Zeszły rok był tak bogaty w atrakcje, że ledwo wyrabiałam się z pisaniem na bikestatsie, co z grubsza robiliśmy. To miejsce trochę zarzuciłam, bo i tak szwendali się zazdrośnicy, którzy mieli pretensje, że siedzimy z dala od innych ludzi, a oni muszą pracować. ;)
No dobra. Marzec był głównie rowerowy. Jeździliśmy do lasu niemal codziennie. Kilka razy złapała nas niezła ulewa, ale wracaliśmy tak szczęśliwi, że traktowałam ją jako oczyszczenie z brudów zimy. Nie obchodziły nas telewizja i internety, nie obchodziło nas nic. Siedzieliśmy na piachu, w leśnej ściółce, szukaliśmy pierwszych śladów budzącej się do życia przyrody.
Kluska oczywiście zachwycona, że może się do woli tarzać po piachu. Zabieraliśmy ze sobą prócz żarcia jakieś notesy, czasopisma, kredki, pisadła i po prostu mieszkaliśmy poza domem w godzinach dziennych. Obiad i tak zwykle jemy na kolację, więc to w żaden sposób nie kolidowało kulinarnie.
Pierwszy ciepły dzień spędziliśmy w lesie radziejewskim, przy naszym pierwszym, krzywym szałasie. Stara miejscówka przy pozostałościach starej kolejki wąskotorowej. Dziś po niej został tylko płytki rów.
Byliśmy też nad super-naturalną miejscówką nad Pisią Gągoliną, plac zabaw, wanna i miejsce warsztatowe w jednym. Tu powstawała nowa miejscówka, która niechcący potem stała się kultową lokalnych spacerowiczów, odciętych od miejsc cywilizowanych. Dlatego w końcu bywaliśmy tylko w środku tygodnia omijając weekendy z racji nadmiaru chętnych do oglądania tego cuda. ;)
Pojechaliśmy też do miejscówki przy skrzynce Ruda Darniowa, niestety kawałek nam sprzęt do ścinek ostro zrył. Ale miejsce nietknięte, jeszcze też ktoś zbudował szałas (pewnie ludzie od polowań, bo niedaleko jest ambona). To go trochę naprawiliśmy, a poza tym zaszyliśmy się z daleka od biegaczy, którzy nie mogąc biegać po mieście, biegali po naszych dróżkach. ;)
Się zbudował tylko miniszałasik zabawek Kluski. Tak niechcący. ;)
I chyba znaleźliśmy gniazdo jakiegoś lokalnego drapieżcy.
Ale i tak najbardziej lubiliśmy miejsce nad Pisią. Nawet Kluska robiła za Marzannę, bo się parę razy niechcący skąpała. A ja musiałam pojechać do domu po suche buty i kilka ubrań. Jak to dobrze, że mnie takie rzeczy nie denerwują. Jestem zadaniowcem. Pojawia się problem, rozwiązuję go. :)
W kwietniu pojawiły się różne ograniczenia, nawet może i nieco słuszne, w lesie było parę pożarów. To po prostu bywaliśmy na łąkach i obszarach prywatnych. Nie tylko w lesie jest przyroda, wiecie? Czasem przyroda jest na nieczynnym wiadukcie kolejowym. ;)
Znaleźliśmy też śmiecia na polu. Opona. Zabawka idealna do zabawy w konika. Klusek na tym etapie zbiesił się fotograficznie, toteż pozostało mi focenie trawy albo z przyczajki.
Nasza pisiowa miejscówka po świętach wybuchła zielenią.Ale było nadal sucho jak pieprz, więc lataliśmy z małą konewką i wiaderkiem, podlewając co suchsze miejsca.
Zrobiliśmy też kolejną rundkę po lesie radziejewskim. Kurczę, trochę za mało kryjówek. Zaczynałam mieć dzień świstaka, dlatego planowaliśmy nie bywać w jednym miejscu kilka razy pod rząd, bo by się nam poniedziałek mylił z sobotą. Na 30 dni byliśmy na dworze ze 20. Co jest wynikiem pokaźnym jak na ludzi z bloków. :)
Byliśmy też wreszcie założyć pierwszą kluskową skrzynkę opencaching (geocaching to taka zabawa w ukrywanie i szukanie skarbów z gpsem).
Znowu Pisia. No jak tu nie dać kolejnych stu zdjęć? ;)
Nie wiadomo kiedy zaczął się maj. Klusce nawet czasami poprawiał się humor. Niestety odcięcie od kolegów z podwórka robiło swoje. Choć w maju już niektóre rodziny uprawiały konspirację w celu spełniania niezbędnych potrzeb życiowym na ławce obok trawnika, gdzie biegały "czyjeś" dzieci. ;)
Zrobiliśmy też wspólnie wspaniałą łódkę, przez którą Kluska znowu wpadła do rzeki. Tyle, że przewidująca mama Kluski miała tym razem zapasowy komplet ubrań i nawet dwa ręczniki. :)
Byliśmy też znowu w bazie na wiadukcie, tylko kurczę, strasznie kleszczowa okolica. Znów zdjęliśmy z siebie masę. Naturalna szczepionka przeciw boreliozie przyjęta. My się nie boimy kleszczy. Po prostu wolimy, by żarły kogoś innego. ;)
Odwiedziliśmy też lokalną atrakcję, pomnik pamięci zabitego niewinnego chłopaka. Tymoteusz Tatar. Poguglajcie. Warto.
W ramach szukania innych miejscówek, bo szałasówki już naprawdę nam wychodziły bokiem, ileż można, nuda mamo (nie do uwierzenia, że istnieją dzieci nudzące się przyrodą, ale faktem jest, że ze starymi nudziarzami to nie to samo co z kolegami). No to poszliśmy na bagna. :)
Bardzo dobre miejsce. Dzięki niemu zobaczyliśmy z bliska dzięciołową mamę, a nawet znaleźliśmy dziuplę, z której coś małego krzyczało: jeeeeść, jeeeeść, jeeeeść. Wszystkie dzieci są do siebie podobne. Nie staliśmy tam zbyt długo ani nie zaglądaliśmy do środka, żeby ptasia mama nie porzuciła dzieci przez nasz zapach. Zresztą nie bez przyczyny nie używamy perfum ani innych środków zapachowych do ciała. Zwierzaki czując człowieka bez chemii mniej się płoszą.
Pojechaliśmy też geokeszowo do Kuklówki po skrzynkę, a przy okazji trochę posiedzieć na słońcu. Wreszcie ciepło. Tymczasowa baza przy rurze. Rury są fajne.
Kluska się też rozwinęła czytelniczo, ale gdyby wykształceni pedagodzy czytali Dziennik Cwaniaczka, to by go zabronili. Wy, którzy wiecie o co chodzi, cśśś. ;)
I znowu ten cud. To miejsce zawsze miało u mnie wiele miłości, ale od powstania tipi stało się świątynią wolności. Nie wiem jak byśmy przetrwali wiosnę, gdyby nie magia zieleni, zapachu, wody. I robali. Nigdy nie widziałam tylu robali, co w zeszłym roku. Coś niebywałego.
A potem nadszedł czerwiec. Miesiąc, który z racji temperatur zaliczam do lata i nie obchodzi mnie, że ktoś tam zdecydował inaczej. Czerwiec to lato, a wrzesień to wczesna jesień, dziękuję państwu i proszę o niezgłaszanie protestów. :D
A co się latem zadziało... jeny. Ale to już w kolejnym wpisie. Paaa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz