatrzymać.
Postanowiliśmy pojechać na plażę kolejny raz, znów przez Brochów, ale na miejscu okazało się, że przestrzeliliśmy poziom rzeki i na naszej plaży był metr wody... zanocowaliśmy więc pod wałem i wróciliśmy do domu.
Nasza "plaża".
Tym razem w drodze powrotnej jeszcze zahaczyliśmy o Wyszogród.
Góra zamkowa z bunkrami bez zamku.
Wracaliśmy na raty, kryjąc się w cieniu przy okazji. Nad Bzurą trafiliśmy za kursy kajaków, jeden za drugim, trochę za duży tłok. Pojechaliśmy do lasu, ale nawet tam w środku dnia były komary.
Przeczytane lektury, jak na dwa dni nieźle.
Postanowiliśmy tego lata już daleko nie jeździć, tylko na jednodniowe wycieczki. Na przykład do Grodziska.
Powrót przez Wietnam czyli krzaki nad rzeką Pisą-Tuczną. ;)
Byliśmy też w Warszawie u babci Kluski i spotkaliśmy słynną Czarną Wołgę!
Pod koniec lata upały nieco zelżały, udało się znów pozwiedzać trochę lasu.
No i chyba ostatni raz pojechaliśmy do Parku Bajka w Błoniu. Pierwszy raz byliśmy tam z Kluską, gdy miała dwa latka. Teraz skończyła już dziewięć i co tu kryć, dziecko nam wyrasta z placów zabaw. Już tylko sieć, już tylko plac dla starszych. Na piaskownicę nawet nie spojrzała. No cóż, powoli kończymy etap bubusiowy. ;)
No i jeszcze trochę lasu na sam koniec lata. Czytelnia w hamaku.
Wrzesień, który dla nas nadal jest wakacjami, ponieważ Kluska nie chodzi do szkoły tylko jest w edukacji domowej, dał nam odpocząć od słońca. Wydmy Międzyborowskie opustoszały i wreszcie można było się na nich pobyczyć bez świadków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz