27.8.14

Wyprawa do Guodziska

Zawsze na Grodzisk Mazowiecki mówimy Guodzisk. Bo my guodne ludzie jesteśmy, a Kluska to już najbardziej. Ostatnio doszłam do wniosku, że my z tatą Kluski nie tyle jesteśmy niejadkami, co mamy wysublimowany gust kulinarny. Bo przecież jak coś lubimy, to jemy po sufit. Ja nie lubię tego i tamtego, a on tamtego i owego. Klusce się skumulowało. Je wszystko, co smakuje mnie, a nie smakuje tacie Kluski i je wszystko co smakuje tacie Kluski, a nie smakuje mi. Żeby było śmieszniej, mało co smakuje tacie Kluski i mnie tak samo. Nawet kanapki z dżemem musimy mieć w różny sposób posmarowane. Ja cienko, on grubo. On smaruje żółty ser musztardą (błeh), ja kethupem (mniam). Ja uwielbiam wafle ryżowe i brokuły (chyba że akurat mam przesyt), tata Kluski ich nie znosi, ale za to uwielbia leczo, bób i gotowaną kukurydzę, od których zapachu robi mi się niedobrze, o smaku nie wspomnę. Kluska zeżre wszystko :)

To pod okiem to nie podbite limo, 
tylko napuchnięte ugryzienie w dolną powiekę. 
Klu ma coś w rodzaju alergii 
na jad komarów i innych żyjątek.

Ostatnio poczuliśmy głód podróży i jako że nareszcie zrobiło się chłodniej, pojechaliśmy z Żyrardowa do Grodziska Mazowieckiego rowerami. W sumie ok. 25 km. To oczywiście ciut za długo jak na jeden odcinek, dlatego zrobiliśmy postój po 15 km w Izdebnie Kościelnym. Jest to zupełnie nieznana miejscowość na północny zachód od Grodziska, z pięknym drewnianym kościółkiem (podobnej urody znajdziecie w niedalekim Żukowie) i otwartym placem zabaw. Plac jest niskobudżetowy, drewniany, ale piaskownice są, ławeczki dla rodziców są, boisko z trybunami jest i duuuuużo trawy do biegania. Tam też zrobiliśmy popas i odpoczęliśmy. Ostatni moment, bo już kilometr wcześniej Kluska zaczęła się wiercić i dopominać wolności. Widząc tak piękne mazowieckie pejzaże, skoszone łączki, pola kukurydzy, naprawdę trudno oprzeć się pokusie biegania po nich tam i nazad. Mając na uwadze ostatnią akcję opisywaną w mediach z dzieckiem w kukurydzy i helikopterem, który je odnalazł po kilku godzinach poszukiwań - wolę łączki :)

Tutaj dość dobrze widać, jak długie jest Klusię. 
Tata ma 184 cm wzrostu.

Od Izdebna do Grodziska kawałek drogi jest, ale przebyliśmy ją całkiem szybko i sprawnie. Jakieś sto metrów przed placem zabaw Kluska zakomunikowała, że już chce wysiadać, ale jej powiedzieliśmy, żeby zaczekała i przypomnieliśmy, że ma pod ręką woreczek z żarciem. Do patentu z zabawkami i piciem w biodrówce doszła dowiązana siateczka-pojemnik na menażkę. Nie używamy go wożąc menażkę oddzielnie, teraz przydał się jako pojemnik na suchary, wafle i precelki podróżne.


U celu. Plac zabaw w Grodzisku Mazowieckim zawstydzi niejeden plac w Warszawie. W życiu nie widziałam placu na tak dużym obszarze, tak zagospodarowanego. Obszarem dorównuje mu tylko ten w Ursusie przy torach, ale nie wyposażeniem. Znam naprawdę dużo warszawskich placów zabaw, zwiedzałam je jeszcze na długo przed pojawieniem się Kluski na świecie, po prostu je lubię. Ogromna okrągła piaskownica z domkiem i stolikami do zabawy piaskiem oraz rurą-tunelem. Parę oddzielnych domków-zjeżdżalni dla dzieci 0-3 lat i kolejne dwa dla starszych. Wreszcie duża sieć i jeszcze parę ścianek dla bardzo dużych dzieci plus cała masa innych bajerów, np. mini-karuzelki miseczki. Co najważniejsze, jest tu TOALETA KONTENEROWA. Oddzielna dla kobiet i niepełnosprawnych oraz dla mężczyzn. Nie wiem dlaczego niepełnosprawnych wrzuca się do kobiet, przecież osobami na wózkach inwalidzkich częściej są mężczyźni, ale tak już jest, mówi się trudno. Tak zwana furtka w prawie, by nie robić trzech oddzielnych toalet (tłumaczę, gdybyście się też nad tym zastanawiali).


Dziecko nie chciało wyjść.


W zasadzie planowaliśmy być tam godzinę, byliśmy dwie i pół. Z czego półtorej to była zabawa pod tytułem: jak namówić dziecko, by zechciało wsiąść do fotelika i odjechać w kierunku dworca (planowaliśmy wrócić ciapągiem przed godzinami szczytu). Średnio co 15 minut mieliśmy albo najgrzeczniejsze dziecko na placu zabaw, albo najgłośniejsze, wyjące, ryczące dziecko na placu zabaw. Nigdzie nie idę, ja tu mieszkam! W końcu była tak padnięta, że dała się przekonać marchewką (w płynie) i zdołaliśmy ją wcisnąć w fotelik. Trochę popłakiwała, ale już bez dzikiego ryku, a potem zajęła się piciem. Ruszyliśmy, uff. Niestety ostatni przedszczytowy pociąg nam uciekł i musieliśmy 40 minut jeździć rowerem po grodziskim deptaku tam i z powrotem. Zmęczone dziecko usnęło w foteliku. Z jednej strony dobrze, bo nie było problemu z oczekiwaniem na pociąg na peronie, z drugiej musieliśmy jej zdjąć kask i obłożyć kocem i moją bluzą, by unieruchomić majtającą się główkę. A tu pociąg przyjeżdża zatłoczony. Jakoś upchnęliśmy nasze rowery w przejściu (jak na złość podjechał zmodernizowany skład, gdzie jest mniej miejsca na rowery) i modliliśmy się, żeby Kluska się nie obudziła. To tylko 20 minut jazdy, ale jak utkniemy po drodze, bo coś się popsuje, a na trasie do Łodzi psuje się często - może być średnio łatwo ją utrzymać na miejscu. Na szczęście dojechaliśmy o czasie, a Kluska obudziła się dopiero na peronie w Żyrku. Aaale była zdziwiona.

Musimy to kiedyś powtórzyć ;)


18.8.14

Dwuletni terrorysta

Proszę proszę, prognozowałam piękną pogodę do połowy sierpnia i się sprawdziło. Nie sądziłam, że aż tak dokładnie mi wyjdzie. Większość ludzi pewnie jest rozczarowana gwałtownych ochłodzeniem, ja fruwam niczym skowronek. Nareszcie mogę wyjść z domu normalnie ubrana i nie topić się we własnym pocie. Nareszcie można zabrać dziecko na rower bez strachu, że dostanie udaru. Nareszcie człowiek się nie przejmuje, że gałgan za nic nie chce żadnego nakrycia głowy prócz kasku...


Długi weekend upływa nam mało wakacyjnie, bo w domu. Wyjechała za to babcia, najwyższy czas na odpoczynek od Kluski. Właściwie nie trzeba się Kluską zajmować, wystarczy na nią popatrzeć przez kilka godzin, żeby być koszmarnie zmęczonym. My już przywykliśmy, ale goście wizytę u nas traktują jak galery ;) Mamy stałe patenty, które pozwalają nam przetrwać. Prócz dawania jej żarcia oczywiście. Czasem pokazuję jej kotki i misie z gugli. Czasem udaje mi się przez chwilę posiedzieć na fotelu, gdy ona biega tam i z powrotem po mieszkaniu. Dopóki się nie zorientuje, że się obijam i zmusza mnie do biegania razem z nią. I skakania. Po materacu ze sprężynami i po podłodze (pozdrawiamy sąsiadów z dołu ;) ). Kluska potrafi też robić na nim fikołki, co za każdym razem przyprawia mnie o palpitację serca. Zwłaszcza jak próbuje je robić na twardej podłodze. O wypadek nietrudno, a toto ma przeca więcej szczęścia niż rozumu. Po mamusi oczywiście ;)


W naszym mieście oddano do użytku odremontowany Jordanek. Tak naprawde guzik nie remont, zwyczajnie zamontowano mały tor przeszkód dla maluchów (2-5 lat), nowe huśtawki, parę zwykłych bujawek i mini-ściankę wspinaczkową. Tata Kluski chodzi ostatnio tylko tam, bo jakby co - to z mniejszej wysokości dziecko spada. Nawet mi się ostatnio przyznał, że o większości jej upadków po prostu mi nie mówi, żeby mnie nie denerwować. I  w sumie dobrze, nie chciałabym zupełnie osiwieć przed emeryturą.


Jeździmy tam czasem rowerami, bo jak na złość Jordanek jest na drugim końcu miasta i żeby dotrzeć tam piechotą, traci się pół godziny. W ciągu dnia nie ma problemu, w końcu i tak tata Kluski większość trasy przechodzi z Kluską w wózku robiąc zakupy. Ale pod wieczór każda minuta cenna. Więc jak już zbierzemy się na rower, to w drodze powrotnej z lasu wpadamy z wizytą.


No i oczywiście bunt dwulatka, ryk o każdą pierdołę, boli czy nie boli. Przytulanie i głaskanie pomaga. Nawet na fali buntu postanowiłam ją (po raz kolejny) nauczyć samodzielnego zasypiania w kojcu. Wygląda to trochę jak na filmach Super Niani z tą różnicą, że zamiast karnego jeżyka są karne przytulasy i całusy od mamy. I misie, i kotki, i pieluszki tetrowe, i ulubiona bajka - byleby zasnęła sama obok mnie. W kojcu, bo na otwartej przestrzeni bym jej nie utrzymała. Okazuje się, że kojec 105x105cm jest całkiem pojemny i istota szczupła metr siedemdziesiąt osiem mieści się w nim wyśmienicie. Nawet kopiąca i turlająca się dwulatka nie jest w stanie przeszkodzić mi w osiągnięciu zen. Dziś pierwsza próba - udana. Na początku ryk, potem przytulanie i błaganie, potem znów ryk, że nie działa, a potem zero stresu i wielokrotne próby odnalezienia właściwej pozycji. Półsen, potem sen. Czasem była przytulona do mnie, czasem przeciwnie. W końcu usnęła kilkanaście centymetrów ode mnie, jednak wiedząc, że jestem tuż obok. Czas operacyjny - tylko pół godziny, z czego ryku góra dwie minuty.


Co mnie zmotywowało? To po prostu nie może trwać wiecznie. Muszę być wreszcie konsekwentna, bo przedłużając nienormalne zasypianie Kluski tylko robię jej krzywdę. Zdecydowanie lepiej by było, gdyby zasypiała obok mnie, a nie ganiała do nieprzytomności po domu i potem była unieruchamiana w wózku. Obejrzałam niedawno fragment reality o szkoleniu psów. I jakkolwiek wychowywanie szczeniaków jest dalekie od wychowywania dzieci - to jednak treser powiedział w programie jedną ważną rzecz. Że pies musi znać swoje miejsce w stadzie, bo inaczej czuje się zagrożony. Coś w tym jest. Dziecko nie może rządzić w domu, nie może być najwyżej w hierarchii, bo to za dużo na jego małą główkę. Nie chodzi o to, by wprowadzać twarde reguły, ale raczej o to, by to rodzic był na górze, a dziecko było mu podporządkowane. Bez agresji, bez rękoczynów, bez walki. Konsekwentnie, stanowczo, a zarazem łagodnie. Oj będzie ciężko. Nikt nie lubi tracić władzy, a co dopiero dwuletni terrorysta ;)

11.8.14

Green War

Nie wiem kim będzie moje dziecko w przyszłości, ale nie zdziwię się, jeśli zasili szeregi Green Peace czy innej ekologicznej frakcji bojowej. Będzie się przykuwać łańcuchem do drzew i ratować wiewiórki czy małe kotki. Albo zostanie włamywaczem. Ostatnio będąc w Muzeum Ewolucji (Pałac Kultury) próbowała otwierać gablotki. W domu porywa nam klucze i grzebie w zamkach. Jak myślicie, powinnam jej kupić mały sejf do ćwiczeń? ;)


Poza tym wielka miłość do zwierzaków. Wszystko inne może się schować. Kotki i misie nasze są. Oraz pieski. Ale najbardziej jednak kociaste. Cętkowane, pręgowane, mamy tego w domu coraz więcej i nie ma gdzie ich już trzymać. Na szczęście to tylko maskotki, nie przeżyłabym takiej menażerii żywcem. Po pierwsze zapomniałabym nakarmić, po drugie rozdeptałabym po ciemku. Kluska zapowiada się jednak na dobrą  i sumienną karmicielkę. Sama zeżre i mnie nakarmi. I tatę. I babcię. I wujka też! Każde żywe zwierzę musi się liczyć z wpychaniem michy na siłę. Kozy w zoo karmiła patyczkami, czy co tam jej wlazło w ręce.


Ale jest ostrożna. Nie rzuca się na psy, sama umie gryźć, to wie, ile znaczą duże zębiska. O dziwo nie mamy większych problemów myciem. Sama się dopomina, że kolej na mycie zębów. Może nie ma ich wyszczotkowanych idealnie, ale najwyraźniej lubi smak pasty do zębów. Pasta jest niam niam.


W ogóle weekend upłynął pod dyktando niam niam i Ammaaaaa! Żarcie wiadomo, to drugie to wołanie mamy na ratunek. Bunt dwulatka wrócił na całego. Kluska potrafi się rozpłakać tylko dlatego, że wujek powie, że nie można po nim rysować kredkami. Ale jaki płacz! Jakie nieszczęście! Kilka minut musiałam ją przytulać, bujać i pocieszać. Ja wiem, że bywają dzieci, które ryczą całymi godzinami, ale Klu jest pogodnym dzieckiem i płacz trwający dłużej niż kilka minut zdarza się jej bardzo rzadko. Na przykład kiedy okazuje się, że serowym paluszkiem nie da się nic narysować. A wygląda jak kredka. Ammaaaaaa!


Z innych umiejętności - doszła akrobacja. Najwyraźniej odzywają się geny mojej mamy, która w młodości trenowała gimnastykę artystyczną. Kluska próbuje robić jaskółkę, podchodzi do stołu lub fotela i coraz piękniej zadziera nogę. Gdzie to podpatrzyła? Albo fikołki. Sama nie umiem robić ich tak zgrabnie, jak moje dziecię. Ale ja nie mam do dyspozycji ogromnego sprężynowego materaca do ćwiczeń. Mała szaleje na moim łóżku codziennie. 160x200cm to w sam raz dla turlającego się dwulatka, choć podejrzewam, że mała nie pogardziłaby większym. Plus ściany. Ściany nabijają guzy i to jest trochę wkurzające. ;)

Moim zdaniem to wygląda jak rower ;)

No i rysowanie oczywiście, nie nastarczam kredek. Sama temperówka też jest zabawką. Wkłada się kredkę, leci z nią do ławy i tam zostawia. I tak z kilkunastoma kredkami z rzędu. Muszę się Wam przyznać, że jak chcę mieć chwilę spokoju, to dbam o to, by jak najwięcej kredek było w zasięgu Kluski i daję jej temperówkę. No i mam ją z głowy na 10 minut ;) Z balonikami się tak nie da.Ile bym nie napompowała i tak trzeba się bawić nimi wspólnie. Piłeczką także rzuca się kolektywnie, jeszcze się resztę rodziny z pokojów zbiera.


Z gorszych wieści - zmagamy się z ciemieniuchą. Z długich włosów wyczesuje się ją okropnie. Ratujemy się oliwą z oliwek i emolientem, ale po jakimś czasie wraca. Chyba czas zmienić szampon i nabyć specjalną maść. Napiszę za jakiś czas jaką, jeśli się sprawdzi.

A i z prognoz pogodowych - moje stare kości przepowiadają w miarę niezłą pogodę do 15 sierpnia (zwłaszcza na Mazowszu). Potem - diabli wiedzą, ale pod koniec wakacji może się zrobić mokro. Więc jeśli ktoś chce jechać nad morze, to niech się lepiej pośpieszy ;)

5.8.14

Twarożek z nieszczęścia

W naszym domu ścierają się frakcje optymistyczne i pesymistyczne. Tata Kluski najczęściej się załamuje i twierdzi, że nic się nie da zrobić. Ja mając świadomość, że właśnie coś się rypło i kaput - histerycznie szukam nowych rozwiązań. Albo idę spać. Babcia Kluski reprezentuje solidne fundamenty optymizmu praktycznego. I w ten oto sposób zjedliśmy wczoraj przepyszny deser.


Jak do tego doszło? Przedwczorajszego wieczora, w zasadzie późno w nocy, zapragnęłam zjeść płatki z mlekiem. Tak, te dosładzane, ciężko dostać inne, a z musli jest za dużo roboty. Więc sobie je zalewam moim ukochanym zimnym mlekiem prosto z lodówki i bęc. Po pierwszym kęsie wykrzywia mi gębę. Mleko się skwasiło! W ferworze złości i głodu wylałam resztę butelki i otworzyłam drugą. Tym razem spróbowałam. To samo! Aaaa, najwyraźniej cała seria skwaśniała! Podzieliłam się tą informacją z tatą Kluski, ale że było już późno, to on tylko przyjął fakt do wiadomości i poszliśmy spać. Znalazłam w szafce karton uhatki i zjadłam wreszcie postkolację (zawsze jem coś w okolicy 23-01 w nocy, bo inaczej budzę się z głodu).


Noc jak to noc, człowiek ma inne zajęcia niż myślenie, wszyscy o całej historii zapomnieliśmy. Rano babcia natknęła się na świeżo otwarte, ale niezbyt świeże mleko. Muszę tu dodać, że zaginął nam paragon, więc nie było co lecieć z awanturą do sklepu. Zresztą na dworze upał, mogło skwaśnieć po drodze. Mieliśmy niecałe trzy litry kwaśnego mleka. Zmarnowane 6zł! A w zasadzie 8 licząc wylane dzień wcześniej.


Babcia Kluski zrobiła z mleka twarożek. Najpierw postawiła na stole w kuchni otwarte butelki i poczekała, aż się z nich zrobi zsiadłe mleko (to nie były uhatki, tylko plastikowe butelkowane). Zsiadło się bardzo szybko. Potem mleko zlała do wielkiego gara i na płytce na gazie grzała parę godzin, aż się zrobiły mocne grudki. Później wyszło, że grzało się za długo, bo twarożek po odsączeniu serwatki okazał się trochę za suchy. Poradziliśmy sobie z tym dodając doń trochę zwykłej śmietany.


Okrągła biała kulka, wagi ok.300g. Czas operacyjny: pół dnia, ale samej roboty niewiele poza mieszaniem w garze i odsączaniem (i tak by mi się nie chciało, wielki szacun dla babci!). Po dodaniu odrobiny cukru i rodzynek (opcjonalnie cukier można zastąpić miodem, ksylitolem, czy co kto ma słodkiego pod ręką, owocowy jogurt też się nada) wyszło coś bardzo smacznego i sytego dla czterech osób. Mniam!

A najzabawniejsze w tej całej historii jest to, że babcia odruchowo wylała serwatkę do zlewu...